Reklama

Już gotowa do wyjścia ostatnim spojrzeniem obejmuję szwedzki stół w salonie. Napracowałam się, ale warto było. Półmiski i patery prezentują się smakowicie. Powinno starczyć wyżerki. O napoje zadbał już sam gospodarz przyjęcia. Raczej na samej coli się nie skończy. Przecież synek ma aż dwie okazje do świętowania: sylwestra i osiemnastkę. Zerkam na niego. Denerwuje się nieco, bo zbytnio się ociągam.

Reklama

– Misiu, zaraz zniknę z horyzontu, ale obiecaj, że poznam dom po powrocie i nie dojdzie do żadnych skandalicznych ekscesów w stylu...

– Dżizas, mamo! – wywraca oczami. – Nie mów do mnie Misiu, zwłaszcza przy ludziach, błagam! I za kogo ty mnie masz? Ile razy mam ci obiecywać, że nie rozniosę chaty? Też tu mieszkam. Moi znajomi to nie jakaś banda degeneratów. Zostawałem już sam, przypominam, nawet na parę dni, i nic się nie stało. Tak w ogóle, mamo, to jestem już... du-ży! Regularnie się golę, a za kilka godzin oficjalnie stanę się dorosły.

– Niby tak... – wzdycham.

Boże, jak ten czas przeleciał. Wydaje się, jakby to było wczoraj.

Nie planowaliśmy tak wcześnie zostać rodzicami

Potężny skurcz dopadł mnie krótko przed północą. Sąsiedztwo wokół balowało, szampany mroziły się w gotowości, odliczano minuty do Nowego Roku, a ja zwijałam się z bólu. Termin miałam wyznaczony na dziesiątego stycznia i dotąd nic nie zapowiadało, by maleństwu spieszyło się na świat.

Pierworódki raczej się spóźniają, twierdził lekarz. Więc co to niby było – wzdęcie?! Poprzednie nieregularne skurcze mogłam wziąć za niestrawność, wszak brakowało mi doświadczenia, ale ten...? Boże, jak nic się zaczęło! Akurat teraz, kiedy byłam sama. No pewnie! Bo niby dlaczego miałabym rodzić jak człowiek, bezpiecznie, spokojnie, o czasie, otoczona troską i miłością?

Zwłaszcza, hm, z troską i miłością było... kiepsko. Nie mówię o rodzicach. Choć nie skakali z radości, dość szybko pogodzili się z sytuacją i niecierpliwie wypatrywali wnuka. Teściowie też stanęli na wysokości zadania, załatwiając nam mieszkanie. Małe, spółdzielcze, w bloku, ale nie zamierzałam wybrzydzać. To Piotr mnie martwił. Chyba nie dojrzał do roli ojca i męża.

Poznaliśmy się na dyskotece i z miejsca między nami zaiskrzyło. Przez rok uchodziliśmy wśród znajomych za fajną parę, bez której żadna dobra zabawa się nie obejdzie. Przez rok Piotr wpatrywał się we mnie łakomym spojrzeniem i rąk nie potrafił utrzymać przy sobie. Wciąż chciał się kochać, pieścić, całować, a teraz...

Nawet mojego wzroku unikał. Jakbym była trędowata albo ze szkła. Rany, przecież ciąża to nie choroba! Potrzebowałam jego bliskości, czułości, a dostawałam jej jak na lekarstwo. Normalnie żebrać musiałam, żeby raczył mi rozmasować łydki albo pomógł włożyć buty. Na pierwszym badaniu USG zachował się za to jak ostatni kretyn.

– Ta pomarszczona fasolka to niby... mój syn? – spytał cały blady.

Przyznaję, mnie też ciąża zaskoczyła

Nie planowałam macierzyństwa w wieku 22 lat. Ale stało się, wpadliśmy i, kurcze, należało się pobrać. Tak uznały nasze rodziny. Nie wiem, może trzeba było jednak poczekać, upewnić się, że na pewno tego chcemy. Oboje. Już przy tych wymuszonych oświadczynach czułam się jakoś dziwnie. Gdzie radość, szczęście? Prysło.

I nie wróciło magicznie po ślubie. Ja się robiłam coraz grubsza i bardziej marudna, a Piotr coraz cichszy i bardziej odległy. Znikał na całe dnie. Niby w pracy. Jeździł taksówką w pierwszym w naszym mieście Radiotaksi. Chwali mu się, że nie migał się od obowiązku żywiciela rodziny, ale odnosiłam przykre wrażenie, iż przy okazji ucieka.

Ode mnie, mojego wielkiego brzucha, od odpowiedzialności. Co innego jeździć na taryfie, co innego tkwić w ciasnym M3, opiekując się żoną wielkości wieloryba. Zresztą o tę swoją taksówkę dbał bardziej niż o mnie. Pieścił się z nią jak z kochanką. Jasne, jasne, wiem, była naszym źródłem utrzymania, zależeliśmy od jej sprawności. I co z tego? Ciężarne kobiety nie muszą być logiczne. Pomysł, by również w sylwestra i Nowy Rok mnie z nią zdradzać, wcale mi się nie spodobał. W nosie miałam, że taksometr będzie wówczas tykał podwójnie, nawet potrójnie.

– Mam zostać sama? Znowu?!

– Przecież tyram dla nas – burknął. – Potrzebujemy forsy.

– Nie aż tak – upierałam się. – Przyznaj się, pewnie skoczysz na jakąś imprezkę, tak?

– A nawet gdyby... to co? – zaperzył się. – Marek zapraszał, żebym wpadł choć na godzinkę, rozerwał się. Ty się nie nadajesz do balowania. Czy to znaczy, że ja też mam zrezygnować ze wszelkich przyjemności? Wciąż słyszę, że jak już się urodzi, koniec sielanki, zaczną się schody. Szczerze mówiąc, już teraz jest ostro pod górkę. Mam dosyć. Twoich wiecznych humorów, przytyków, chętek, masaży w środku nocy, robienia na okrągło za pana „przynieś, podaj, pozamiataj”. Do tego żadnej wdzięczności, żadnego dobrego słowa. Nic w tym dziwnego, że chcę się wyrwać z tego kieratu, choć na chwilę zapomnieć...

– O czym? O mnie, o maleństwie, o tym, że będziesz ojcem? – cedziłam. – Ja też mam dosyć, wyobraź sobie. Myślisz, że mnie jest łatwo? Spójrz na mnie! No! Nawet schylić się już nie mogę, a ty się żalisz na swój podły los? Biedulek... – zakpiłam.

Potem spojrzałam na niego uważnie. Od dawna wzbierała we mnie wątpliwość, dusiła niepewność... Bałam się odpowiedzi, ale musiałam wiedzieć.

– Czy ty mnie jeszcze w ogóle kochasz? Czy cieszysz się na to dziecko? – spytałam cicho.

– Chryste, z tobą nie da się normalnie rozmawiać – wzruszył ramionami. – Jak zwykle wykręcasz kota ogonem.

– A ty się wykręcasz od odpowiedzi. Więc zrób, co robisz najlepiej: zniknij! Wynoś się. Jedź, zarabiaj, imprezuj. Rób co chcesz!

Wskazałam mu palcem drzwi i odwróciłam twarz do ściany. Żeby nie widział, jak szklą mi się oczy, a usta wykrzywia płacz.

Wyszedł...

Nigdy nie czułam się tak samotna jak tej nocy

Wiedziałam! Czułam! Nie kochał mnie już! Drań! Utyłam, zbrzydłam, przestałam być tą szaloną dziewczyną i... zauroczenie minęło. Widać nigdy nie było niczym więcej. Łzy popłynęły jak z kranu. Duszę zalał ogromny żal. Gnój!

To przez niego ważyłam tonę. To przez niego smutek i zawiedzione nadzieje rwały mi serce. Świnia! Przecież nie zrobiłam sobie dzieciaka sama! Pod pistoletem do ołtarza też go nikt nie ciągnął. Oboje wpadliśmy w tę pułapkę. Tyle że ja nie mogłam się wypisać, wymeldować z własnego ciała. Powiedzieć: nie, dziękuję, rozmyśliłam się, nie chce mi się rodzić. Czy on tego nie rozumiał?! Głupek, może się wypchać i wcale nie wracać.

Parę godzin później modliłam się w duchu, żeby jednak „głupek” wrócił. I to szybko. Choćby jako sprawny kierowca, jeżeli role ojca i męża go przerastały. Fale bólu stały się regularne, napływały co dziesięć minut. „Bez paniki. Może to te skurcze przepowiadające, o których mówił ginekolog”, pocieszałam się.

Torbę do szpitala miałam spakowaną od tygodnia. Tylko kto mnie zawiezie na porodówkę, skoro Piotra nie było? Zadzwoniłam na pogotowie, gdzie usłyszałam, że nie mają wolnych karetek i muszę jakoś sama dotrzeć. Cudnie! Rodzice wybrali się na bal zakładowy. Teściowie wyjechali w góry. Wszyscy moi znajomi balowali. Gdzie ja teraz, o pierwszej w Nowy Rok, znajdę kogoś na tyle trzeźwego i przejętego moją osobą, żeby bezpiecznie dostarczył mnie do szpitala?

Schowałam dumę do kieszeni i wykręciłam numer Radiotaxi. Niech znajdą Piotra i każą mu wracać do ciężarnej żony albo niech przyślą kogoś innego do rodzącej kobiety. Niestety było zajęte. Zadzwoniłam ponowie, i jeszcze raz, i kolejny. Z tym samym skutkiem.

Naraz poczułam się dziwie, jakbym znowu miała pięć lat i nie zdążyła do łazienki. Spojrzałam w dół, na nogi, po których... coś ciekło. Rany! To tyle w kwestii ewentualnych skurczów przepowiadających. Nic z tego. Zaczęła się regularna akcja porodowa.

Właśnie odeszły mi wody...

– I co teraz? – spytałam ścian, zza których dobiegały radosne krzyki, śpiewy.

Na dworze wciąż wybuchały petardy, niebo rozświetlały sztuczne ognie. Rodacy hucznie świętowali nadejście Nowego Roku. Wesołych ludzi wokół nie brakowało, a ja nigdy nie czułam się bardziej samotna i nieszczęśliwa. Nie miałam pojęcia, co zrobić. Dzwonić na policję, straż pożarną? Czy ryzykować podróż do szpitala z jakimś chętnym, acz podpitym sąsiadem?

Nie usłyszałam szczęku otwieranych drzwi. Kiedy ujrzałam Piotra, w pierwszej chwili pomyślałam, że z bólu i tęsknoty mam przywidzenia.

– Wybacz, Dorota, głupio wyszło, jakbym uciekł, ale wkurzyłaś mnie... – zaczął i urwał. Gapił się to na mnie, to na dywan. Pobladły, przerażony. – Chryste, co znaczy ta plama? Czy ty... rodzisz? Teraz?!

– Bystrzacha... – wymruczałam. – Mam nadzieję, że nie piłeś, że auto się nie zepsuło, bo jedziemy. Do szpitala.

Wpakowałam się do tyłu. Piotr trzęsącymi się rękami odpalił silnik. Udało się, ruszyliśmy. Za wolno. Skurcze miałam coraz mocniejsze i częstsze.

– Mógłbyś... przyspieszyć? Nie chciałabym urodzić... naszego dziecka w... taksówce – wystękałam. – Jeszcze ci te piękne obicia ubrudzę...

– Przestań! – syknął. – W dupie mam obicia. Tylko ty się liczysz. I dziecko. Wy jesteście dla mnie najważniejsi!

– Świetnie, że to odkryłeś. Lepiej późno niż wcale. Ale teraz czas nagli, dodaj gazu! Auaaaa! – zawyłam.

– Nie mogę jechać szybciej, ślisko jest jak cholera! Istna szklanka na jezdni. Nie chcę wylądować na latarni. Ale dowiozę was na czas. Przysięgam. Trzymaj się!

A jednak mnie kocha! I maleństwo też!

Przez długą chwilę milczał. Tylko kierownicę ściskał mocno, aż kostki palców mu bielały. Gdy znowu zaniosłam się przeciągłym jękiem, zaklął szpetnie, ze złością.

– Wiedziałem! Czułem, że coś się może stać. Tknęło mnie. Dlatego wróciłem. Wybacz, to moja wina, nie powinienem cię denerwować. Wszystko przeze mnie!

– Nie pochlebiaj sobie. Do kłótni i do spłodzenia dziecka potrzeba dwojga. Po prostu maluch postanowił już wyjść. Ty też możesz... potem... wybrać wolność – stękałam. – Twoja wola, błagać ani zmuszać cię nie będę. Choć brzmiałeś jakby... jakby ci zależało. Kurde, chyba mam... te, parte. Telepie mną tak jakoś... dziwnie, więc...

– Bo mi zależy! Jaka wolność, od kogo, co ty bredzisz? Kocham cię i małego! Nad życie. Tylko umieram ze strachu, że nie podołam. W końcu nie uczą, jak być dobrym ojcem i mężem. A ty, żono moja droga, zołzo kochana, nie pomagasz niestety. Nie ułatwiasz mi. W kółko narzekasz, że coś robię nie tak. Można zwątpić w swoje siły, prawda? Chwila... Co to niby znaczy, że masz parte...? Skurcze parte?! Powstrzymaj je, do ciężkiej cholery! Za minutę dojedziemy. Nie waż się tu urodzić! Słyszysz? Hamuj się. Oddychaj. Nie waż się powalać moich pięknych nowych obić ze sztucznej skóry! Zabraniam!

Zachichotałam. Był taki śmieszny z tymi swoimi żądaniami. Taki przejęty. Więc jednak mnie kochał. Po prostu się bał. Zupełnie jak ja. Śmiałam się i płakałam na zmianę. O dziwo, to pomogło. Opanowałam się i nasz syn Michał przyszedł na świat w szpitalu. Cud narodzin nie przysłonił mi innego wspaniałego odkrycia, dokonanego w taksówce. Miałam męża nie tylko z nazwy.

I teraz to on ponagla mnie sygnałem klaksonu. Już od kwadransa czeka w aucie. Ściskam więc Michała, już nie Misia, sprawdzam, czy mam komórkę – to cudo, które tak ułatwia życie kobiecie – i wybiegam przed dom. Nasz piękny dom, który razem z Piotrem zbudowaliśmy…

Dorota, 40 lat

Czytaj także:

Reklama
  • „Mąż zmuszał mnie do rodzenia kolejnych dzieci, nawet kiedy zagrażało to mojemu życiu”
  • „Nienawidziłam ojca za to, że mnie porzucił. Po latach okazało się, że to mama go ode mnie odcięła”
  • „Kiedy rodziłam, mąż był u kochanki. Okazało się, że… obydwie byłyśmy w ciąży w tym samym czasie”
Reklama
Reklama
Reklama