Reklama

To chyba normalne, że uważaliśmy naszą córeczkę Agatkę za najpiękniejszą na świecie. Większość rodziców myśli podobnie o swoich pociechach. Czy to coś złego? Samo w sobie nie, ale przekonałam się, że konsekwencje wynikające z takiego podejścia mogą być opłakane.

Reklama

Gdy urodziłam Agatkę, postanowiliśmy ze Zbyszkiem utrwalać nasze szczęście na fotografiach. Zrobiliśmy naszemu dziecku niezliczoną liczbę zdjęć. Mnogość ujęć, póz, fotki ustawiane, spontaniczne – pełen przekrój tego, jak nasza córcia rośnie z każdym dniem i z każdą chwilą pięknieje, ku radości swoich rodziców.

Rodzina i znajomi patrzyli na nas trochę jak na zwariowaną parę, która rekompensuje sobie jakieś bliżej niesprecyzowane kompleksy czy dokonują projekcji miłości własnej na dziecko (trafiały się takie diagnozy). Tłumaczyliśmy to zazdrością, zwłaszcza gdy takie psychologizowanie serwowały nam moje bezdzietne koleżanki i znajomi Zbyszka, którzy nie zaznali dotąd uroków rodzicielstwa. Ale już mój ojciec pozwalał sobie na prelekcje, wydawać by się mogło, czysto praktyczne.

– Kiedyś było inaczej – marudził. – Na kliszy dwadzieścia cztery albo trzydzieści dwa zdjęcia, więc należało starannie dobierać momenty na fotografowanie. A to cyfrowe cykanie w końcu wam spowszednieje. Kto znajdzie tyle czasu, żeby te wszystkie zdjęcia obejrzeć! Robicie z dziecka maskotkę, modelkę… Spasujcie trochę.

– Ale co jest złego w dziecięcych fotografiach? – pytałam obrażona. – Nie moja wina, że nie miałeś takich możliwości. Ja bym bardzo chętnie pooglądała swoje zdjęcia z różnych okresów dzieciństwa. A jest ich tyle, co kot napłakał. Miałeś tylko jedną kliszę, jak byłam mała?

Wtedy ojciec się obrażał i z tematu zdjęć schodził na kwestie wychowania.

– Wiesz dobrze, że kocham Agatkę najbardziej na świecie, ale czy wam nie przyszło do głowy, że możecie ją zepsuć, zmanierować? Wieczne pozowanie, przebieranki, cudowanie, niech to dziecko ma jakieś dzieciństwo, a nie ciągłe sesje zdjęciowe!

Nie widziałam w naszym zachowaniu nic złego

Nie słuchaliśmy, nie chcieliśmy słuchać. Kiedy Agata skończyła dwa lata, postanowiłam podążyć za trendem światowym i założyłam profil na popularnym fotograficznym serwisie społecznościowym. Umieszczałam tam zdjęcia naszej ślicznej córki. Lajki, komentarze, subskrybcje, wszystko to rozwijało się błyskawicznie; Zbyszek dzięki kontaktom z branżą reklamową pozawierał umowy z firmami odzieżowymi, w których produkty ubieraliśmy Agatkę, łącząc przyjemne z pożytecznym. Dziecko miało markowe ubrania, my satysfakcję.

Jak usłyszał o tym ojciec, znowu dał upust dziadkowym frustracjom.

– Nie wierzę… Wystawili dziecko w internecie jak samochód na aukcji i jeszcze robią na tym kasę. Czy wyście już całkiem pogłupieli? Ja rozumiem, że idziecie z postępem, ale mi się niedobrze robi…

Nie chciałam sobie psuć relacji z jedynym rodzicem, ale przesadził, więc i mnie hamulce puściły.

– Gdyby mama żyła, na pewno byłaby zadowolona! – wypaliłam i od razu pożałowałam tych słów.

Ojciec zacisnął zęby.

– Tego, córeczko, nigdy się już nie dowiemy – wyszeptał zasmucony, dotknięty do żywego.

Przepraszałam, kajałam się, świadoma, jak bardzo kochał moją mamę, i że moimi słowami go zraniłam, ale i tak się obraził i przez miesiąc nas nie odwiedzał ani nawet nie zadzwonił.

Trzyletnią Agatkę zapisaliśmy do prywatnego przedszkola. Nie pracowałam, pensja Zbyszka wystarczała w zupełności na stosunkowo dostatnie życie, ale uznaliśmy, że nasze dziecko powinno nawiązać kontakt z rówieśnikami. Agatka bardzo szybko odnalazła się w swojej grupie, a o to mieliśmy największe obawy, w końcu była rozpieszczoną jedynaczką.

Z moich rozmów z wychowawczynią wyłaniał się obraz dziewczynki, która początkowo bardzo chciała być w centrum zainteresowania, ale z czasem dużo bardziej odpowiadało jej pozostawanie na drugim planie i wtapianie się w grupę równolatków.

– Być może wynika to z faktu, że są państwo dość wymagającymi rodzicami – tłumaczyła pani Ania. – W przedszkolu Agatka pozbywa się części presji.

My wymagający? Raczej zbyt pobłażliwi, tak nam się wydawało. Czyżby te ciągłe sesje zdjęciowe Agatka odbierała jako presję? Tak rzeczywiście mogło być, ale coś innego niepokoiło nas bardziej.

Od pewnego czasu odnosiłam wrażenie, że jesteśmy śledzeni. Kilka razy widziałam tego samego niepozornego mężczyznę, gdy przywoziłam Agatkę do przedszkola. Mógł być jednym z rodziców, ale ogarnęły mnie złe przeczucia i nabrałam poważnych podejrzeń, gdy mignął mi pod naszym domem. Nie miałam stuprocentowej pewności, bo siedział w wolno przejeżdżającym samochodzie, ale wydawało mi się, że to może być ten sam facet, który przyglądał się nam w pobliżu przedszkola.

W tym całym koszmarze miałam też dużo szczęścia

Któregoś wtorku wsadziłam Agatkę do auta, aby zawieźć ją do przedszkola. Była bardzo śpiąca i zasnęła, gdy tylko ruszyłam. Ujechałyśmy kilka przecznic i zatrzymałam się na czerwonym świetle. Po kilku sekundach poczułam lekkie uderzenie w tył auta. „No tak, jakiś nieudacznik nie wyhamował… Że też mnie musiało to spotkać!” – zdenerwowałam się. Zgasiłam silnik, włączyłam światła awaryjne, schowałam kluczyk do kieszeni i wysiadłam z auta.

– Co pan najlepszego narobił? – zapytałam nieco roztrzęsiona mężczyznę, który wysiadł z czarnego opla.

– Przepraszam, zamyśliłem się, ale nic się nie stało… – uspokajał mnie niezdarny kierowca.

I wtedy zza niego wyskoczył pasażer i trzasnął mnie pięścią w głowę. Tak mocno, że upadłam. Gdy ogłuszona leżałam na jezdni, ten, który mnie uderzył, zanurkował łapą do kieszeni mojego płaszcza. Najszczęśliwszym trafem w moim życiu, akurat w tej miałam kluczyki do naszego drugiego auta, którym dzień wcześniej jechałam na zakupy. Kiedy napastnik zadowolony ścisnął je w dłoni, wrzasnął do kompana, żeby uciekał, a sam wskoczył do mojego samochodu.

Czarny opel z piskiem opon odjechał, zawracając i łamiąc przepisy. Z kilku kierunków nadbiegali już przechodnie z pomocą. Damski bokser wskoczył do naszego auta, w którym ocknęła się Agatka, i po chwili wyskoczył z niego, miotając przekleństwa, po czym rzucił się pieszo do ucieczki. Odepchnął niezdecydowanych młodzieńców, którzy usiłowali zastawić mu drogę i zniknął za rogiem.

No tak… Nie da się uruchomić lancii kluczem do skody. Rzuciłam się w kierunku Agatki, na szczęście dopiero co obudzona, nie zdążyła się zorientować, jakie niebezpieczeństwo nam zagrażało. Szybko wytarłam krew z nosa i przytuliłam córeczkę, szepcząc, że nic się nie stało. Nadjeżdżała policja, tłum gapiów gęstniał, a ja chciałam jak najszybciej do domu, do Zbyszka.

Złożyłam na policji zeznania. W osobniku, który mnie zaatakował, rozpoznałam mężczyznę, którego już kilka razy widziałam. Sporządzono pamięciowe portrety obu sprawców. Na tym etapie wyglądało to na klasyczną kradzież samochodu „na stłuczkę”, niezbyt profesjonalną, co przyznali sami policjanci.

Zbyszek wziął dwa tygodnie urlopu. Postanowiliśmy nie posyłać Agatki do przedszkola, aż sprawa przynajmniej częściowo się nie wyjaśni. Cieszyłam się jak dziecko, gdy zjawił się mój ojciec, deklarując, że pomieszka trochę z nami i pomoże, na ile tylko będzie mógł. Poczułam się dużo bezpieczniej.

A jednak im nie chodziło o samochód, lecz…

Wkrótce dostałam wezwanie na policję; przez weneckie lustro rozpoznałam schwytanych sprawców. Potem zaprowadzono mnie do gabinetu pani policjant. Przez pierwszą część rozmowy funkcjonariuszka robiła wszystko, by rozładować moje napięcie. Dopiero potem wyjaśniła mi, że to nie była próba kradzieży auta.

Rozłożyła przede mną kilkadziesiąt powiększonych fotografii. Zbladłam. To były zdjęcia Agatki, te same, które umieszczałam na portalu, te, które zbierały mnóstwo polubień i sympatycznych komentarzy…

– To z twardych dysków komputerów osobników, którzy na panią napadli – powiedziała policjantka.

Jakbym dostała obuchem w głowę. Serce waliło mi jak oszalałe. To nie byli złodzieje samochodów, tylko pedofile… Porywacze dzieci?

– Szczęście w nieszczęściu kompletni amatorzy – stwierdziła funkcjonariuszka. – Jeszcze nie wiemy, czy to była ich inicjatywa, czy dostali zlecenie na państwa córeczkę. Ja wiem, że trudno w to uwierzyć, ale tak niestety jest. Ludzie na portalach społecznościowych chwalą się domami, które są potem okradane, samochodami, które padają łupem złodziei, a jeszcze inni dziećmi.

– Ale ja przecież… Przecież… ja… – płacząc, nie umiałam się wysłowić.

– Wiem, że to nie były fotografie erotyczne, pornograficzne, rozbierane. One nie muszą takie być. Do rozładowania seksualnego napięcia pedofilowi przed komputerem wystarczą takie jak te… Tylko że jest to ostatnia rzecz, o której myśli rodzic, wrzucając do sieci zdjęcia dziecka. Do sieci, w której nic nie ginie.

Wróciłam z komisariatu i przez tydzień płakałam co noc. Zbyszek nie mógł mnie uspokoić, bo sam był w nielepszym stanie psychicznym. O mały włos nie doprowadziliśmy do tragedii – przez własną niefrasobliwość, brak rozeznania i wyobraźni, że nasze niewinne fotki mogą trafiać na ekrany zboczeńców. A niektórzy z nich nie poprzestaną na patrzeniu, lecz okażą się tak bezwzględni, okrutni i zdesperowani, by… Nie! Tego wolałam sobie nie wyobrażać.

Przecież gdyby Agatkę porwano… Na samą myśl, jaką krzywdę mogliby jej wyrządzić, wpadam w histerię.

Zrobiliśmy to, co mogliśmy zrobić. Zlikwidowaliśmy profil w Internecie, choć wiemy, że zdjęcia z niego mogły zostać ściągnięte na wiele komputerów. Przeprowadziliśmy się na drugi koniec Polski, myślimy nad zmianą tożsamości ze względów bezpieczeństwa.

Śledztwo w wiadomej sprawie wciąż trwa i podobno zatacza coraz szersze kręgi. Najbardziej jestem wdzięczna mojemu ojcu. Że ani razu nie wrócił do naszych wcześniejszych rozmów. Że nie powiedział: „a nie mówiłem!”, „widzicie, miałem rację!”. Że ma większą rodzicielską wyobraźnię niż ja i Zbyszek. Obyśmy kiedyś mu dorównali.

Krystyna, 32 lata

Reklama

Czytaj także:
„Byłam w ciąży, kiedy moja mama zmarła. Bałam się, że przez nerwy dziecku stanie się krzywda”
„Nie chciałam i nie planowałam dzieci. Ale kiedy straciłam ciążę, wpadłam w rozpacz”
„Mój mąż jest o mnie chorobliwie zazdrosny. ŚLEDZI MNIE kiedy jestem z córką, a potem przekonuje, że martwił się o dziecko!”

Reklama
Reklama
Reklama