Reklama

Praca w korporacji to ciągły stres. Terminy gonią, szef wymaga coraz więcej wysiłku, więcej zaangażowania i milionów świeżych pomysłów. Taka presja wykańcza. Obciążenie psychiczne jest ogromne. W wyścigu szczurów nie ma miejsca dla słabych. Nie dajesz rady? Wypadasz z gry.

Reklama

Żeby nie zwariować, trzeba jakoś odreagować. Każdy radzi sobie na swój sposób. Jedni chodzą na siłownię lub basen, trenują sztuki walki lub biegają. Inni wybierają używki. Mnie natomiast uspokaja przebywanie na łonie przyrody. Dokładnie tak.

Jak moja babcia kocham spacery po lesie oraz medytację wśród drzew. Szum liści koi nerwy, sprawia, że zapominam o problemach, o deadline’ach i wyzwaniach, o upierdliwym kierowniku i jeszcze gorszym prezesie.

Bywają takie chwile, że mam ochotę rzucić to wszystko w cholerę, zbudować sobie szałas w środku puszczy i żyć jak dzikus. Rozpalałbym ognisko za pomocą dwóch patyków, zakładałbym sidła na zające i polowałbym na sarny z zaostrzonym kijem w garści… To mrzonki. Bo wiem, że na dłuższą metę nie potrafiłbym tak funkcjonować, o zabiciu żywej istoty nie wspominając. Jestem skażony cywilizacją. Za wygodny, zbyt słaby, za bardzo tchórzliwy. Ale pomarzyć zawsze można.

Słońce? No to w drogę

Tego dnia nie planowałem ruszać się z domu, bo zapowiadali deszcz. Poprzedniego wieczoru kupiłem chipsy i czteropak piwa. Zamierzałem spędzić sobotę przed telewizorem. Kiedy jednak po wstaniu z łóżka wyjrzałem przez okno, zamiast ponurej pluchy zobaczyłem piękne, błękitne niebo.

Decyzję podjąłem w mgnieniu oka. Zjadłem lekkie śniadanie, naszykowałem sobie prowiant, spakowałem do plecaka koc oraz na wszelki wypadek płaszcz przeciwdeszczowy i ruszyłem do samochodu.

Szare wieżowce, tłumy ludzi, zakorkowane ulice, wiecznie wyjące syreny wozów strażackich, policyjnych lub karetek pogotowia – to wątpliwe uroki wielkiego miasta.

Betonowa dżungla. Przebicie się przez cały ten zgiełk zajęło mi dobrą godzinę. Kiedy już znalazłem się na peryferiach, odetchnąłem. Minę jeszcze kilka wiosek i znajdę się tam, gdzie moje udręczone codziennością ciało, umysł oraz dusza zaznają nareszcie spokoju – cieszyłem się.

Gdy ściana „mojego” lasu wyłoniła się zza pagórka, bezwiednie się uśmiechnąłem. Stęskniłem się, cholera, jak za kochanką. Zaparkowałem samochód na niewielkiej polanie. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po wyjściu z auta, było przytulenie się do ogromnego dębu. Nikt nie patrzył. Zresztą nawet gdyby patrzył, miałem to w nosie. Tu mogłem być sobą.

Czytałem gdzieś, że drzewa potrafią wyciągnąć z człowieka złą energię, a w zamian naładować dobrą. Wyobraziłem sobie więc, że jestem baterią podłączoną do akumulatora… Potem położyłem się na kocu i rozkoszowałem grzejącymi skórę promieniami słońca, czas płynął…

Kiedy poczułem się wstępnie zrelaksowany, wstałem i zanurzyłem się w gęstwinie. Tutejsze lasy ciągnęły się kilometrami, a moja orientacja w terenie, szczerze mówiąc, była kiepska, ale nie bałem się, że pobłądzę.

Zainwestowałem niemałe pieniądze w najnowszy model smartfona wyposażony w ulepszoną nawigację satelitarną, dzięki czemu w razie czego zostanę namierzony niemal w każdym miejscu na świecie. No, chyba że zszedłbym pod ziemię, ale tego przecież nie planowałem.

Szedłem. Delikatny wietrzyk poruszał liśćmi, które cicho szeleściły, a wyżej wraz z gałęziami szumiały jak morze. Patyki trzaskały pod moimi stopami. Świergotanie ptaków oraz brzęczenie owadów działały niczym balsam na mój umysł otępiony całotygodniową harówką.

Oddychałem głęboko, napawając się rześkim powietrzem, wolnym od cuchnącego smogu. Mógłbym tak iść bez końca, chłonąc zapach kory, igieł i runa. Jak jakaś rusałka czy druid. Zauważyłem sarnę. Przystanęła i wpatrywała się we mnie, przechylając głowę. Nie wyglądało na to, że się boi.

Mówi, a ust nie otwiera

Raczej była ciekawa, co to za dziwny stwór – połączenie korporacyjnego szczura z leśnym dziadkiem. Ja także zastygałem w bezruchu i gapiłem się na sarnę, podziwiając jej smukłą sylwetkę, wielkie oczy. Gdy nagle zrobiła w tył zwrot i uciekła, poczułem żal, zazdrość, jakąś tęsknotę…

Po godzinie wędrówki trafiłem na niewielką polanę. Nogi trochę mnie już bolały, no i zrobiłem się głodny. Rozłożyłem więc koc, usiadłem i rozpakowałem kanapki.

Gdy skończyłem posiłek, skrzyżowałem nogi, ułożyłem dłonie na kolanach i zamknąłem oczy. Mój wprawiony w medytacji umysł szybko skoncentrował się na „tu i teraz”. Wyłącznie.

Trwałem w tym stanie połączenia z naturą jakiś czas, a gdy otworzyłem oczy, zauważyłem dziewczynkę. Stała ze trzy metry ode mnie.

Ładniutka, ale strasznie blada, o szczupłej buźce, z której wyglądały wielkie, niebieskie oczy.

Miała na sobie kolorowe krótkie gatki i koszulkę, na nogach walonki, które wyglądały jak wysokie, futerkowe kapcie. Mogła mieć z pięć, sześć lat, i chyba była chora albo zmęczona, sądząc po sińcach pod oczami.

Bardziej się zdumiałem jej obecnością, niż wystraszyłem. Skąd się tu wzięła? Chyba przyszła z niedaleka, biorąc pod uwagę to, co miała na sobie. Ale jakim cudem nie usłyszałem, że się zbliża? Zwłaszcza że byłem skupiony na lesie, na jego dźwiękach i zapachach. Tymczasem ta mała nie złamała ani jednej gałązki, nie zaszeleściła ani jednym źdźbłem czy listkiem. Czyżbym przysnął?

– Hej, jesteś tu sama? Zgubiłaś się?
– Proszę pomóc mojemu tacie – odparła tak cicho, że ledwie zrozumiałem.

Właściwie miałem wrażenie, że w ogóle nie poruszyła ustami, zaś jej głos po prostu wpłynął mi do głowy.
To było dziwne. I niepokojące. Mała brzuchomówczyni?

– Mieszkasz tu gdzieś w pobliżu? Jak masz na imię? – drążyłem.
– Proszę pomóc mojemu tacie – powtórzyła, po czym uniosła rękę i wskazała na prawo.

A potem, nie czekając na moją odpowiedź, ruszyła w tamtym kierunku.

Pchany jakimś wewnętrznym impulsem szybko zwinąłem koc, zarzuciłem plecak na ramiona i podążyłem za dzieckiem. Nie wyglądało na to, żeby mała stroiła sobie żarty. Może wiodła mnie w pułapkę, ale zaryzykowałem.

Gdybym tego nie zrobił, mój las przestałby być azylem. Stałby się miejscem, gdzie ktoś potrzebował mojej pomocy, a ja stchórzyłem i jej nie udzieliłem. Nie mógłbym tu już wracać z czystym sumieniem.

Znowu zanurzyłem się między drzewa, mając za przewodnika tę dziwną, bladą dziewczynkę. Znikała, by za moment wychynąć zza jakiegoś pnia. Gdy dotarliśmy do niewielkiej skarpy, stanąłem na jej szczycie i zacząłem się rozglądać. Dziewczynka zniknęła.

– Hej! Gdzie jesteś? – wołałem.
Jakby rozpłynęła się w powietrzu. Czyżbym miał omamy? Z przemęczenia? No to naprawdę pora pomyśleć o zmianie roboty na mniej stresującą – pomyślałem, lekko zły na siebie. Już miałem zawracać, kiedy kątem oka zobaczyłem u podnóża skarpy ludzką postać.

Ratownicy zdążyli…

Tym razem był to dorosły facet. Leżał bez ruchu na ziemi, w jakiejś dziwnej pozycji. Czyżby o nim mówiła ta mała? To jej ojciec? Co mu się stało? Żyje? Tętno mi przyspieszyło, po krzyżu przeszły ciarki. Naprawdę wolałbym nie znaleźć trupa w lesie. Ale za późno już było na rozterki. Zszedłem na dół.

Mężczyzna wpadł w sidła. Potężne, stalowe szczęki zacisnęły się tuż nad kostką lewej nogi, niemal odcinając mu stopę. Gość był nieprzytomny, ale żył. Uff. Klatka piersiowa unosiła się powoli, delikatnie, ale się unosiła. Natychmiast zadzwoniłem po pomoc. Szukałem tu odpoczynku od cywilizacji, ale ten jej kawałek, który wziąłem ze sobą, uratował temu człowiekowi życie.

Śmigłowiec przyleciał w ciągu dwudziestu minut. Ratownicy powiedzieli, że jeszcze trochę i nieszczęśnik albo by się wykrwawił, albo wyziębił. W życiu nie byłem niczym tak przejęty. Nim wróciłem do domu, wziąłem jeszcze od medyków adres szpitala, do którego mieli zawieźć rannego.

Odwiedziłem go kilka dni później. Nie po to, by zgrywać zbawcę. Co innego mnie martwiło coraz bardziej.
W całym tym zamieszaniu zapomniałem o dziewczynce. Co się z nią stało? Dotarła do domu?

Uratowany mężczyzna dziękował mi niemal ze łzami w oczach.
– Nie ma o czym mówić. Najważniejsze, że jest pan cały. Jak noga?
– Będzie dobrze, choć groziła mi amputacja. Gdybym tylko dorwał gnoja, który podłożył te sidła… – mruknął. – Cud, że akurat pan tamtędy przechodził. Ja robiłem zdjęcia. Kłusownicy kłusowali. A pan…?

Patrzył na mnie z pytaniem w oczach, zaintrygowany, więc mu powiedziałem o dziewczynce.
– Mówiła, że jej tata potrzebuje pomocy. Chodziło o pana? Bo już teraz nie wiem, co myś… – urwałem, bo mężczyzna nagle zaczął płakać.

Chryste, dlaczego? Coś się stało tej małej? Nie wiedziałem, jak zareagować.

On tymczasem sięgnął do szafki i wyciągnął z niej portfel. Pokazał mi schowane za foliową zakładką zdjęcie. Widniała na nim kilkuletnia blondyneczka o pucołowatej buzi. Młodsza i pulchniejsza wersja dziewczynki, którą spotkałem. Jakby zdrowsza.

– Czy to właśnie ją pan widział? – spytał drżącym głosem.
– Tak, tylko… – zawahałem się, szukając słów. – Tylko była starsza i wyglądała trochę, hm… na chorą.
– Więc to naprawdę ona.

Po policzkach mężczyzny wciąż płynęły łzy, otarł je wierzchem dłoni.
– To moja córka. Umarła na białaczkę dziesięć lat temu.

Umarła? Więc niemożliwe, żebym to ją widział!

Mężczyzna coś tam jeszcze mówił, a ja potakiwałem tylko, kiwając głową. Nie zamierzałem się z nim spierać ani mu zaprzeczać.

Po raz pierwszy w życiu sytuacja mnie przerosła. Nawet gdy myślałem, że znalazłem trupa w lesie, nie czułem się tak bezradny i zatrwożony.

Pożegnałem się i wyszedłem. Ale w domu zacząłem się zastanawiać, kogo albo co spotkałem w lesie… Łzy stanęły mi w oczach. Ta mała uratowała swojego tatę...

Podobno praktykujący medytację są wrażliwsi na pewne subtelne energie i czasami mogą widzieć i czuć więcej. Czy będę miał odwagę, by wrócić do lasu, by znowu się z nim połączyć? Bo kto pojawi się następnym razem? I czego będzie ode mnie chciał?

Radosław, 29 lat

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama