Reklama

Była czwarta dwadzieścia nad ranem. Martwa godzina, tak mówiliśmy na tę porę. Nie dlatego, że nic się wtedy nie działo. Wręcz przeciwnie: wtedy trafiało do nas najwięcej osób z gwałtownymi urazami. Ofiary bójek, awantur domowych, niedoszli samobójcy. Krwawiąca kobieta bez gwałtownych urazów w wywiadzie była raczej rzadkością.

Reklama

– Nie wiemy, co się stało – krzyknął ratownik medyczny, zdający raport o stanie pacjentki. – Wezwano nas anonimowo, dziewczyna leżała na ulicy w kałuży krwi. Może to ofiara napaści i gwałtu. Wezwaliśmy policję przez radio, zaraz tu będą!

Biegliśmy obok noszy, których koła turkotały po podjeździe

Dyżurna lekarka w biegu badała odruchy źreniczne pacjentki rzucającej się na noszach.

– Drgawki kloniczne! – krzyknęła. – Przygotować zestaw przeciwwstrząsowy. To ja podałam pacjentce dożylnie lek przeciwdrgawkowy i na moich oczach zaczęła przytomnieć.

Po kilku minutach niebezpieczeństwo zostało zażegnane, a dziewczyna, na oko piętnastoletnia zaczęła reagować na bodźce. – Słyszy mnie pani? – zapytała lekarka, pochylając się nad nią.

– Może pani powiedzieć, co się stało? Ktoś panią zaatakował?

Pytanie było jak najbardziej zasadne, bo nastolatka miała spódnicę tak przesiąkniętą krwią, że nie sposób było określić jej pierwotnego koloru. Dostałam polecenie przemycia jej ran, by mógł ją zbadać ginekolog pod kątem ewentualnych obrażeń narządów rozrodczych. Tylko że nie było takiej potrzeby. Kiedy tylko zajęłam się dziewczyną, zrozumiałam, co się stało.

– Jezu Chryste… – wyszeptałam ze zgrozą.

Napotkałam jej spojrzenie i przeszedł mnie dreszcz. Ona także zrozumiała, że ja już wiem i zacisnęła ładne, pełne usta. W ogóle była ładna. Taka blondyneczka z małych noskiem i wielkimi, szarymi oczami. Włosy długie, obecnie mokre od potu i zmierzwione, ale na co dzień zapewne pięknie okalające drobną twarz i opadające na plecy. Widziałam w jej oczach postanowienie, że nie piśnie słówkiem, co się stało. Ale trafiła na mnie.

– Co zrobiłaś z dzieckiem? – zapytałam. – Gdzie ono jest?

Nic.

Tylko zaciśnięte usta i wzrok mówiący „odczep się, głupia babo!”

– Wiem, że urodziłaś najdalej godzinę temu, jestem położną – powiedziałam zdecydowanie i strząsnęłam z siebie rękę drugiej pielęgniarki, która chciała mnie uspokoić. – Gdzie jest dziecko?
– To prawda? – usłyszałam za plecami głos lekarki. – To krwawienie po porodzie? Rany boskie, więc to prawdopodobnie rzucawka! Dziewczyno, czy ty naprawdę przed chwilą urodziłaś? To ważne! Jeśli tak, to jesteś w bardzo poważnym stanie! Mów!

W oczach nastolatki błysnął strach i pytanie „jak poważnym?”

Możesz umrzeć, jeśli nie będziemy wiedzieć, co ci jest – powiedziałam głośno i wyraźnie. – Więc mów: urodziłaś przed chwilą?
– Ciśnienie jej rośnie! – przerwała siostra monitorująca stan pacjentki. – Tętno wysokie, zbyt wysokie.
– Gdzie jest dziecko?! – wrzasnęłam, widząc, że zaczynamy ją tracić. – Gdzie je zostawiłaś?
– Dworzec, toaleta… – wyszeptała, a potem wpadła w kolejne drgawki.
– A ty dokąd? – krzyknął ktoś za mną, ale nie zareagowałam.
Nie miałam czasu na tłumaczenia.

Biegłam do karetki, która jeszcze nie odjechała spod rampy

Ratownicy nie mieli kolejnego wezwania, więc korzystali z chwili przerwy, by wypić herbatę przyniesioną przez którąś z pielęgniarek.

– Zawieźcie mnie na dworzec! Szybko, tu chodzi o życie noworodka! – mijając jednego z chłopaków, pociągnęłam go za czerwoną bluzę. – No już! Jedźmy!

Spojrzeli po sobie, jakby się zastanawiali, który ma mnie sprowadzić na ziemię. Karetka to nie taksówka, zdawały się mówić ich spojrzenia. Nie można sobie nią jeździć po mieście bez dyspozycji dyżurnej. Nagle poczułam, że zaraz kogoś zamorduję gołymi rękoma. Gdzieś tam, w dworcowej toalecie leżał noworodek!

– Sorry – powiedział w końcu ten, którego pociągnęłam. – Musi pani zadzwonić do dyspozytorki i dopiero ona może…
– Walcie się! – warknęłam. – Na dworcu kobieta urodziła dziecko i zostawiła je tam! Jeśli ono umrze, to będzie wasza wina.

Wiedziałam, że to niesprawiedliwe. Oni tylko trzymali się procedur. Nie mogli jeździć ambulansem, dokąd chcieli, to jasne.

Byli po prostu dobrymi, zdyscyplinowanymi pracownikami

Ale wtedy widziałam w nich tylko bezdusznych urzędników, przez których może umrzeć niemowlę.

– Noworodek na dworcu? – ktoś się koło nas zatrzymał. – Zawiozę panią!

To chyba był jakiś cud. Prawie piąta rano, a z parkingu pod szpitalem właśnie ruszał starszy pan. Dopiero po wszystkim dowiedziałam się, że to ochroniarz, który wcześniej skończył zmianę.

– Zapnij pasy, dziewczyno! – polecił i ruszył z piskiem opon.

Przez miasto nie jechaliśmy, tylko prawie lecieliśmy. Facet mruknął, że kiedyś służył w wojsku i jeździł jako kierowca oficerów. Byłam skłonna w to uwierzyć, bo prowadził pewną ręką, a jednocześnie ani na moment nie zwolnił poniżej stu na godzinę. Oczywiście za którymś skrzyżowaniem usłyszeliśmy dźwięk policyjnego koguta.

– To tylko dwie przecznice – rzucił, zwiększając prędkość. – Zatrzymam, pani wyskoczy, żeby szukać dziecka, a ja oddam się w ich ręce.

Tak zrobiliśmy. Kierowca omal nie wbił się w budynek dworca i kilka sekund później biegłam już do podziemi, gdzie mieściła się toaleta.

– Boże, nie…. – jęknęłam, rozglądając się po pustej, zagrzybionej łazience z pękniętym lustrem. – Może w męskiej…

Wpadłam do drugiej toalety, ale i tam nie było dziecka

Nic. Ani śladu. Wróciłam do pomieszczenia z kółkiem na drzwiach i ponownie przeszukałam wszystkie kabiny.

– Jest! – szepnęłam i ogarnęła mnie jeszcze większa zgroza.

Zobaczyłam bowiem dowód na to, że dziecko tam przyszło na świat. Ślady krwi rozsmarowane po podłodze obok muszli. I kałużę z wód płodowych, a przynajmniej czegoś, co z dużym prawdopodobieństwem nimi było. Rozejrzałam się po ciasnej kabinie upstrzonej wulgarnymi napisami i obscenicznymi rysunkami, tylko po to, by stwierdzić, że tutaj trop się urywa.

Gdzie jednak było dziecko? Przyszło mi do głowy, że może znalazł je jakiś podróżny albo pracownik dworca i zadzwonił po policję. Był tylko jeden sposób, by się o tym szybko przekonać.

– Przepraszam, panowie – wydyszałam, kiedy dobiegłam do patrolu spisującego dane mojego kierowcy. – Możecie sprawdzić, czy ktoś zgłosił, że znalazł noworodka na dworcu?
– Więc to prawda? Naprawdę przyjechaliście po dziecko? – zdziwił się wyższy z policjantów, najwyraźniej wcześniej nie dający wiary wyjaśnieniom zatrzymanego kierowcy.
– Tak! Sprawdźcie to, proszę! Bo jeśli nie, to znaczy, że dziecku coś się stało…

Sprawdzili przez radio i okazało się, że nikt czegoś takiego nie zgłosił

Policjanci poszli jednak ze mną do łazienki i obejrzeli plamy krwi oraz płynu owodniowego w kabinie.

Nastolatka urodziła tu w tajemnicy – wyjaśniłam. – Potem wyszła, dostała krwotoku i drgawek, upadła na ulicy i ktoś wezwał karetkę. Jest w ciężkim stanie i trudno z niej coś wydobyć. Musimy znaleźć dziecko.

To jednak nie było proste. Dworzec o tak wczesnej porze już zaczynał ożywać i mijali nas pojedynczy podróżni, ale nikt nic nie wiedział o niemowlęciu w toalecie. Policjanci ruszyli przesłuchać pracowników kas i ekipy sprzątającej, a ja stanęłam na środku i zaczęłam zastanawiać się, jaki to ma właściwie sens. To zdarzyło się prawie dwie godziny temu, czyli po trzeciej nad ranem, a kasjerzy zmienili się, zgodnie z informacją na okienkach, o czwartej trzydzieści.

Trudno też liczyć, że któryś z podróżnych tkwi tu od ponad dwóch godzin.

Kto więc mógł widzieć rodzącą nastolatkę w toalecie?

I nagle mnie olśniło. Pod ścianą naprzeciwko mnie siedział bezdomny. Skulony dziadek z przymkniętymi oczami i długą, zmierzwioną brodą. Kucnęłam przy nim.

– Przepraszam pana… – odezwałam się głośno. – Przepraszam!

Kiedy spojrzał na mnie niebieskimi, jakby wyblakłymi oczami, wszystko mu opowiedziałam. Trochę się bałam, że może być nie do końca zdrowy psychicznie, ale doskonale mnie zrozumiał.

– Nic nie wiem o dziecku – mruknął. – Ale ja nie chodzę do babskiego kibla. Zapytaj Pigi.
– Kto to jest Pigi? – spytałam, czując przypływ nadziei.
– Tam siedzi – wskazał brodą za mnie i się odwróciłam.

Za mną jednak było zupełnie pusto.

– Nikogo tam nie ma. Gdzie jest Pigi?
– Nie ma? – Nagle zrozumiałam, że jest niewidomy. – No to może szuka jedzenia na peronach. Ludzie czasem wyrzucają, jak wysiądą.

Pobiegłam więc na peron pierwszy

Było tam kilkanaście osób, ale żadna nie wyglądała na bezdomną kobietę. Na drugim i trzecim peronie też żadnej takiej nie było.

– Pigi! – krzyknęłam w desperacji, biegnąc po kolejnych schodach. – Pigi! Przyniosłam ci pieniądze!

Odpowiedziało mi tylko echo i zdziwione spojrzenia podróżnych. I w tym momencie zobaczyłam jakiś ruch na dole schodów. Jakby ktoś zaczął uciekać na dźwięk mojego głosu. Instynktownie pognałam za nim.

To była ona. Bezdomna, którą nazywano Pigi

– Hej! – zrównałam krok ze zniszczoną przez życie kobietą.

Mogła mieć zarówno czterdzieści, jak i osiemdziesiąt lat.

Szukam noworodka…

Pigi nie mówiła. Może nie umiała, a może tylko nie chciała. Na początku udawała też, że mnie nie rozumie, ale w końcu, kiedy niemal się rozpłakałam, nakazała mi gestem iść za sobą. Weszłyśmy przez jakieś drzwi i znalazłyśmy się w zimnym, ciasnym pomieszczeniu, chyba dawnej przechowalni bagażu.

Pigi bez słowa wskazała mi ciemny kąt, a ja doskoczyłam tam szybko. I znalazłam dziecko. Leżało na posłaniu ze szmat, owinięte w stare swetry i nakryte brudnym płaszczem przeciwdeszczowym. Żyło i było ciepłe. Na główce miało wełnianą czapę, oczka zamknięte, piąstki zaciśnięte.

– Znalazłaś je… – szepnęłam. – Znalazłaś i zaopiekowałaś się nim…

Pigi odepchnęła mnie i wzięła dziecko, a ja zamarłam z przerażenia, co teraz zrobi.

„Zacznie uciekać? Będzie chciała go bronić, bo uroiło jej się, że to jej własne?”. Ale ona tylko pocałowała je bardzo delikatnie w pomarszczoną twarzyczkę i podała mi je. Ostrożnie przejęłam maleńki ciężar.

– Dziękuję… – Zaschło mi gardle. – Ogrzałaś je… Uratowałaś mu życie.

Odwróciła głowę i pod światło coś błysnęło w jej oczach.

– Znajdę mu wspaniały dom – obiecałam tej milczącej kobiecie. – Będzie mieć mamę i tatę. Będę nad nim czuwać, aż dorośnie. Przysięgam, że nie pozwolę, aby jeszcze kiedykolwiek stała mu się krzywda.

Pigi kiwnęła głową i poczłapała do kąta pomieszczenia. Kiedy wybiegałam, usłyszałam cichy szloch. To był jedyny dźwięk, jaki z siebie wydała. Przed dworcem czekała już karetka wezwana przez policjantów, więc kiedy dojechaliśmy do szpitala, wiedziałam, że maleństwu nie zagraża już niebezpieczeństwo.

To była dziewczynka. Zdrowa, choć mocno głodna

Nie dałam się zwolnić z dyżuru i osobiście zajęłam się malutką. Kiedy wymyta, nakarmiona i przebadana zasnęła, poszłam zobaczyć się z jej matką.

– Cieszę się, że już nic ci nie jest. – powiedziałam. – Znalazłam twoją córkę. Będziesz mogła zabrać ją do domu.
– Nie chcę – pokręciła głową. – Nie chcę jej. Mam szesnaście lat. Mieszkam tylko z tatą, nie zauważył, że byłam w ciąży… Chcę ją oddać. Mogę?

Na początku małą Klarą zajęła się rodzina zastępcza, a po kilku miesiącach dziewczynka znalazła prawdziwy dom i kochających rodziców.

Marta, lat 48

Czytaj także:

Reklama
  • „Marzyłam o drugim wnuku, ale nie sądziłam, że już go mam. Córka ukryła, że urodziła bliźniaki i jednego oddała do adopcji”
  • „Syn mając 17 lat zaliczył >>wpadkę
  • „Mój synek nie może spać, odkąd mąż zaprowadził go do trumny dziadka. Czy dziecko powinno oglądać takie rzeczy?”
Reklama
Reklama
Reklama