„Gdy zobaczyłam Kamilka, pękło mi serce – zdążył się jeszcze poskarżyć, że go boli. Zrobili mu to jego właśni rodzice”
Siostra zadzwoniła, że mały znowu choruje. Kiedy zobaczyłam, w jakim jest stanie, przeraziłam się.
- redakcja mamotoja.pl
Mój szwagier był dziwny. Od początku mi się nie podobał, ale to było moje zdanie, niedoświadczonej siksy, jak mówiła o mnie starsza siostra. Danuśka zawsze wiedziała lepiej, nieważne, o czym by się z nią rozmawiało.
Co prawda, jeśli chodziło o jej chłopaka, a potem narzeczonego, to chyba rzeczywiście ona powinna wiedzieć najlepiej, znała go przecież najdłużej, najwięcej z nim rozmawiała i przebywała.
Ja mogłam odnieść jakieś błędne wrażenie. Mnie się wydawał bufonem i patentowanym idiotą, za to moi rodzice, z Danuśką na czele, byli nim zachwyceni.
Siostry nie muszą się trzymać razem, jak zrośnięte, zwłaszcza kiedy jedna wychodzi za mąż, ma swoje sprawy, życie, nową rodzinę. Wycofałam się więc, wraz z moimi zastrzeżeniami wobec Stefana, i unikałam szwagra. Z Danką spotykałyśmy się czasem na mieście, gdzie miałyśmy ten komfort, że mogłyśmy spokojnie porozmawiać, bez jego przytyków i świdrujących spojrzeń.
To w kawiarni powiedziała mi, promieniejąc jak gwiazda betlejemska, że zostanie mamą.
Zobacz także
Też się ucieszyłam
Tym bardziej że poprosiła mnie, bym została matką chrzestną dla malucha. Fantastycznie! Będę ciotką. To brzmi dumnie i kładzie na mnie odpowiedzialność ze los mojego chrześniaka i siostrzeńca, myślałam, oglądając zdjęcia z USG.
Swoją drogą, aż dziw, że ten nawiedzony Stefan pozwalał jej chodzić w czasie ciąży do ginekologa i godził się na poród w szpitalu, zamiast w wannie albo w polu, żeby było bliżej natury i dawnych czasów.
Gdy dostaliśmy sygnał, że Danka jedzie na porodówkę, czekaliśmy z rodzicami jak na szpilkach na jakąkolwiek informację. Dzwoniliśmy do Stefana, a ten powtarzał jak mantrę, że wszystko przebiega jak należy, jak Pan Bóg przykazał. Danusia rodzi naturalnie i dzielnie daje radę, bez ogłupiających znieczuleń, bo twardo nie zgadzają się na cesarkę.
Lekarze, te konowały, wolą iść na łatwiznę i pociąć mu żonę, zamiast pozwolić jej urodzić, jak rodziły kobiety od tysięcy lat. Zarzut wydał mi się z czapki wzięty. Tyle się słyszało ostatnio, że lekarze właśnie próbują zmniejszyć liczbę cesarek „na żądanie” i zwiększyć odsetek porodów naturalnych, no ale co ja tam widziałam, głupia siksa.
Danka przyznała się dopiero po kilku tygodniach, że było z nimi kiepsko. Lekarze musieli użyć próżnociągu, żeby wyciągnąć dziecko, które utknęło w połowie drogi na ten świat. Skurcze ustały, małemu groziło uduszenie się…
No ale, zuch, urodził się naturalnie, tak jak zadecydowali rodzice. Zuchowatość będzie mu potrzebna, bo Kamilek nie został też zaszczepiony, na nic. Bo…? Bo szczepionki to zło. Przesądni i przewrażliwieni rodzice nie pozwolili podać małemu nawet witaminy K, bo Stefan stwierdził, że to zbędna ingerencja w tak mały organizm.
– Danuś… – zaczęłam delikatnie. – A nie sądzisz, że trochę nazbyt się radykalizujecie? Rozumiem, naturalny poród, ale jeśli dziecku albo tobie coś groziło i lekarze proponowali cesarkę, może trzeba się było zgodzić, co? Sama widzisz, że mogło dojść do tragedii.
– Ale nie doszło. Daj spokój. Nie masz dziecka, więc nie masz pojęcia, o czym mówisz. Oni by tylko ludzi kroili, zamiast się postarać. A jakbym się wykrwawiła na stole? Kto by się Kamilkiem zajął? A gdyby jemu coś się stało?
– No dobrze, a co masz przeciw szczepionkom? Wiesz, że to dzięki nim wiele chorób udało się wyeliminować. Nie powiesz mi chyba, że nagle stałaś się antyszczepion…
– A wiesz, co w nich jest? – przerwała mi.
– No wiem. Coś, co sprawia, że nie zachorowałam na ospę, polio, krztusiec… Danka, przecież ty jesteś zaszczepiona na to wszystko! Mało tego, jakiś czas temu dostałaś dodatkową dawkę na tężec, gdy skaleczyłaś się przy pieleniu na działce u mamy. A teraz własnego dziecka nie chcesz ochronić?
– Ochronię go. Stefan mówi, że są inne sposoby, preparaty. Naturalne. Roślinne. Ziołowe…
– Zioła na polio? – zakpiłam, ale ugryzłam się w język i odpuściłam, widząc jej minę.
Była zła
Wolałam nie bawić się w moralizatora. Może było jeszcze za wcześnie po porodzie, więc pełna hormonów, nie myślała logicznie. Może pediatra przemówi jej do rozsądku – łudziłam się.
Nie przemówił. Kamil nie dostał szczepień, żadnych. Moja siostra wtórowała swojemu mężowi, który nawet tabletek na ból głowy nie uznawał. OK, mogłam się zgodzić, że wiele drobnych niedyspozycji jesteśmy w stanie wyleczyć ziołami, wyciągami z owoców, naparami z korzeni, bańkami, pijawkami, akupunkturą i tak dalej.
Sama kupowałam rodzicom na wzmocnienie serca wyciąg z głogu, a jak dopadło mnie zapalenie pęcherza, piłam kwaśny jak cholera sok z żurawiny. Ale gdy sprawa robiła się poważna, odstawiałam magię, modlitwy i zielarstwo na bok. Wierzyłam w potęgę nauki, w medycynę, za którą stały wieki prób i badań, a która w ostatnich latach potrafiła wyeliminować mnóstwo zagrożeń, nim narobiły poważnych szkód.
Nie w przypadku Kamila. Gdy się przeziębił, pił sok z czarnego bzu i malin. Nic więcej nie dostawał na wsparcie walki z choróbskiem.
Już nawet moi rodzice przestali tak bezkrytycznie zachwycać się zięciem i radzili, by choć paracetamol na gorączkę dać małemu, żeby tak się nie męczył, ale Danka ze Stefanem wiedzieli swoje i wciąż twardo odmawiali pomocy.
Siostra przestała nawet brać leki przeciwbólowe podczas okresu i chodziła skrzywiona przez kilka dni. Zawsze ciężko znosiła miesiączkę. Starałam się jej tłumaczyć, jak dorosłemu, myślącemu człowiekowi, że po to wymyślono pralkę, by nie trzeba się było męczyć z balią, a dzięki ibuprofenowi nie będzie się musiała zastanawiać, czy da radę zwlec się z łóżka. Nic.
Zawsze słyszałam tę samą odpowiedź, zaczynającą się od: „Stefan uważa” albo „Stefan mówi”.
Moja siedem lat starsza siostra, którą mimo wszystko miałam za inteligentną kobietę, była zapatrzona w swojego nadętego, nawiedzonego mężulka jak w obrazek i nie umiała krytycznie ocenić jego szkodliwych poglądów. Co gorsza, stała się głucha na moje apele, na nieśmiałe prośby rodziców i całkiem śmiałe zalecenia lekarzy.
A drobniutki, mniejszy od rówieśników Kamil łapał wszystko, co tylko mógł. Jakby te zarazki wiedziały, że dzieciak jest bezbronny, bo ma ześwirowanych rodziców, przeciwnych paskudnym antybiotykom, groźnym szczepionkom, wszelkim „chemicznym” lekom, a także potrawom zawierającym choć ślad mięsa.
Tak, Kamil, który rósł i powinien wsuwać białko zwierzęce, żywił się głównie owocami, warzywami, zieleniną i jakimiś dziwnym paszami z nie wiadomo czego.
Nie dziwota, że był chudy, niski i słaby. Na Boga, nie był krową, żeby jadł trawę! Odporności nie miał żadnej, choć niby te dietetyczne i znachorskie praktyki miały go chronić i wzmacniać. Bzdura. Jak tylko poszedł do przedszkola, po dwóch tygodniach wrócił z ospą. Miesiąc wyjęty z życiorysu, bo przecież nie można dzieciaka niczym smarować, żadnych chemicznych maści czy fioletu, bo to sama sztuczność, która odkłada się w organizmie.
Żadnych leków na gorączkę. Żadnych preparatów hamujących świąd. Nic. Młody rozdrapywał krostki, które wyskakiwały mu na ciele, tym samym fundował sobie blizny. Jasne, ponoć doskonale w łagodzeniu swędzenia skóry sprawdza się siemię lniane.
Ale aby było skuteczne, trzeba lniany kisiel wlać do wanny z wodą i pławić się w takim wywarze co najmniej pół godziny. Kamil wył po pięciu minutach. A smarowanie aloesem – innym cudem natury – nie działało.
Za to co rusz łapał przeziębienia, grypy i trzydniówki. Na wyścigi. Cud boski, że Stefan godził się podawać mu węgiel, boby się dzieciak na amen odwodnił. Zastanawiałam się, czy i jak przemówić mojej siostrze do rozsądku. Nie chciałam zaogniać naszych stosunków, bo uwielbiałam siostrzeńca i obawiałam się, że jak będą naciskać za bardzo, odetną mnie od kontaktów z nim.
A tego wolałabym uniknąć. Już nie tylko dlatego, że był świetnym maluchem, ale przy okazji wizyt mogłam trzymać rękę na pulsie i sprawdzać, co u niego słychać, jak się czuje i miewa.
Któregoś dnia Danka zadzwoniła, że mały znowu złapał przeziębienie, więc ona znów musi zostać z nim w domu. Słyszałam po głosie, że jest zła. Nie dziwiłam się. Głównie siedziała w chacie na zwolnieniach lekarskich, zamiast pracować, co jej szefowi podobało się coraz mniej. Gdyby zastosowała leki, stan dziecka pewnie szybko by się poprawił, a nieobarczony gorączką organizm, już dość wymęczony poprzednimi chorobami, miałby więcej siły, by walczyć z kolejną. No ale nie. Przecież Danka nie mogła podać swojemu dziecku śmiertelnej chemii. Westchnęłam i powiedziałam, że jutro kończę wcześniej, więc przyjdę jej pomóc przy Kamilu, żeby mogła ciut odpocząć.
Przestraszyłam się nie na żarty
Kupiłam mu trochę owoców, oczywiście z hodowli eko, bez nawozów, nową książeczkę z bajkami, drugą do kolorowania, żeby mu się nie nudziło w łóżku, i przyszłam w odwiedziny. Kamil leżał w łóżku z Zygzakiem, bohaterem ulubionej bajki, cały rozpalony. Miał wypieki na buzi, ciężko oddychał, a z każdym oddechem z jego wnętrza wydobywał się dziwny, niepokojący świst. W całym moim dwudziestopięcioletnim życiu nie słyszałam czegoś takiego. I może nie byłam matką, ale alarm mi się włączył na całego.
– Trochę mu się pogorszyło od wczoraj, mimo że wlałam w niego pół butelki syropu z sosny, wiesz, tego, co robimy – poskarżyła się moja siostra.
– Danuś… – wyciągnęłam ją z pokoju. – Ja bym go jednak zabrała do lekarza.
– Z przeziębieniem? Gorączka niedługo mu spadnie, wystarczą okłady. I sok z malin, już się gotuje.
– On jakoś dziwnie świszcze… Nie słyszysz? To brzmi strasznie! A jeśli to płuca?
– Imbiru dodam do soku.
Młody się rozkaszlał. Jeśli świszczący oddech był okropny, to ten targający jego drobnym ciałkiem kaszel, duszący go, wyciskający łzy z oczu, był przerażający. Od samego słuchania wszystko mnie bolało.
– Imbir na taki kaszel? – nie dowierzałam.
Naprawdę, przekroczyli wszelkie granice bezmyślności. Nie, to już nie była głupota, ale okrucieństwo. Jak mogli bezczynnie patrzeć, jak ich dziecko cierpi, dusi się, męczy? Torturowali go w imię… czego?
– Tylko żadnej chemii mu nie dawać! – zagrzmiał Stefan z pokoju obok. – Nikt mi nie będzie truł dziecka!
– Tak, oczywiście! – odkrzyknęła Danka.
– Hej, bohaterze… – usiadłam przy łóżku Kamila.
Naprawdę nie wyglądał dobrze. Blada buzia i czerwone wypieki na policzkach robiły koszmarne wrażenie.
– Jak się czujesz? – spytałam.
– Źle bardzo… – jęknął cicho.
– Aż tak nie chciałeś iść do przedszkola, że udajesz chorobę? – zażartowałam.
Nawet się nie uśmiechnął. Kiedy mama poiła go syropem z malin, zaczął się skarżyć, że boli go „tutaj”, i przykładał rączkę do klatki piersiowej.
– Pij, pij, zaraz ci to pomoże… – wzdychała Danka.
Na szczęście byłyśmy już same – Stefan poszedł na popołudniową zmianę do pracy. Wiedziałam, że muszę działać. Zdecydowanie. To nie było zwykłe przeziębienie, tylko już coś poważniejszego, a ci idioci będą go poić syropkiem z sosny, aż stanie się nieszczęście.
– Wiesz co, siostra? Idź do wanny. Poleż trochę w pianie, odpocznij, przecież widzę, że padasz na twarz.
– No padam na twarz, to prawda, prawie nie spałam, bo siedziałam przy Kamilku, ale…
– Nie ma „ale”. Ja posiedzę przy Kamilu, wytrzymamy bez ciebie te pół godzinki czy godzinkę. Mamy syropy, sok, będzie dobrze, w razie czego cię zawołam. A ty nałóż sobie na twarz ogórek, czy coś, i odmoknij.
Ja namawiałam, ona się opierała, ale coraz słabiej, wreszcie ustąpiła i poszła do łazienki.
Słuchałam szumu wody, stukania różnymi butelkami i czekałam, aż Danka wejdzie do wanny. Trybiki w mojej głowie pracowały na najwyższych obrotach.
Musiałam zabrać Kamila do lekarza. Musiałam mu pomóc, zanim ci szaleni ludzie, niezasługujący na miano rodziców, zabiją go tą swoją restrykcyjną miłością. Z którejś choroby – może właśnie tej obecnej! – leczonej ziółkami, już się sam nie wykaraska. Małe ciałko się podda… Po moim trupie!
Wezwałam taksówkę przez aplikację i czekając, czytałam Kamilowi bajkę. Na dwa pytania siostry o to, czy wszystko jest w porządku, odkrzyknęłam, że w jak najlepszym. Kiedy aplikacja powiadomiła mnie, że taksówka przyjechała, powiedziałam Kamilowi, że pobawimy się z mamą w chowanego, więc musi być cicho. Danka mogła w każdej chwili wyjść z wanny, więc nie traciłam czasu na ubieranie małego. Zawinęłam go w kołdrę, wzięłam na ręce i wybiegłam na klatkę. Nie wiedziałam, że umiem tak szybko biegać po schodach, ale bałam się, że Danka zaraz ruszy za mną w pogoń w szlafroku.
Taksówkarzowi kazałam się wieźć do szpitala dziecięcego. Kamil pojękiwał i kaszlał. A potem jeszcze zwymiotował na kołdrę ten cholerny syropek. Przytulałam go i mówiłam, że wszystko będzie dobrze. W końcu dojechaliśmy do szpitala. Wpadłam na izbę przyjęć i wytłumaczyłam pielęgniarce w dyżurce, w czym rzecz.
– Pani jest matką dziecka?
– Ciotką.
Zawahała się.
– A gdzie rodzice? Opiekunowie prawni?
– Ojciec w pracy, matka zaraz tu będzie. Opiekowałam się nim, jestem siostrą jego mamy.
– Powinniśmy poczekać na rodziców…
– Niech pani wezwie nawet policję, ale proszę, najpierw się nim zajmijcie… – prawie się rozpłakałam.
Kobieta westchnęła i otworzyła drzwi, zapraszając mnie, żebym weszła.
Zaprowadziła mnie do gabinetu i oddała w ręce pani doktor. Lekarka rutynowo osłuchała dziecko…
– Rentgen płuc, natychmiast! – zaordynowała przez telefon. – Pani jest matką?
– Ciotką. Rodzice go nie leczą, nie podają niczego, co jest „chemiczne”, nigdy go nie zaszczepili. Jak zobaczyłam dziś, w jakim jest stanie, to prostu go przywiozłam. Niech mu pani pomoże… – teraz naprawdę się rozpłakałam.
Skoro lekarka zarządziła prześwietlenie płuc, i to natychmiast, to znaczyło, że z Kamilem nie jest dobrze. Boże drogi, na zapalenie płuc ludzie umierają! Nie wieki temu. Teraz! Miliony ludzi co roku umierają na zapalenie płuc.
– Cholera jasna… – kobieta przygryzła wargę, zastanawiając się, co ma zrobić.
Wreszcie odważnie zdecydowała:
– Procedury potem, teraz dziecko.
Gdy Kamilowi zrobiono prześwietlenie, odebrałam telefon od siostry. Wydzwaniali do mnie na zmianę, ona, Stefan i moi rodzice, co do tej pory ignorowałam. Teraz, kiedy lekarz wręcz przeraził się na widok stanu płuc mojego siostrzeńca, wiedziałam, że mam za sobą ludzi, którzy nie pozwolą skrzywdzić Kamila.
Pół godziny później Danka wpadła na oddział i złapała mnie za ramiona.
– Jak śmiałaś? – potrząsnęła mną. – Gdzie jest moje dziecko?
– Zabrałam go od rodziców, którzy uparli się, żeby go zabić. Ma obustronne zapalenie płuc. Lekarze robią, co mogą, by go uratować. Sprawdzają krew, czy nie ma w niej bakterii, bo Kamil może dostać sepsy. Sepsy! Wiesz, co to znaczy? A ty pytasz, co ja z nim zrobiłam?! Zastanawiam się, czy nie zawiadomić sądu rodzinnego, bo to podpada pod świadome zaniedbanie, celowe narażanie zdrowia i życia dziecka! Rozumiesz, idiotko?!
Wreszcie do niej dotarło
Danka osunęła się na krzesło jak kukiełka. Chyba zaczynało do niej docierać, co się mogło stać. A kiedy wyszedł do nas lekarz i powtórzył, co już wiedziałam, dodając kilka nowych informacji o tym, jak ciężki jest stan dziecka, jak blisko było do tragedii, że konsekwencje tak poważnego zakażenia zapewne będą się za nim wlokły… Danka wybuchnęła płaczem i długo, długo płakała. Nie zostawiłam jej samej. Siedziałam obok i głaskałam ją po plecach.
– Ja… ja myślałam, że robię dobrze… Stefan powtarzał…
– Stefan to debil! Zabiłby własne dziecko, bo ma jakąś chorą idée fixe. Ciebie też by nie ratował, gdybyś poważnie zachorowała. Pewnie dopiero sobą by się przejął. Ważniejsze, co zrobisz dalej. Teraz od ciebie zależy, jak zawalczysz o siebie i własnego syna.
Danka podpisała wszystkie dokumenty, w których zgodziła się na leczenie dziecka. I wzięła na klatę gniew Stefana. Ten pacan odgrażał się, że pójdzie na policję i zgłosi do prokuratury, jak to wyrodna matka na spółkę z ciotką porywaczką chciały zatruć jego dziecko szpitalną chemią i zarazkami. No i oczywiście zażąda rozwodu oraz wyłącznej opieki, jeśli żona się nie opamięta. Mógł sobie straszyć… Danka miała wsparcie we mnie, w rodzicach i w personelu szpitala, który wyjaśnił jej, że w takich sprawach sąd decyduje bardzo szybko i na pewno nie odda dziecka pod opiekę ojca, który nie uznaje paracetamolu.
Rzeczywiście tak było, bo ku naszemu zdziwieniu Stefan naprawdę poszedł z tym do sądu i oficjalnie udowodnił, że jest niebezpiecznym, fanatycznym psychopatą. Sędzia nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
Moja siostra jest w trakcie rozwodu i walczy o odebranie Stefanowi władzy rodzicielskiej. Jak otrzeźwiała, to od miłości przeszła do nienawiści. Bywa.
Wioleta
Zobacz też:
- "Pamiętam tylko, że starszy pan kurczowo trzymał się trawy. Nigdy nie przyznaliśmy się mamie, co zrobiliśmy"
- "Nasza Marysia przepadła, a my traciliśmy zmysły. Tamtej nocy nagle dostałem mdłości i zrozumiałem, że stało się coś okropnego"
- "Tak bardzo chciałem was ochronić - tata łkał w mój rękaw. Wtedy zrozumiałam, że dziadek skrzywdził go bardziej niż mnie"