Reklama

Znowu mocno się pomylili z prognozą pogody. Zapowiadali na weekend ocieplenie, plus osiem, a tymczasem w piątek w nocy zrobiło się minus osiem. Dlatego kiedy w sobotę po południu pojechałem do centrum handlowego na większe zakupy, nie było wielkiego ruchu, ani na drogach, ani w sklepach. Na ulicy i chodnikach gołoledź, bo tegoroczna zima po raz kolejny zaskoczyła naszych drogowców, więc mało kto miał chęć w ogóle wychodzić z domu. Prawdopodobnie fakt, że było tak mało ludzi na zakupach, uratował mnie przed utratą portfela na zawsze…

Reklama

Opuszczałem już market, pchając przed sobą wózek, kiedy potrącił mnie jakiś facet. Nie wyglądał zbyt schludnie, ale grzecznie przeprosił i poszedł w swoją stronę. Dopiero przy aucie zorientowałem się, że nie mam portfela. Szybko wrzuciłem zakupy do bagażnika, zostawiłem wózek i pognałem z powrotem. Zatrzymałem się przed wejściem do galerii, bo dostrzegłem faceta, z którym się zderzyłem. Właśnie wychodził. Tuś mi, bratku. Wziąłem głęboki oddech i czekałem. Słyszałem, że tacy kieszonkowcy nigdy nie działają w pojedynkę. Lepiej uważać. Kierował się za róg budynku. Dyskretnie podążyłem za nim. No i nie myliłem się, chociaż nie do końca miałem rację. Mężczyzna rzeczywiście nie był sam. Na tyłach galerii handlowej, wśród kontenerów na śmieci i obok sterty kartonów, siedziała dziewczyna. Podszedł do niej i z uśmiechem pokazał mój portfel. Dziewczyna pokręciła głową. Nie wiem, z zawodem czy z dezaprobatą. On wzruszył ramionami i otworzył portfel. Szybko znalazł sto złotych, które nosiłem jako „awaryjne” pieniądze. Wyjął banknot i spojrzał pytająco na dziewczynę. Ta ponagliła go nerwowymi gestami, więc wstał i ruszył w moim kierunku.

Na szczęście było już ciemno. Minął mnie w odległości kilku metrów. Poszedłem za nim, zachowując bezpieczną odległość. Zdziwiłem się trochę, bo wrócił do galerii. I dobrze. W razie czego będę mógł poprosić ochroniarzy o interwencję.

Wreszcie dostrzegłem na horyzoncie ochroniarza. Nawet dwóch. Chciałem natychmiast potruchtać w ich kierunku, ale mężczyzna był szybszy, no i miał zdecydowanie bliżej. Podszedł do nich, wręczył im mój portfel, coś powiedział, roześmiał się, oni mu zawtórowali, a potem puścili go wolno. Co jest?

Parę chwil później byłem już koło nich.

– Przepraszam – powiedziałem – ale ktoś mi ukradł portfel. O, właśnie ten – wskazałem na mój portfel, który sobie niespiesznie przeglądali.

– No i zguba się znalazła! – zaśmiał się jeden z ochroniarzy. – Ktoś go nam przyniósł, znalazł na parkingu. Zdjęcie w dowodzie się zgadza. Jak rzadko – znowu się zaśmiał. – Miał pan szczęście, że trafił na uczciwego gościa – stwierdził, oddając mi portfel.

Uczciwego? Bo oddał to, co wcześniej ukradł? Ale uznałem, że nie ma sensu tłumaczyć tego zamieszania. Grunt, że odzyskałem portfel. Bez awaryjnej stówki, ale z dokumentami.

– No to może pójdę podziękować temu uczciwemu znalazcy – mruknąłem z przekąsem.

Coś mnie w nim zadziwiło…

Dostrzegłem go w kolejce do baru. Wybierał dwa zestawy obiadowe, podwójne ziemniaki, ogromne schabowe, a do tego surówki, dwie zupy i cztery gorące herbaty. Wszystko na wynos. Domyślałem się, że ta druga porcja jest dla dziewczyny. Stanąłem tuż za nim i wyszeptałem złośliwie:

– Kradzione ponoć nie tuczy, więc w biodra tej twojej laluni nie pójdzie.

Zamarł i obrócił się w moją stronę. Przyznam, zdziwiłem się, że jest taki młody i wymizerowany. No, zabiedzony dzieciak. Miał ze dwadzieścia lat, wargi spierzchnięte, oczy podkrążone, blada cera pod młodzieńczym zarostem. Patrzył na mnie z przerażeniem i zarazem prośbą w oczach. Pewnie bał się, że go wydam.

Zaczynałem mięknąć.

– Czemu mnie okradłeś?

– Błagam… – szepnął. – Nie jedliśmy od dwóch dni, a Marta musi jeść, bo jest w ciąży…

Wytrzeszczyłem oczy. W ciąży? Ta smarkula?

– Moja dziewczyna… – wyjaśnił. – Rodzice wyrzucili ją z domu, jak się okazało, że jest w ciąży, i tak od lata się błąkamy – wyciągnął do mnie rękę z banknotem stuzłotowym i z żalem odstawił zapakowane już zestawy obiadowe na ladę. – Proszę i przepraszam.

– Płaci pan mnie czy temu panu? – zapytała figlarnie dziewczyna za ladą.

Przepchnąłem się przed chłopaka.

– Ja zapłacę – wyciągnąłem z portfela kartę kredytową.

Przez wiele lat byłem biznesmenem. Szczycę się tym, że jeszcze teraz umiem szybko podejmować decyzje, nawet jeśli wydają się na pierwszy rzut oka ryzykowne, i że nie oceniam ludzi po pierwszym czy drugim wrażeniu. Dlatego nie tylko nie wydałem chłopaka, ale jeszcze pomogłem mu zanieść obiady na tyły galerii.

Chyba naprawdę dawno nie jedli

Dziewczyna na mój widok chciała wstać, ale przeszkodził jej w tym wydatny brzuch, który dopiero teraz zauważyłem. Uspokoiłem ją gestem i postawiłem przed nią torbę z obiadem. Głód wygrał ze strachem, więc bez słowa zabrała się do jedzenia. Chłopak też jadł szybko i łapczywie, ale cały czas pilnował, żeby ona jadła wolniej i dokładnie żuła. Podawał jej gorącą herbatę, kroił kotlet, bo miała tak zgrabiałe ręce, że nie mogła utrzymać noża, a od czasu do czasu czułym gestem głaskał ją po głowie albo po policzku.

No płakać mi się chciało, gdy na nich patrzyłem. I zastanawiałem się…

Nim skończyli jeść, podjąłem decyzję. Musiałem się tylko upewnić. Zapytałem wprost, czy mają gdzie mieszkać, gdzie pracują, jeśli pracują, a jeśli nie, co umieją robić, i na kiedy przypada termin porodu.

No i się dowiedziałem. Marta wyliczyła, że będzie rodzić za jakieś dwa tygodnie. Ale czy Martę przyjmą do szpitala, jak się zacznie? A jak przyjmą, ile będą musieli zapłacić? Nie wiedzieli. Nigdzie nie pracowali, nie oficjalnie i na etat. Mateusz dorywczo imał się różnych prac, głównie w budowlance, bo skończył technikum budowlane. W tej branży zawsze potrzeba rąk do pracy, a o papiery nikt nie pyta. No i płacą z ręki do ręki, najczęściej w formie tygodniówki. Wychował się na wsi, ale gospodarkę objął starszy brat, a Mateusz wyjechał do miasta, do szkoły. Na wieś nie wrócił, bo brat niespecjalnie za nim tęsknił.

Ostatnimi czasy chłopak musiał więcej czasu poświęcać swojej przyszłej rodzinie, bo życie bezdomnych nie bardzo służyło Marcie. Trzymała się wprawdzie dzielnie, ale widać było, że goni resztkami sił. Skończyła technikum odzieżowe, niestety, pracy nigdzie nie mogła dostać. Pomieszkiwali różnie – przytułków unikali, bo wtedy by ich rozdzielili – ostatni tydzień na działkach, skąd przegonili ich jacyś podpici gówniarze. Więc zeszłą noc spędzili na klatce schodowej w pobliskim wieżowcu, ale rano wyprosił ich gospodarz domu. Przywykli do takiego traktowania, od kiedy ojciec dziewczyny na wieść o ciąży wyrzucił ją z domu. Mateusz pochodził z innej miejscowości, do nas przyjechał za pracą i mieszkał w wynajętym mieszkaniu z dziesięcioma innymi budowlańcami.

– Dla Marty nie było tam miejsca, no i to w ogóle nie miejsce dla dziewczyny, w ciąży czy nie – Mateusz się skrzywił.

Był bardzo opiekuńczy. Zazdrosny chyba też. Zeszłoroczna jesień rozpieszczała temperaturą i aurą, dlatego mieszkali dłuższy czas w znalezionym na śmietniku namiocie, nad rzeką, na obrzeżach miasta. Kiedy temperatura spadła, Mateusz znosił kołdry i koce i zrobił z ich namiotu prawdziwe igloo. Dawało się tam spać, mimo przymrozków, ale któregoś dnia, kiedy wyszli poszukać czegoś do jedzenia, ktoś spalił ich namiot, wraz z całym skromnym dobytkiem.

Słuchałem tej opowieści, snutej nie tyle z żalem czy pretensjami, co z zażenowaniem, i wprost nie mogłem uwierzyć. Jak to możliwe, by dwójka młodych, kochających się ludzi, spodziewających się dziecka, musiała tak żyć? W demokratycznym, niby cywilizowanym kraju w środku Europy, w dwudziestym pierwszym wieku? Pomijam zachowanie wyrodnych rodzin tej pary – to się zdarzało i będzie zdarzać – ale wokół niby tylu dobrych ludzi, tylu prawych chrześcijan, a jak potrzeba jakiegoś przyjaznego człowieka, by wyciągnął pomocną dłoń, to nie ma nikogo. Co się z nami porobiło?

– Słuchajcie, dzieciaki – zacząłem.

– Mieszkam z żoną i córką za miastem. Mamy stadninę koni i pensjonat, a w nim tylko połowę zajętych boksów, bo się nie wyrabiamy we troje z robotą. Szukam kogoś do pomocy, najchętniej dwóch osób. Do pomocy przy koniach i w domu. Poza tym potrzebujemy też krawcowej. Do szycia strojów historycznych, dla koniarzy i ich wierzchowców, którzy biorą udział w rekonstrukcjach. Co ty na to? – zwróciłem się do Marty.

Zmarszczyła nos.

– Tu zwykła maszyna nie da rady, potrzebny będzie overlock – powiedziała.

– Ale to kosztuje. Nie mamy tyle pieniędzy. Tylko to… sto złotych – uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

– Potraktujcie to jako drobną zaliczkę. Dam wam pracę, mieszkanie, wikt i opierunek. Z tym że mieszkanie jest w oficynie, bliżej stajni, więc będzie…

– Pachnieć końmi? – Mateusz roześmiał się. – To będą perfumy w porównaniu z tym, jak śmierdziało w niektórych miejscach, gdzie spaliśmy. Poza tym pochodzę ze wsi, zapomniał pan?

Humory wyraźnie im się poprawiły, co sprawił głównie ciepły, obfity posiłek, bo odnosiłem wrażenie, że nie bardzo wierzą w moją propozycję.

– Zaczekajcie tutaj chwilę. Nigdzie się nie ruszajcie – zastrzegłem i poszedłem po samochód.

Marta spokojnie zasnęła

Jakoś dałem radę do nich dojechać, chociaż moja toyota to potężne auto, gdzie oprócz pięciu osób mogę zmieścić też balot słomy na pace. Kiedy zaparkowałem koło nich, wyglądali na zaskoczonych.

– Sądziliśmy, że… pan tak tylko mówi… – wymamrotała dziewczyna, ocierając łzy i rozmazując smugę brudu na policzku.

– Nigdy w życiu nie byłem bardziej poważny – oświadczyłem. – Wsiadaj na tylną kanapę, będziesz się tam mogła wygodnie wyciągnąć. Zaraz dam ci koc i podkręcę ogrzewanie.

Mateusz umieścił swoją ukochaną na tylnym siedzeniu auta i otulił kocem. Sam usiadł koło mnie. Zanim wyjechaliśmy z parkingu, dziewczyna już spała.

Chłopak odezwał się dopiero po kilku minutach, gdy już przekraczaliśmy granice miasta.

– Dlaczego pan to wszystko dla nas chce zrobić? – zapytał. – Przecież pana okradłem… To jakaś przewrotna zemsta? Daje nam pan nadzieję, żeby co… – wzruszył ramionami.

– Oj, ty chłopaku małej wiary – westchnąłem. – Choć nie dziwię się twojej podejrzliwości. No i owszem, ukradłeś, ale dokumenty oddałeś. Byle ci to nie weszło w krew, takie zdobywanie kasy – pogroziłem mu palcem. – Bo jak cię wsadzą, Marta zostanie sama.

Zrobił tak spanikowaną minę, że parsknąłem śmiechem.

– A dlaczego to robię? A co ja właściwie takiego robię? – spytałem.

Westchnął, zdziwiony tym, że się dziwię.

– No… nie zna pan nas, nie wie, czy nie kłamiemy, w końcu poznaliśmy się… – zarumienił się – no, wie pan… a pan chce nas przygarnąć, zaopiekować się nami, dać pracę, mieszkanie…

Nie spojrzałem na niego, bo prowadziłem. Spytałem tylko:

– A ty uważasz, że nie powinienem tego robić?

Gwałtownie zamachał rękami. Może się przestraszył, że wysadzę ich gdzieś na poboczu szosy.

– Nie, no, jesteśmy wdzięczni, tylko… no… to dość niezwykłe. Własne rodziny nas nie chcą. A inni… sam pan wie, traktowali jak śmieci, przeganiali z miejsca na miejsce, dokuczali, a nawet gorzej… – skończył prawie szeptem.

– Nie powinno tak być – stwierdziłem krótko. – Każdy zasługuje na szansę. Nawet ja.

– Pan? Jaką szansę? Od kogo? – zdziwił się chłopak.

– Od was – powiedziałem krótko. – Nie jestem święty, swoje za uszami mam. Taki mój sposób na odkupienie. A wy może dzięki temu wybaczycie tym, którzy was zawiedli, skrzywdzili i porzucili w tarapatach.

– Och… – powiedział tylko zduszonym ze wzruszenia głosem.

– No i wcale nie jestem taki bezinteresowny – dodałem. – I tak szukałem kogoś do pracy, ale mało kto chce tyrać przy koniach za mieszkanie i trzy tysiące złotych miesięcznie…

– Ile?!

– Na początek, potem się zobaczy. Jak pomożesz mi rozkręcić interes i będziemy mieli pełne obłożenie, to pogadamy o podwyżce. A teraz wreszcie się odpręż, za pół godziny będziecie w domu – powiedziałem i nacisnąłem mocniej pedał gazu.

Mieczysław, 57 lat

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama