„Dziecko było naszym nieosiągalnym marzeniem. Nie przypuszczałam, że zostanę >>mamusią
„Od początku wiedziałam, że jestem bezpłodna. To nie był zbyt duży problem, biorąc pod uwagę adopcję. Plany pokrzyżował wypadek męża. Straciliśmy wszelką nadzieję, a myśl, że nigdy nie zostanę mamą i babcią, spędzała mi sen z powiek”.
- redakcja mamotoja.pl
Po ślubie – pobraliśmy się z wielkiej miłości – nie od razu myśleliśmy o dzieciach. Daliśmy sobie trochę czasu na bycie tylko we dwoje. Wiedzieliśmy, że kiedy w naszym życiu pojawi się mały człowiek, wszystko będzie inaczej. Kilka lat później zrozumieliśmy, że to był błąd… Gdybyśmy zaczęli starać się o adopcję zaraz po ślubie, udałoby się nam zostać rodzicami…
– Na co wy właściwie czekacie? – pytała moja siostra, która, chociaż młodsza ode mnie o dziewięć lat, właśnie nosiła pod sercem swoje trzecie dziecko.
– Na właściwy moment. Chcemy być w stu procentach pewni, że jesteśmy gotowi zostać rodzicami – odpowiadaliśmy zgodnie, trzymając się swojej wersji.
Marta wzruszała tylko ramionami, bo jej zdaniem nigdy nie było „właściwego” momentu na dziecko. Twierdziła, że gdyby zaczęła się zastanawiać, kiedy warto zajść w ciążę, nigdy nie zostałaby matką. Pięć lat po ślubie zaczęliśmy kompletować dokumentację potrzebną do adopcji. Mieliśmy spore szanse: byliśmy zdrowi, w dobrej sytuacji materialnej i nie upieraliśmy się na niemowlę. Tuż przed tym, kiedy planowaliśmy złożyć papiery, Andrzej uległ wypadkowi.
Ale los bywa okrutny i przewrotny…
Lekarze na początku mówili, że uda się uratować jego nogę. Robili, co w ludzkiej mocy, żeby jakoś go poskładać. Ale okazało się, że po kilku skomplikowanych operacjach kości się nie zrastają, a tkanki ogarnia martwica.
– Amputacja jest koniecznością – usłyszeliśmy.
Andrzej po amputacji zamknął się w sobie, wpadł w depresję, nie chciał ze mną rozmawiać. Zapewniałam go, że to nic między nami nie zmieni, że ślubowałam mu miłość „dopóki nas śmierć nie rozłączy” i na pewno go nie zostawię z powodu tego, że stracił pełną sprawność.
– Ale wiesz, że teraz szanse na adopcję przepadły na zawsze? – zapytał i w końcu dopiero wtedy o tym pomyślałam.
Marta poważnie radziła mi, bym się zastanowiła nad rozwodem. Przekonywała mnie, że samej albo z nowym partnerem będę miała jeszcze szansę na adopcję, ale nikt nie przyzna dziecka osobie poruszającej się na wózku inwalidzkim.
Te jej sugestie tak mnie rozwścieczyły, że zerwałam z nią kontakt. Zostałam przy mężu i nie życzyłam sobie, by ktokolwiek podważał sensowność mojej decyzji.
Z czasem nauczyliśmy się żyć z niepełnosprawnością Andrzeja. Dzisiaj dostępne są doskonałej jakości protezy, więc mąż szybko pozbył się wózka. Prawdę powiedziawszy, kiedy zakładał długie spodnie, nikt by nie powiedział, że ma protezę. Normalnie chodził, był całkowicie samodzielny, a na ślubie córki przyjaciół nawet poprosił mnie do tańca.
Właśnie, śluby dzieci znajomych i krewnych. Kiedy skończyliśmy pięćdziesiątkę, posypały się zaproszenia. Wtedy dotarło do mnie, że nie tylko nigdy nie będziemy rodzicami, ale także dziadkami. Z tym pierwszym jakoś zdołałam się pogodzić, ale myśl, że nigdy nie wezmę w ramiona dziecka, które nauczy się do mnie mówić „babciu” była dla mnie nie do zniesienia.
Dodatkowym ciosem była wieść, że najstarszy syn Marty właśnie się żeni. To skłoniło moją siostrę do przerwania niechętnego milczenia.
– Jesteś matką chrzestną Krystiana – przypomniała. – Liczy na ciebie.
Mój siostrzeniec żenił się z dziewczyną, która była już w widocznej ciąży. Marta miała po raz pierwszy zostać babcią, chociaż sama miała jeszcze małe dziecko.
– To Jagoda – przedstawiła mi dziewczynkę, którą urodziła, kiedy się do siebie nie odzywałyśmy.
Jagoda miała siedem lat i kiedy ją obserwowałam, jak tańczy z panem młodym albo zajada się weselnym tortem, aż kłuło mnie w klatce piersiowej, że nie jest moja.
– Coś nie tak? – zapytał Andrzej po zatańczeniu z panną młodą. – Wyglądasz, jakby było ci przykro. Coś się stało?
Za nic bym mu nie powiedziała co. Pomyślałby znowu, że to jego wina, że nie mogliśmy adoptować dziecka. A przecież to, że nie mogliśmy mieć biologicznego, było moją „winą”. Ja byłam chora, on niepełnosprawny. Tak wyglądało nasze życie, ale związaliśmy się przecież ze sobą na dobre i na złe. Uśmiechnęłam się i powiedziałam, że to tylko zmęczenie.
– Marta mówiła, że wysyła Jagodę do pokoju na górze. Może też się tam położysz? – zaproponował.
Wesele odbywało się w niewielkim hotelu i tylko część gości, tych przybyłych z bardzo daleka miała swoje pokoje. Marta wzięła też jeden właśnie po to, żeby położyć najmłodszą córkę. Byłam jakaś przygnębiona i kompletnie nie w nastroju do zabawy, więc skorzystałam z tej możliwości i poszłam położyć się wraz z Jagodą. Zanim zasnęłyśmy, siostrzenica wypytała mnie, dlaczego wcześniej mnie nie poznała i czy teraz będę jej prawdziwą ciocią. Obiecałam, że nie zniknę z jej życia.
Marta cieszyła się, że znowu jesteśmy rodziną i chętnie dawała nam zabierać Jagódkę na wycieczki czy zapraszać do nas.
Kiedy dziewczynka miała dziesięć lat, mój szwagier doznał zawału. Nie udało się go uratować i Marta straciła męża.
– Dobrze, że jej dzieci są już dorosłe… – westchnął Andrzej. – No, poza Jagodą. Biedne dziecko…
Ponieważ Marta bardzo przeżyła śmierć męża, zajmowaliśmy się Jagódką praktycznie codziennie. Woziłam ją na angielski i tańce, Andrzej tłumaczył jej matematykę. Zdarzało się, że siostra prosiła, żebym poszła na zebranie do szkoły, bo ona „była zajęta”.
W końcu odkryłam, że bywała zajęta piciem alkoholu, który mieszała z lekami uspokajającymi. To sprawiło, że zdecydowałam się zabierać do nas Jagodę na wieczory i nieraz dzwoniłam do siostry, by przekazać, że mała u nas zanocuje, a następnego dnia odstawimy ją do szkoły. W szkole zresztą znano mnie chyba lepiej niż Martę. Odkryłam, że nikogo nie dziwi fakt, że przychodzę na zebrania kilkunastoletniej dziewczynki. Owszem, część matek była jeszcze przed czterdziestką, ale zauważyłam też kilka pań w moim wieku oraz pana, który zdecydowanie był po sześćdziesiątce i wcale nie był niczyim dziadkiem, tylko dumnym ojcem.
Wspomniałam o tym podczas rozmowy o menopauzie z moją panią ginekolog.
– Och, ileż ja mam pacjentek, które rodzą po czterdziestce – uśmiechnęła się.
– Dzisiaj to norma. Nawet czterdziestopięciolatki rodzą zdrowe dzieci.
Z jej matka było coraz gorzej
Obliczyłam, że gdyby Jagoda była moją córką, musiałabym ją urodzić w wieku czterdziestu czterech lat. To dlatego ludzie brali mnie za jej matkę. W dzisiejszych czasach takie rzeczy są normalne. Z Martą było coraz gorzej. Kiedy Jagoda miała piętnaście lat, po raz pierwszy zadzwoniła po pogotowie, bo nie mogła dobudzić mamy. Marta musiała przejść płukanie żołądka, bo okazało się, że wzięła za dużo tabletek nasennych.
Rok później znaleziono ją martwą na kanapie. Jej serce nie wytrzymało. Na szczęście Jagoda nocowała wtedy u nas, a ciało matki znalazł Krystian. On i pełnoletnie dzieci siostry zajęli się pogrzebem, spadkiem i wszelkimi formalnościami. Zostało tylko jedno pytanie: kto zostanie opiekunem prawnym Jagody?
Krystian i jego siostra mieli małe dzieci, mieszkali w ciasnych mieszkaniach, a ich małżonkowie „jakoś nie widzieli” Jagody na swoim utrzymaniu. Dwudziestopięcioletni brat Jagódki studiował za granicą i nawet nie braliśmy go pod uwagę.
– Ciociu, wy mnie weźmiecie, prawda? – zapytała Jagoda i zrozumiałam, że tutaj nie ma odpowiedzi „nie”.
Andrzej także nie miał wątpliwości. Kochał Jagodę jak własne dziecko i nie wyobrażał sobie, by miała trafić gdzie indziej, pomijając już to, że poza rodzeństwem miała tylko nas. Tak oto, w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat spełniło się moje marzenie: zostałam mamą! Oficjalnie adoptowaliśmy moją siostrzenicę i we wszystkich dokumentach figurujemy z mężem jako jej matka i ojciec.
Oczywiście Jagoda nadal mówi do nas „ciociu” i „wujku”, ale zachowuje się jakby była naszym dzieckiem. Jasne, nie zawsze jest sielankowo, bo nastolatki często zachowują się irracjonalnie. Ja i Andrzej nieraz wznosimy oczy do nieba, kiedy urządza awanturę o godzinę powrotu od koleżanki albo oznajmia, że zostaje wegetarianką. Czasami tracimy cierpliwość, ja na nią krzyczę, mąż zabiera jej telefon i grozi szlabanem. Ale potem się godzimy i zamawiamy pizzę, zapewne jak wszyscy normalni rodzice i ich nastoletnie dzieci.
Bo czujemy się jej rodzicami. A już na pewno uważamy, że ona jest naszym dzieckiem. Późnym, ale nam przeznaczonym. Po prostu naszym!
Iwona, 59 lat
Czytaj także:
- „Żyłam pod dyktando teściowej, która nie pozwalała nam nawet robić prania. Doceniłam jej pomoc, gdy urodziłam syna”
- „Wszyscy myśleli, że Amelka jest z wpadki, a ja to zaplanowałam. Chciałam, żeby ktoś zrobił mi dziecko, bo byłam samotna”
- „Starsza córka krzyczała, że nie chce młodszej siostry. Zastałam ją, jak wynosi niemowlaka na balkon!”