Reklama

Szymon nie odbiera… – odłożyłam telefon komórkowy, usiłując ukryć panikę w głosie. – Dzwoniłeś do Gabrysi?

Reklama

– Jej telefon jest wyłączony – Lucjan głośno przełknął ślinę.

– Zapisz numer infolinii dla rodzin – powiedziałam, a mąż spojrzał na mnie, jakbym właśnie wydała wyrok na naszego syna i synową.

Od kilku godzin próbowaliśmy się z nimi skontaktować, bez skutku. Zaczęliśmy minutę po tym, jak w radiu i telewizji podano wiadomość o wypadku polskiego autobusu w Niemczech. Media donosiły o kilkunastu ofiarach śmiertelnych, stan kolejnych był ciężki lub krytyczny.

– Babciu, możemy sobie obejrzeć jakąś bajkę? – czteroletnia Izunia wdrapała się na kanapę i machnęła mi przed nosem pilotem.

– Bajkę, bajkę! – jej siostrzyczka, dwuipółletnia Zuzia zaczęła podskakiwać na dywanie.

Najchętniej do końca życia zostałabym w łóżku!

Spojrzałam na wnuczki i zmusiłam się do uśmiechu. Nie rozumiały, dlaczego zamiast wesołej Dory i jej przyjaciół oglądamy migające niebieskie światła i wraki samochodów na autostradzie. Przełączyłam kanał na bajki i zasłoniłam dłonią usta, żeby nie zacząć płakać albo krzyczeć. Na szczęście dzieci, skoncentrowane na kreskówce, nie zauważyły, co dzieje się z ich babcią.

– Jagoda, słuchaj… – mąż wyszedł z kuchni blady jak prześcieradło.

– Dzwoniłem na infolinię…

W tej sekundzie mój świat runął.

Szymon i Gabrysia byli na liście ofiar śmiertelnych, potwierdziły to dwa niezależne źródła. Nasz jedyny syn i jego żona zginęli tragicznie podczas pierwszego wspólnego urlopu od pięciu lat. Tak oto ich córki, teraz leżące na naszej wersalce i śmiejące się z przygód wesołej dziewczynki i jej małpki, zostały sierotami.

Chciałam się rozpłakać, a potem wpełznąć do łóżka i wyć tak długo, aż zabraknie mi sił, ale nie mogłam sobie na to pozwolić. Dziewczynki skończyły oglądać bajkę i trzeba było dać im kolację, potem wykąpać, położyć, poczytać na dobranoc.

– …królewna miała cerę białą jak śnieg, włosy czarne jak heban, a usta czerwone jak krew… – słyszałam swój głos, lecz czułam się tak, jakby to kto inny siedział na krzesełku przy łóżkach dziewczynek i czytał bajkę o Królewnie Śnieżce. – Niestety, niedługo potem dobra królowa umarła.

– Babciu, dlaczego płaczesz? Przecież to tylko bajka – Iza patrzyła na mnie ze zdziwieniem. – Znamy ją. Dobrze się skończy. Nie płacz, babciu!

Ale ja już nie mogłam się powstrzymać. Szlochałam na głos, ukrywając twarz w dłoniach. Te dzieci jeszcze nie wiedziały, że nie opłakuję dobrej królowej, tylko ich matkę i ojca. Jeszcze przez chwilę miały żyć w świecie, w którym rodzice wyjechali tylko na kilka dni i zaraz będą z powrotem… Potem ja i Lucjan będziemy musieli zrujnować ich świat.

Nie byłam w stanie tego zrobić.

Słowa o śmierci rodziców tych dwóch maleństw nie przechodziły mi przez gardło. Mogłam tylko płakać i tulić je do siebie tak mocno, że aż zaprotestowały. To Lucjan wyjaśnił im, że mama i tata już nie wrócą. Że umarli jak dobra królowa z bajki.

Zuzia nie zrozumiała do końca, co się dzieje. Jeszcze tego samego dnia wieczorem zapytała, kiedy wróci mama. Potem chciała zadzwonić do taty. Z kolei Iza wyraźnie była w szoku. Całymi dniami siedziała tylko wciśnięta w róg kanapy i patrzyła w okno szeroko otwartymi oczami.

Musiałam się pozbierać. Trzeba było dopilnować formalności pogrzebowych, zdecydować o setce spraw, zawiadomić rodzinę Gabi. Wiedziałam, że ma niepełnosprawnego ojca i siostrę, która się nim opiekuje. Spotkałam ich tylko raz, na ślubie, ale nie miałam z nimi żadnego kontaktu.

W końcu zostawiłam to naszym służbom konsularnym. Nie wiedziałam, czy udało się ich odnaleźć, bo na pogrzeb nie dotarli. Nie miałam jednak siły się tym przejmować. Moje życie kręciło się teraz wokół dwójki małych dzieci, z których jedno ciągle dopytywało się o nieżyjących rodziców, a drugie albo trwało w stuporze, albo wrzeszczało i płakało pozornie bez powodu.

Ustanowienie nas prawnymi opiekunami dzieci było kwestią formalną

Chciałam tego i byłam na to przygotowana, ale mimo to niemal się załamałam nerwowo. Nie zapomnę chwili, gdy musiałam podpisać jakiś formularz w przedszkolu Izy i kazano mi postawić parafkę w rubryce „matka dziecka/opiekun prawny”. Jej matką była Gabi, a Gabi nie żyła...

Wkrótce potem wychowawczyni Izy poinformowała mnie, że dziewczynka musi być objęta pomocą psychologa przedszkolnego, bo bywa agresywna i trudna w kontaktach.

– Wiem, że Izunia przeżyła traumę – kobieta wyglądała na szczerze przejętą – jednak inni rodzice boją się o swoje dzieci. Iza je bije, szarpie za włosy, wczoraj przewróciła na ziemię Kacpra i zaczęła go kopać.

– To jej reakcja na śmierć rodziców… – powiedziałam to, co zawsze, kiedy tłumaczyłam nieakceptowalne zachowania starszej wnuczki. – Byliśmy z nią u terapeuty…

– Proszę pani, ja nie obwiniam Izuni – zapewniła wychowawczyni. – Tylko że naciskają na mnie inni rodzice.

– Czego chcą? – zapytałam, bo naprawdę nie wiedziałam, jak można sobie poradzić z takim przeżywaniem żałoby u czterolatki.

– Usunięcia Izy z grupy.

Starałam się do tego nie dopuścić. Uważałam, że Iza nie może przestać chodzić do przedszkola. Musiała mieć w miarę normalne, ustabilizowane życie, podobne do tego, jakie wiodła przed śmiercią rodziców. I tak zmieniła dom, nie chciałam zmieniać jej całego otoczenia.

Na szczęście pani psycholog z przedszkola okazała się mądrą, ciepłą kobietą, i udało się jej dotrzeć do Izy. Codziennie zabierała ją na indywidualne zajęcia. Wiem, że to nie były rozmowy, tylko raczej wspólne układanie puzzli albo skakanie na wielkiej piłce, ale musiała mieć dobre metody, bo Iza zaczęła zachowywać się spokojniej. Chociaż wciąż miało się wrażenie, że jest jak granat bez zawleczki, który w każdej chwili może eksplodować.

Zuzia za to chowała się w miarę normalnie. Dużo czasu spędzała z dziadkiem i od kilku miesięcy przestała w ogóle mówić o rodzicach. Miałam wrażenie, jakby malutka nie pamiętała już, że kiedyś mieszkała w innym domu i z innymi dorosłymi.

– Dziadziuś, na babana! – poprosiła podczas któregoś niedzielnego spaceru i Lucjan z głośnym „hooopsa!” wrzucił ją sobie na ramiona.

Szliśmy akurat alejką, wzdłuż której ustawiono stragany z zabawkami, balonikami i gadżetami. Pełno było tam dzieci z rodzicami. W pewnym momencie Zuzia wskazała na chłopca, którego niósł na barana młody mężczyzna. Obok szła blondynka, do której chłopczyk co chwila wołał „mamo, patrz, patrz!”.

– Patrz, ten dziadziuś ma smoka!

– Zuzia wskazała na koszulkę taty niosącego chłopca.

– To nie jest jego dziadziuś… – zaczęłam i nagle uświadomiłam sobie ogrom problemów, jakie nas czekają.

Dla Zuzi było oczywiste, że wszystkie dzieci mieszkają z babcią i dziadkiem. Ile trzeba czasu, by zorientowała się, że to nie jest naturalny porządek rzeczy?

Jesteśmy na to za starzy, ja mam coraz mniej sił

Kiedy Zuzia skończyła trzy lata i dwa miesiące, po raz pierwszy zaprowadziłam ją do przedszkola. Iza była już w starszakach. Przez kilka tygodni wszystko było w porządku – dziewczynki miały swoich przyjaciół i kochane panie, my z mężem mogliśmy trochę odpocząć.

A potem Lucek przewrócił się, kosząc trawnik przed domem…

– Mąż miał wylew – poinformował mnie lekarz w szpitalu. – Jest już przytomny, ale pozostał niedowład lewej strony ciała.

Poczułam, że ziemia usuwa mi się spod stóp. Jak miałam sobie poradzić z dwójką małych dzieci i częściowo sparaliżowanym mężem?

Walczyłam z lekarzami, żeby jak najdłużej przetrzymali Lucjana w szpitalu. Mąż to rozumiał, nawet jeśli było mu z tego powodu przykro, to nigdy mi tego nie okazał. Leżał więc na zbiorczej sali ze staruszkami i pacjentami po wylewach, a ja dzień w dzień kursowałam między domem, przedszkolem a szpitalem.

– Mąż ma siedemdziesiąt dwa lata – odpowiedział wymijająco lekarz na moje pytania o rokowania. – Powrót do pełnej sprawności może być trudny i czasochłonny, o ile możliwy.

Nie udało się załatwić dla Lucjana miejsca w ośrodku rehabilitacji i mąż musiał wrócić do domu. Bardzo się starał nie być dla mnie ciężarem, ale niewiele mógł zrobić, mając sprawną tylko jedną rękę i nogę. Do tego Zuzia, tak bardzo z nim związana, zaczęła się go bać z powodu nieruchomej połowy twarzy, opadającej powieki i kącika ust.

Iza na problemy w rodzinie znowu zareagowała wzrostem agresji. Ponownie wezwano mnie do przedszkola, bo wnuczka wbiła koleżance w oko kredkę. Sprawa była poważna, tamta dziewczynka miała uszkodzoną rogówkę. Tym razem spotkanie odbyło się w obecności pani dyrektor, która poprosiła mnie o poszukanie dla dziecka innej placówki.

Czułam się, jakbym spadała z krętych schodów. Leciałam w dół, a każdy metalowy stopień uderzał mnie w kolejne czułe miejsce.

– Przestań się tak zachowywać! – któregoś dnia zaczęłam wrzeszczeć na Izę, bo popchnęła Zuzię na zjeżdżalni. – Przez to wywalili cię z przedszkola! Rozumiesz to?! Nie masz teraz dokąd chodzić!

Nagle zdałam sobie sprawę, że stoję na środku placu zabaw i krzyczę, a matki i ojcowie dookoła mnie patrzą z potępieniem. Nie miałam ochoty niczego im tłumaczyć. Jednym szarpnięciem ściągnęłam Zuzię z karuzeli, złapałam za rękę opierającą się Izę i niemal wybiegłam za furtkę. Po drodze zaczęłam płakać.

To musiał być okropny widok – oto starsza, szlochająca kobieta ciągnie za sobą dwie przestraszone dziewczynki, z których jedna też ma na twarzy łzy i smarki. Ludzie jednak odwracali od nas wzrok. W domu czekała mnie pielęgnacja Lucjana, podanie wszystkim obiadu, sprzątanie i pranie. Czułam, że zaraz oszaleję. Skończyłam sześćdziesiąt dwa lata, puchły mi nogi, a stawy odmawiały często posłuszeństwa. Od dawna jednak nie miałam czasu iść do lekarza ani zająć się sobą.

Czułam, że zaczynają się problemy z sercem, bo nieraz miałam potworne duszności i kołatanie. Niestety, kiedy wypadała moja wizyta u kardiologa, akurat rozchorowała się Zuzia i spędziłam pół dnia w przychodni z rozpalonym dzieckiem.

Następną wizytę u specjalisty miałam dopiero za pół roku.

– Lucek, nie daję już rady… – wieczorem położyłam się obok męża. – Jesteśmy starzy, nie nadajemy się do opieki nad małymi dziećmi. Co będzie za pięć, dziesięć lat? Zuzia będzie pełnoletnia dopiero za czternaście lat. Jakie są szanse, że w ogóle tego dożyjemy?

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał cicho mąż.

– Że musimy mieć plan awaryjny – szepnęłam, zagryzając wargę.

Następnego dnia zaczęłam szukać siostry Gabi. Wiedziałam, że mieszka gdzieś na północy kraju, w małym miasteczku, i jest pielęgniarką. Pamiętałam nazwisko panieńskie Gabi i miałam nadzieję, że Magda dotąd nie wyszła za mąż. Zaczęłam systematycznie obdzwaniać wszystkie szpitale i przychodnie w regionie.

– Nie, pani Magdalena już u nas nie pracuje, ale do niedawna pracowała – po kilku dniach doczekałam się w końcu jakiegoś konkretu. – Tak, wiem, gdzie można ją znaleźć.

Do Magdy dodzwoniłam się dopiero po kolejnych kilku dniach…

– Miałam wyłączoną komórkę – usprawiedliwiła się. – Przepraszam, że nie byłam na pogrzebie Gabrysi i Szymka, ale ojciec miał wtedy zapalenie płuc, ledwo przeżył.

– Rozumiem – powiedziałam.

– Mam nadzieję, że czuje się dobrze.

– Yyy… zmarł trzy miesiące temu – głos Magdy zadrżał. – No tak, przecież nie miał kto państwa poinformować. Przepraszam, ciągle się zbieram, by odwiedzić dzieci, ale najpierw zajmowałam się tatą, a teraz… Pracuję i przygotowuję się do ślubu.

To przelało czarę goryczy. Nagle poczułam się strasznie zmęczona i rozżalona. Wypruwałam sobie żyły, żeby podołać wychowaniu dziewczynek, mając niepełnosprawnego męża, a ta kobieta, siostra ich matki, wychodziła sobie za mąż!

Wygarnęłam jej, co myślę o takim egoizmie i braku empatii, a potem wykrzyczałam, że mój mąż jest sparaliżowany, a ja choruję na serce, więc pewnie i tak będzie w końcu musiała jakoś zająć się sprawą dzieci, bo my niedługo zejdziemy z tego świata!

– Proszę pani… ja nic nie wiedziałam… – w jej głosie zabrzmiało niedowierzanie. – Tak mi przykro, przyjadę najszybciej, jak się da.

Nieco zaskoczona, podałam jej adres i w weekend Magda pojawiła się w naszym progu. Nie była sama. Obok stał jej narzeczony. Co zaskoczyło mnie najbardziej, to to, że była w zaawansowanej ciąży. Zrobiło mi się strasznie głupio, że tak na nią naskoczyłam.

– Izuniu, Zuziu, to wasza ciocia Magda – przedstawiłam tę kobietę o rysach Gabi. – A to wujek Darek…

– Dominik – poprawił młody, sympatyczny chłopak, po czym zwracając się do dziewczynek, zapytał: – Lubicie kucyki? Mamy tu dla was taką kolorową stadninę…

Magda i Dominik zostali u nas do późnego wieczora. Pomimo ogromnego brzucha, Magdzie udało się wykąpać Zuzię i zapakować obie dziewczynki do łóżka. Ze zdziwieniem patrzyłam, jak Iza lgnie do kobiety, której rano jeszcze nie znała, a Zuzia z radosnym uśmiechem każe się nosić Dominikowi na barana.

– Rozmawialiśmy o tym, co pani mówiła przez telefon – gdy małe usnęły, Magda przybrała poważny wyraz twarzy. – Chcemy przejąć opiekę nad dziewczynkami.

– Naprawdę? – Lucjan, gdyby mógł, zerwałby się z fotela. – Ale przecież… – jego wzrok powędrował ku brzuchowi Magdy.

– My z Madzią chcemy mieć dużo dzieci – uśmiechnął się w odpowiedzi Dominik. – Nie sądziliśmy, że będziemy mieć od razu trójkę, ale jesteśmy na to otwarci.

To nie była łatwa decyzja

Lucjan i ja bardzo związaliśmy się z wnuczkami. Ale dziadkowie to dziadkowie, a dzieci potrzebują kogoś, kto zastąpi im rodziców.

Kiedy Magda urodziła synka, sprawa naszego zrzeczenia się praw opiekuńczych była już w toku. Sąd wyraził uznanie dla decyzji zarówno naszej, jak i młodego małżeństwa.

– Najważniejsze jest dobro dzieci. Kierując się tą wartością, sąd przyznaje pani Magdalenie i panu Dominikowi prawo do pełnego przysposobienia małoletnich Izabeli i Zuzanny, za zgodą ich dotychczasowych opiekunów prawnych… – usłyszeliśmy ostatecznie.

To oznaczało pełną adopcję, czyli taką, kiedy dzieci przysposobione w świetle prawa stają się dziećmi adoptującej pary. Dziewczynki mają nowych rodziców i brata, ale nie oznacza to, że straciły babcię i dziadka. Dominik jest bankowcem i po kilkumiesięcznych zabiegach dostał pracę w filii w naszym mieście. Zuzia nie musi zmieniać przedszkola, Iza idzie do szkoły budynek obok, razem z dawnymi koleżankami. Nie ma już problemów z agresją, jedyną pamiątką po traumie jest to, że chce spać z rodzicami. Psycholog mówi, że to naturalne, dziecko boi się, że znowu ich straci. Magda i Dominik czasami jej na to pozwalają.

Zuzia w ogóle nie pamięta „dawnych” rodziców, uważa, że przez jakiś czas była u babci i dziadka, a teraz mama i tata przyjechali z daleka i zabrali ją do domu. Kłóci się, kiedy słyszy inną wersję wydarzeń.

Niedowład Lucjana powoli się cofa, mąż może już chwytać przedmioty lewą ręką i samodzielnie wsiada na wózek. Teraz prawie cały czas spędzamy razem, wożę go na spacery, chodzimy do kina, przesiadujemy w parku; oraz oczywiście na placu zabaw, gdzie bawią się nasze wnuczki. Często jest z nami też Magda z małym Antosiem. Ostatnio Zuzia woziła go w wózku i udawała, że jest jego mamą. Mamą! Nie babcią. To ostatecznie przekonało mnie, że podjęliśmy jedyną słuszną decyzję.

Jagoda, 62 lata

Czytaj dalej:

Reklama
  • „Ojciec porwał dziecko z przedszkola. Nie wiedział, że syn jest chory i w każdej chwili może umrzeć”
  • „Marysia wygrywała wszystkie konkursy, ale ona musiała to robić. Powiedziała, że mama wpadłaby w szał, gdyby nie wygrała”
  • „Mam dziecko z mężem siostry, ale nikt o tym nie wie. Prawda wyszła a jaw, gdy córka zachorowała na białaczkę"
Reklama
Reklama
Reklama