„Córka ciągle przeżywała, że już nie ma mamy. Nie chciała nawet jechać na kolonie. Ale pojechała i dzięki temu spotkałem miłość życia”
Albo to był ciąg przypadków, albo… przeznaczenie. Bo jak inaczej nazwać spotkanie po latach dwójki zakochanych smarkaczy?
- redakcja mamotoja.pl
Kochanie, będzie super! – przekonywałem córkę, która miała jechać po raz pierwszy na kolonie. – Uwierz staruszkowi. Spójrz w ulotkę, widzisz, ile macie atrakcji w programie? Kiedyś tak nie było, po prostu codziennie chodziliśmy nad morze albo w góry i tyle. Czasem było ognisko, czasem dyskoteka na zakończenie, na którą każdy najbardziej czekał.
A Karolina bała się jechać sama tak daleko. Niby miała już jedenaście lat, ale nie lubiła tracić mnie z zasięgu wzroku; odkąd zmarła moja żona, miała tylko mnie. Rozumiałem to i starałem się dawać jej jak najwięcej mojej opieki i uwagi. Z drugiej strony nie chciałem trzymać jej w złotej klatce czy pod kloszem. Młoda musiała uczyć się życia. Musiała stawiać czoła różnym sytuacjom. Na przykład spędzając dziesięć dni beze mnie, ale w otoczeniu rówieśników. Jeśli tylko da sobie szansę, będzie świetnie się bawić nad morzem, w aquaparkach, kinie czy gdzie tam jeszcze się wybiorą.
– Serio? Jeździłeś na kolonie? I jak było?
– Czadowo! Co roku czekałem, żeby rodzice mnie gdzieś wysłali, bo czułem się wtedy taki dorosły. Robiliśmy różne fajne rzeczy, a starzy nie mogli nam tego zabronić. No i tam po raz pierwszy się zakochałem.
– W mamie? – spytała, szeroko otwierając oczy.
– Nie, mamę poznałem dopiero na studiach. Wtedy pojechałem ostatni raz na kolonie. Miałem czternaście lat, ona była o rok młodsza. Miała na imię Pola, była śliczna i umiała zrobić kilka gwiazd z rzędu, a potem jeszcze salto. Ćwiczyła gimnastykę artystyczną.
– Dlatego się w niej zakochałeś?
– Nie tylko.
– A ona w tobie?
– Też. Zrywałem dla niej kwiatki, oczywiście po kryjomu, żeby nikt się z nas nie nabijał. I oddawałem jej moje desery. Po raz pierwszy w życiu całowałem się właśnie z Polą. W policzek, ale zawsze, liczy się! – roześmiałem się, gdy Karolcia skrzywiła się na samą wzmiankę o całowaniu.
– I co było potem?
– Nic, ona wróciła do siebie, mieszkała gdzieś pod Poznaniem. A ja do Warszawy. Wymieniliśmy się adresami, mieliśmy pisać do siebie kartki, ale… Nie pamiętam, co się z tą karteczką stało, chyba ją zgubiłem. Ona też do mnie nie napisała. I tak moja pierwsza miłość zgasła, chyba po to, żebym mógł pokochać twoją mamę, wziąć z nią ślub i mieć ciebie, skarbie.
Choć minęły już trzy lata od pogrzebu, nadal czułem ukłucie w sercu, gdy mówiłem o żonie. Tęskniłem za nią. Na szczęście miałem Karolinę, która z każdym dniem stawała się bardziej podobna do matki, nie tylko fizycznie, i pomagała mi trzymać się w pionie. Żeby całkiem się nie rozkleić, zacząłem wspominać dzieciństwo.
Piękne czasy. Człowiek był beztroski, szczęśliwy, jedynym kłopotem wydawał się koniec lata i powrót do szkoły. Słońce, woda, zabawy, koledzy, przygody, pierwsze randki… Nie to, co teraz. Rachunki, podatki i podwyżki.
Pola… Choć staraliśmy się kryć z tym, co do siebie czujemy, wszyscy nazywali nas „zakochana para”. Trochę się tego wstydziliśmy, trochę byliśmy dumni. Pola była pierwszą dziewczyną, którą trzymałem za rękę. Chciałem ją wtedy pocałować naprawdę, nie tylko w policzek, ale stchórzyłem. Może to i lepiej, skoro potem kontakt się urwał? Moja karteczka z adresem gdzieś zaginęła, a ona chyba nie chciała napisać… Ciekaw byłem, co Pola teraz robi, jak żyje, jak wygląda. Ale nie szukałem jej. Mogła wyjść za mąż, mieć dzieci. Po co mam mieszać w jej życiu, jako kto, jakim prawem? Zostały mi więc tylko piękne wspomnienia.
Co za traf! Szef wysłał mnie na szkolenie do Gdańska
Może dzięki wspomnieniom udało mi się przekonać Karolę, żeby pojechała na obóz. Obiecałem, że będę zawsze pod telefonem, a gdyby zechciała jednak wrócić wcześniej, to po nią przyjadę. Miałem jednak nadzieję, że szybko wsiąknie w towarzystwo, atmosferę i moja obecność tam nie będzie potrzebna. Na miejscu zbiórki Karolina z dzielną miną wsiadła do autokaru i pojechała, machając mi na do widzenia.
– Dziesięć dni bez dziecka. Jak ja to wytrzymam… – mruknąłem.
– Ja tam nie narzekam! – roześmiała się jedna z matek, której dziecko pojechało tym samym autokarem, co moje. – Odetchnę, nie słuchając od rana do wieczora „mamo, to”, „mamo, tamto”. Radzę skorzystać z okazji i spędzić ten czas tak, jak pan lubi.
I tak właśnie by było, gdyby nie szef, który tego samego dnia wręczył mi służbową kartę kredytową i wysłał na szkolenie do Gdańska. Miał jechać Robert, ale jego żona urodziła osiem tygodni za wcześnie i nie chciał jej zostawiać samej, gdy ona była po cesarce, a dziecko w szpitalu, w inkubatorze. Czyli nici ze spokojnego czasu tylko dla siebie, ale co sobie połażę po Trójmieście, to moje. Może nawet odwiedzę Karolinę?
I rzeczywiście, wpadłem z odwiedzinami do córki. Chciałem się przekonać, czy wszystko jest okej, bo jej głos w telefonie brzmiał jakoś bez entuzjazmu. Uznałem, że warto sprawdzić, co się dzieje. Zadzwoniłem pod numer, jaki rodzice dostali od organizatorów.
– Dzień dobry, jestem ojcem Karoliny Brzeskiej. Czy mógłbym dziś przyjść na chwilę i zobaczyć się z córką?
– Jeśli jest pan pewien, że córka tego potrzebuje… Karolinka świetnie się bawi. A obecność rodzica czasem wybija dziecko z obozowego rytmu i chce wracać. Szkoda tylu atrakcji. Oczywiście, nie mamy nic do ukrycia i zapraszamy. W ośrodku będziemy około osiemnastej, bo wrócimy na kolację.
Przyjechałem. Chciałem się przekonać na własne oczy, że wszystko jest w porządku. I było. Domki, w których spały dzieciaki, wyglądały na nowe i zadbane. Na terenie ośrodka znajdowały się olbrzymi plac zabaw, siłownia na świeżym powietrzu, miejsce na ognisko czy grilla. Nie to co prawie trzydzieści lat temu, pomyślałem, wspominając toalety w budynku obok, do których brzydziliśmy się wchodzić, i skrzypiące, drewniane okna oraz podłogi w domkach.
– Tata! – Karolina rzuciła mi się na szyję. – Przyjechałeś!
– Wysłali mnie na trzydniowe szkolenie do Gdańska, więc pomyślałem, że cię odwiedzę.
– Super!
– Może wyskoczymy zjeść kolację poza ośrodkiem? Przywiozę cię tu potem na nocleg. Oczywiście jeśli panie opiekunki pozwolą cię zabrać…
– A będę mogła zamówić frytki?
– Karolina wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Pani Polu, pani Polu! To mój tata, chciał o coś zapytać!
Gdy wołała opiekunkę, przechodzącą niedaleko, przeszedł mnie dreszcz. Pola, kolonie, jakoś to wszystko brzmiało znajomo. Kobieta miała na sobie krótkie, dżinsowe spodenki i czapkę z daszkiem.
– To z panem rozmawiałam, dzień dobry. Pola Madejska, opiekun kolonii – wyciągnęła do mnie rękę. I wtedy poczułem, jakbym dostał pięścią w splot słoneczny. Ile kobiet może nosić to samo oryginalne imię, to samo nazwisko i być mniej więcej w moim wieku?
– Pola Madejska? A nie była pani przypadkiem na koloniach w Międzyzdrojach w dziewięćdziesiątym czwartym?
– Byłam… – powiedziała powoli i zaczęła mi się uważniej przyglądać. – O, Boże… – wyszeptała. – Romek? To naprawdę ty?
– No, nie wierzę! – zawołałem.
– Totalny przypadek. Miała jechać zupełnie inna osoba, ale złamała nogę. Obiecałam zastąpić koleżankę.
– Ja jestem tu na szkoleniu w zastępstwie za kolegę, któremu właśnie urodziło się dziecko. Dwa przypadki…
To już przeznaczenie, pomyślałem.
Nie mogliśmy oderwać od siebie wzroku. Nadal miała blond włosy, tyle że teraz znacznie dłuższe. Była szczupła, smukła jak trzcina, i nie wyglądała na czterdziestkę.
– Nie wierzę w przypadki – powiedziała cicho. No to było nas dwoje.
– Tato, no to idziemy na te frytki czy nie? – zniecierpliwiła się Karolina.
Dostaliśmy pozwolenie od Poli na wyjście z ośrodka. Miałem przywieźć córkę o dziewiątej, bo pół godziny później dzieciaki kładły się spać.
Przez cały wieczór myślałem o tym, że po niemal trzydziestu latach spotkałem moją pierwszą miłość, z którą spędziłem raptem dwa tygodnie. Już nie byliśmy dziećmi, obydwoje mieliśmy za sobą jakąś historię, ale chciałem z nią porozmawiać, na nowo ją poznać. Przecież to naprawdę niesamowite, że znaleźliśmy się w tym samym miejscu i czasie, choć oboje mieliśmy inne plany. Kiedy odwiozłem córkę, odszukałem Polę.
– Pogadamy?
– Jasne, musisz mi tylko dać pół godziny na ogarnięcie obozu do spania. Nie mogę tak sobie wyjść, jestem w pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę, muszę być na miejscu. Ale możemy usiąść i pogadać przy czymś bez procentów. Też jestem ciekawa, co u ciebie słychać.
– Dobra, załatwię coś do jedzenia, jakieś bezalkoholowe piwo i wrócę.
Kiedy zjawiłem się czterdzieści minut później, obóz wyglądał zupełnie inaczej. Zapadł już zmrok i tylko na zachodnim horyzoncie widać było jeszcze jaśniejsze niebo. Dzieciaki były w domkach, może nie spały, ale też nie biegały, nie krzyczały… Jedynie w domku opiekunek paliło się światło.
– Chodźmy tam – wskazała miejsce przy dogasającym ognisku. – Można spokojnie porozmawiać, a jednocześnie będę mieć domki na oku, gdyby któremuś z małolatów przyszło do głowy coś głupiego.
Usiedliśmy i gadaliśmy jak starzy znajomi, mimo że właściwie byliśmy sobie obcy. Te dwa tygodnie trzydzieści lat temu to przecież jak pstryknięcie palcami. A jednak… Pierwszej miłości się nie zapomina.
Dowiedziałem się, że Pola skończyła studia matematyczne, uczy w szkole i mieszka niedaleko mnie, bo z rodzinnego Poznania przeprowadziła się pod Warszawę, do Otwocka. Najpierw za narzeczonym, potem znalazła tam pracę. Kiedy ze związku ostatecznie nic nie wyszło, nie wyobrażała sobie, by rozstać się także ze szkołą, która okazała się fantastycznym miejscem pracy. Czułem w jej głosie autentyczny smutek, gdy mówiła, jak jej przykro, że mama Karoliny zmarła. Opowiedziałem jej o mojej pracy handlowca, a ona słuchała z zainteresowaniem, choć raczej nie było w tym nic imponującego. A poza tym jedliśmy chińszczyznę, patrzyliśmy na ognisko i wspominaliśmy tamte kolonie.
Błagałem ją w myślach, żeby nie przestawała
Siedziała tuż obok, tak blisko, że czułem jej zapach. Widziałem piegi na nosie, które nie zniknęły z wiekiem, choć wtedy miała nadzieję, że tak będzie, a ja się cieszyłem, że zostały, bo zaczęły mi się wydawać cholernie seksowne.
Boże, co się ze mną działo? Czyżby stara miłość naprawdę nie rdzewiała? Nawet jeśli dotyczyła dzieciaków? Siedziałem tuż obok pięknej kobiety, którą tyle lat temu trzymałem za rękę, i myślałem o tym, żeby ją pocałować, ale tym razem tak naprawdę, i przekonać się, jak to jest całować się z Polą, o czym fantazjowałem jako nastolatek. Nie miałem tylko pojęcia, czy ona by tego chciała, więc dalej… tylko siedzieliśmy i gadaliśmy.
– Czemu nigdy do mnie nie napisałeś? – spytała w końcu. – Bardzo czekałam na twój list. Marzyłam, że skończę podstawówkę, potem liceum, a na studia wybiorę się do Warszawy i będziemy razem.
– Przepraszam, ale zgubiłem gdzieś karteczkę z twoim adresem. Pewnie moja mama wyrzuciła, jak szykowała rzeczy do prania. Strasznie żałowałem, ale liczyłem, że ty napiszesz i w ten sposób zdobędę twój adres.
Pokręciła z niedowierzaniem głową.
– No popatrz, a mnie się z kolei wylał sok w plecaku. Wszystko się nim ubrudziło, kartka z twoim adresem też. Atrament się rozpuścił, nie dało się nic odszyfrować.
– Widocznie nie byliśmy sobie pisani, ech… – westchnąłem teatralnie.
– Może nie wtedy. Dlatego spotkaliśmy się teraz: znowu na koloniach, znowu nad morzem, znowu wolnego stanu… Wiesz, zawsze się zastanawiałam, jakby to było…
– Co? – spojrzałem na nią.
–To – przysunęła się, pociągnęła mnie ku sobie za koszulę i pocałowała.
Tym razem nie był to pocałunek w policzek. W mojej głowie wybuchały fajerwerki. Och, aż zrobiłem się zazdrosny, bo… gdzie i z kim nauczyła się tak całować! Błagałem ją w myślach, żeby nie przestawała. Chciałam czuć dotyk jej warg, smak jej ust, chciałem ją przytulić mocniej, zagarnąć ją w siebie… Oderwałem się od niej, ciężko dysząc.
– Matko Bosko, co to było…?
– Sama prawda… – odparła równie poruszona.
Kolejne dwa wieczory też spędziliśmy razem. Gdy obóz zasypiał, przywoziłem coś do jedzenia i siedzieliśmy, gadając, całując się. Nie mogliśmy posunąć się dalej, skoro dzieci były obok, za ścianami swoich domków, ale to też miało swój urok.
Czas, który mieliśmy dla siebie, mijał błyskawicznie. Musiałem wracać do Warszawy, do pracy.
– Zapisz mój numer telefonu – poprosiłem przed odjazdem. – I nie zalewaj telefonu, bo będę musiał szukać cię po wszystkich otwockich podstawówkach.
Podróż poślubną spędzimy oczywiście nad morzem
– Jesteś pewien? Może pisane nam było spotkać się dwa razy w wakacje i… już.
– Mówiłaś, że nie wierzysz w przypadki. Ja też, nie w takie. Spróbujmy i przekonajmy się, co będzie, gdy wakacje się skończą. Nie pozwolę, żebyś zniknęła z mojego życia jak duch, jak wtedy.
Zapisałem jej numer telefonu, ale na wszelki wypadek nauczyłem się go też na pamięć. I czekałem na powrót z kolonii mojej córki. I Poli.
Zaczęliśmy się spotykać. W trybie codziennym, zwyczajnym, nie wakacyjnym. Nie spieszyliśmy się z zamieszkaniem razem. Musiałem się upewnić, co do własnych uczuć, i przygotować Karolinę na to, że w naszym życiu pojawi się ktoś jeszcze.
– No, nareszcie, tato – skwitowała.
– Poznałeś mamę, żeby mieć mnie, ale to Pola będzie cię pocieszać, jak wyjadę na studia!
– Nie wiedziałem, że mam takie mądre i praktyczne dziecko – przytuliłem ją mocno, czując wdzięczność i ulgę.
Córka pozostanie dla mnie najważniejsza, ale dzięki Poli zyskałem nadzieję na zaznanie małego, prywatnego szczęścia. Takiego dostępnego tylko dla pary kochających się dorosłych ludzi.
Znowu zbliżają się wakacje, a my szykujemy się z Polą na ślub. W podróż poślubną wybierzemy się oczywiście nad morze. Może jakieś ciepłe i bez kolonii tym razem.
Roman
Zobacz także:
- „Krysia nie chciała powiedzieć, kim jest ojciec Jasia. Po latach dowiedziałam się, że głupia przepowiednia nieomal zniszczyła ich życie”
- „Gdyby nie mój nagły poród, moja siostra by żyła. Przynajmniej tak twierdzi moja mama. I nie chce mnie widzieć na oczy”
- „Moja siostra zginęła, gdy byłyśmy dziećmi. Tak ją kochałam. Dzięki Zuzi zrozumiałam, że tak naprawdę nie odeszła do końca”