Nigdy nie zapomnę pierwszej ciąży Klaudii. Jej drżących dłoni, gdy podawała mi test ciążowy. Widoku dwóch różowych kresek i łzy spływającej po policzku mojej żony. Krzyczałem i płakałem ze szczęścia, że wreszcie spełnia się nasze największe pragnienie.

Reklama

– Syn? Córka? Jakie to ma znaczenie, ważne, żeby było zdrowe. Żeby po prostu było – powiedziałem najlepszemu kumplowi, gdy to opijaliśmy.

O naszym szczęściu natychmiast powiadomiliśmy obie rodziny. Uradowana teściowa wyściskała nas oboje, bo dobrze wiedziała, jak długo czekaliśmy na tę wiadomość. Moja rodzicielka była bardziej ostrożna.

– Który to tydzień? – zapytała, gdy zostaliśmy sami.

Pamiętam, jak śmiejąc się, odpowiedziałem, że czwarty, ale Klaudia nie ma jeszcze żadnych objawów ciąży. Test zrobiła właściwie przypadkowo, bo dała jej do myślenia zmieniona woń moczu.

Zobacz także

– I trafiła w dziesiątkę moja mądra żona – żartowałem.

– Czwarty to wcześnie. Jeszcze przyjdzie czas na świętowanie, na razie możesz jedynie dbać o nich oboje – przerwała mi mama.

Zaskoczył mnie jej dystans. Dopiero później starsza siostra wyjaśniła mi, jak trudne dla podtrzymania ciąży są pierwsze trzy miesiące, tyle że wtedy sam już to wiedziałem…

Klaudia poroniła, kiedy byłem w pracy. Przyjechałem do niej jednocześnie z wezwaną karetką, bo straciła dużo krwi.

Ciąża pozamaciczna – brzmiał wyrok ginekologa. – To się zdarza średnio mniej niż dwa razy na sto ciąż, ale nie zrażajcie się państwo, będziecie mieli jeszcze dzieci. Zobaczycie!

Nie wiedziałem, jak pomóc Klaudii

Po kolejnych dwóch podobnych ciążach zwątpiłem w szczerość jego słów. Było mi przykro, że los tak okrutnie z nas zadrwił, ale wciąż liczyłem na cud. Sądziłem, że po prostu potrzebujemy czasu i odstresowania, lecz Klaudia nie chciała słyszeć o urlopie we dwoje czy przełożeniu planów rodzicielskich.

Wszystkie wolne chwile spędzała na forach internetowych, próbując się dowiedzieć, jak zaradzić swojej przypadłości. Choć żaden z lekarzy ani tym bardziej ja nie obarczyliśmy jej winą za poronienia, to wiedziałem, że wzięła na swoje barki odpowiedzialność za to, co się stało.

Widziałem, jak coraz bardziej zapada się w sobie, i było mi jej zwyczajnie żal.

– Zrozum, kochanie, że to się przytrafiło nam, nie tylko tobie – próbowałem przemówić jej do rozsądku.

– Może i tak, ale to ja nie mogę donosić ciąży, nie ty.

Czułem się bezradny, bo miałem wrażenie, że na każde moje słowo Klaudia ma tysiąc argumentów przemawiających na jej niekorzyść. Chyba dlatego przystałem na pomysł z in vitro. Nie, żebym miał coś przeciwko, ale zwyczajnie nie było nas stać na taki wydatek. Przygotowania i zabieg kosztowały nas prawie 11 tysięcy złotych, nie licząc dojazdów do kliniki i wolnych dni, które musiałem brać w pracy. Wtedy ledwie zaczęliśmy budowę fundamentów pod własny domek.

– Po co nam dom, skoro nie możemy mieć dzieci? – tym argumentem Klaudia zamknęła mi usta, bo trudno było nie przyznać jej racji.

Podczas badań okazało się, że nie tylko Klaudia ma problemy z utrzymaniem ciąży, ale i moje plemniki są zbyt słabe, żeby w ogóle doszło do zapłodnienia. Przez to koszt zabiegu wzrósł o kolejne 1500 złotych.

Muszę przyznać, że w klinice lekarze byli wobec nas szczerzy i od początku studzili nasz zapał, ale oboje Klaudią naczytaliśmy się tylu historii par, którym udało się w ten sposób zostać rodzicami, że pragnęliśmy dołączyć do grona szczęśliwców. Tyle że i tym razem szczęście nam nie dopisało. Klaudia poroniła w połowie piątego miesiąca ciąży, mimo że od czwartego przebywała stale w szpitalu.

Miałem wrażenie, jakby część mojej żony umarła wraz z naszym czwartym dzieckiem. Nie obchodziło jej nic poza jej cierpieniem, nawet moja strata nie miała dla niej znaczenia. Przestała mi się zwierzać, unikała kontaktu ze mną, wzbraniała się przed moim dotykiem, jakbym roznosił zarazki.

Stałem się intruzem we własnym domu

Próbowałem dotrzeć do Klaudii na różne sposoby – wysłać ją na terapię dla osób po stracie, zabrać ją na urlop, wyjechać choćby na weekend z dala od wspomnień i grobu naszego ostatniego maluszka, ale odrzucała każdą moją propozycję. A właściwie nie odrzucała, tylko zbywała ją milczeniem. Z pełnej życia kobiety stała się zombi, bo już nawet nie swoim cieniem.

Przestaliśmy rozmawiać o dziecku, bo żadne z nas nie miało siły na kolejną próbę i jako związek zmierzaliśmy donikąd. I wtedy stało się coś, co – jak mi się wydawało – odmieniło nasze życie.

Z zawodu jestem hydraulikiem, pracuję w dużej firmie wykonującej usługi remontowo-budowlane. Z reguły nie przyjmujemy drobnych zleceń, ale dyrektorka domu małego dziecka z sąsiedniej miejscowości była znajomą naszego szefa, więc postanowił jej pomóc i wysłał mnie do niej.

Pamiętam, jak idąc w kierunku budynku, zapatrzyłem się na pięcioosobową grupkę dzieci bawiących się na placu zabaw. Miały nie więcej niż osiem lat i robiły wokół siebie dużo hałasu. Przez chwilę wyobraziłem sobie je przed moim wymarzonym domem, tyle że zamiast wychowawczyni stała obok nich Klaudia.

– Ma pan dzieci? – pytanie kobiety wyrwało mnie z zamyślenia.

– Nie – postarałem się, żeby moje zaprzeczenie zabrzmiało obojętnie.

Dyrektorka przyjrzała mi się uważnie, nim podała mi swoją dłoń na powitanie.

– Pewnie zajmiemy panu dzisiaj trochę czasu, więc w przerwach zapraszamy na obiad i podwieczorek – powiedziała, prowadząc mnie na miejsce awarii. – Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu towarzystwo dzieci, bo posiłki jadamy wspólnie.

W odpowiedzi skinąłem jedynie głową, bo nie byłem w stanie wykrztusić słowa. Czułem, jak łzy napływają mi do oczu, i kiedy tylko zostawiła mnie samego, rozpłakałem się jak dziecko. Długo siedziałem skulony pod ścianą, nim się nie uspokoiłem. Później zająłem się awarią.

Podczas posiłków udawałem zainteresowanego rozmową z wychowawcami domu dziecka, ale tak naprawdę nie byłem w stanie oderwać oczu od dzieci. Moją uwagę przykuł pewien pięcioletni chłopiec, straszny łobuziak.

– W ten sposób odtrącone dziecko próbuje zwrócić na siebie uwagę – usłyszałem szept dyrektorki. – Myślał pan kiedyś o adopcji? – zapytała.

– Nigdy – odpowiedziałem.

Dyrektorka podsunęła mi pewien pomysł

Wcześniej nie przeszło mi przez myśl, że moglibyśmy z Klaudią adoptować jakieś dziecko. Nikt z naszych rodzin ani znajomych nie wychowywał nie swoich dzieci, więc nawet nie wiedzieliśmy, jak to się robi i czy w ogóle nadajemy się na opiekunów.

Nigdy też ja i Klaudia nie rozmawialiśmy na ten temat. Przynajmniej dotąd nie było takiej potrzeby.

Dyrektorka nie kontynuowała rozmowy, a i ja nie wracałem do tematu. Okazało się jednak, że awaria była dosyć poważna i jej usuwanie miało potrwać znacznie dłużej. Szef chciał podesłać mi kogoś do pomocy, ale stwierdziłem, że sam sobie poradzę. Nie potrzebowałem towarzystwa kumpli z pracy, ich ploteczek opowiadanych przy kanapkach przygotowanych przez żony.

Chciałem pobyć sam na sam ze swoimi myślami i widokiem dzieci, tak jak ja przetrąconych przez życie. Drugiego dnia poznałem imię niesfornego chłopca. Sześcioletni Kuba nie wiedzieć czemu upodobał sobie piwnicę jako miejsce swoich ucieczek, więc siłą rzeczy wpadł na mnie. Próbował nawet ukraść mi latarkę, ale szybko go rozgryzłem.

Przez resztę dnia, za zgodą dyrektorki, opowiadał mi o swoim wspaniałym ojcu kosmonaucie i mamie aktorce filmowej. Zaskakiwał znajomością budowy statków kosmicznych i szczegółami życia na orbicie. Okiełznany, okazał się bardzo pilnym uczniem, chociaż w jego mniemaniu byłem „tylko” hydraulikiem.

– Jest bardzo bystrym pomocnikiem, należy mu się podwójny podwieczorek – pochwaliłem go przed dyrektorką, a Kubie aż oczy błysnęły z dumy.

– Opowiadał panu o swoich rodzicach? – zapytała podczas posiłku.

Oboje wiedzieliśmy, że historie Kuby są wyssane z palca. Ojciec dostał wyrok za kradzieże i nieprędko miał wrócić z więzienia, więc młoda matka, która nie radziła sobie z wychowaniem, zrzekła się praw do syna. Nikt z rodziny nie wystąpił o opiekę zastępczą, bo w drodze było już kolejne dziecko z innym tatusiem, więc chłopczyk trafił do domu dziecka.

– Ojciec Kuby nie zrzekł się praw, ale nie wyjdzie z więzienia przez co najmniej pięć lat, więc do tego czasu syn będzie się tułał po placówkach w oczekiwaniu, aż tatuś weźmie go do siebie i wyszkoli na złodzieja. Widzi pan, nikt nie chce takich dzieci. Ludzie ustawiają się w kolejkach, żeby adoptować noworodki, a zapominają, że mogliby zostać rodzinami zastępczymi dla tych starszych.

Proszę powiedzieć, w czym Kuba jest gorszy od słodkiego maluszka? – westchnęła kobieta.

Choć bardzo się starałem, nie mogłem zapomnieć o Kubie. Próbowałem porozmawiać o nim z Klaudią, ale nawet nie chciała słyszeć o żadnym żyjącym dziecku, więc przestałem na nią liczyć.

Sam zacząłem wczytywać się w temat i doszedłem do wniosku, że na razie przynajmniej mogę zostać dla Kuby rodziną zaprzyjaźnioną, kimś w rodzaju starszego znajomego, który może go odwiedzać i za zgodą sądu oraz opiekuna prawnego zabierać od czasu do czasu na weekendy. Procedura była szalenie czasochłonna, ale mnie to nie przeszkadzało. Wolałem działać, choćby chodzić po sądach, zbierać dokumenty świadczące o moich prawych zamiarach, niż siedzieć w domu i nurzać się w rozpaczy.

Klaudia dostała ataku histerii, kiedy powiedziałem jej o swoim pomyśle. Mówiła coś o przeszłości i naszych nieżyjących dzieciach, ale nie wytrzymałem i po raz pierwszy w naszym wspólnym życiu nakrzyczałem na nią.

– Nigdy nie zapomnę naszych dzieci, ale chcę żyć, rozumiesz? Chcę żyć dla siebie, ciebie i dla Kuby, a może jeszcze dla wielu innych dzieci, którym możemy dać swój czas i miłość. Nie widzisz, że możemy sobie wzajemnie pomóc? Mam dość twojej rozpaczy. Nie tylko ty straciłaś dziecko! – wrzeszczałem.

Bóg mi świadkiem, że gdyby wtedy Klaudia się nie opamiętała, rozwiódłbym się z nią tylko po to, żeby znaleźć kogoś, z kim mógłbym stworzyć rodzinę zastępczą. Tak bardzo byłem zdeterminowany.

Przez kolejne pół roku nie odzywaliśmy się do siebie. Przez cały ten czas żona ani razu nie zapytała o Kubę, o to, co robimy, gdy spotykamy się w domu dziecka. Na wieść, że zabieram go do nas na święta, spakowała się i wyprowadziła do swoich rodziców. Zabolało mnie jej zachowanie, ale nie wybaczyłbym sobie, gdybym w takiej chwili zawiódł nadzieje Kuby, więc mimo fochów mojej żony pojechałem po niego.

Te święta były dla nas przełomowe

Cała moja rodzina stanęła na wysokości zadania i przyjęła go z otwartymi ramionami. Kuba początkowo strasznie dokazywał, potem jednak się uspokoił. Nie krył łez, kiedy zobaczył pod choinką czekające na niego prezenty, ale ten największy, najbardziej wyczekany przyszedł do niego tuż po północy.

Klaudia nieśmiało zadzwoniła do drzwi, spojrzała mi w oczy, a potem weszła do pokoju, ukucnęła przy łóżku Kuby i delikatnie dotknęła kosmyka jego ciemnych włosków. On w tej samej chwili otworzył szeroko oczy. Czułem, jak wstrzymuje oddech, nie wiedząc, czy to tylko sen, czy już naprawdę staje się częścią naszej rodziny.

Rano, kiedy się obudziłem, gadał z Klaudią w najlepsze, opowiadając jej, jakim to fajnym jestem wujkiem. Może nie kosmonautą, ale świetnym hydraulikiem. Bałem się poruszyć, żeby ich nie spłoszyć, ale w głębi duszy śmiałem się, słysząc jego słowa.

Dzisiaj nasz Kuba ma piętnaście lat i jest najlepszym synem pod słońcem. Prawdopodobnie zostanie fizykiem, choć równie dobrze gra w kosza i jest wyśmienitą złotą rączką. Nigdy mu tego nie mówiliśmy, ale to on uratował nasze małżeństwo, sprawił, że wybudowaliśmy dom marzeń i zostaliśmy rodziną zastępczą dla siedmiorga dzieci, w tym jego przyjaciółki z domu małego dziecka.

Jeśli chodzi o cud, to nie doczekaliśmy się własnych dzieci. Nie musieliśmy, za sprawą przypadku, a może przeznaczenia spełniło się nasze marzenie o dużej, kochającej się rodzinie. Własnej, bo wszystkie te dzieci są nasze…

Adam, 44 lata

Czytaj także:

Reklama
  • „Jestem w drugiej ciąży, a w ogóle się z tego nie cieszę. Chciałam zająć się karierą i pasją, a teraz nic z tego!”
  • „Mało brakowało, a SKRZYWDZIŁABYM córkę i wnuka”
  • „Mąż kazał dziecku całować... zmarłego dziadka. Teraz syn ma traumę i koszmary senne”
Reklama
Reklama
Reklama