„Halloween to rzeczywiście koszmar: te dzieciaki mogły się przeze mnie rozchorować! Tego im nie wolno, na to uczulone… Horror”
Swoje obowiązki halloweenowe potraktowałem poważnie…
- redakcja mamotoja.pl
W tym roku zdecydowaliśmy, że weźmiemy udział w obchodach święta zwanego Halloween. To znaczy, moja żona zdecydowała, a ja miałem wziąć udział. Na szczęście bierny. Czyli bez chodzenia po domach, straszenia i wołania „cukierek albo psikus”. Wprawdzie z racji wyglądu – byłem zarośnięty jak zbój Madej – nadawałbym się do straszenia doskonale, ale wiek mnie dyskwalifikował.
Mój udział miał polegać na byciu gotowym na „niespodziewane” wizyty dzieciaków, udawaniu przerażenia na ich widok, a na koniec obdarowywaniu ich słodyczami. Generalnie nic skomplikowanego, choć wymagało pewnych działań wstępnych. Udałem się zatem do pobliskiego sklepu specjalistycznego celem nabycia odpowiednich na tę okazję produktów, czyli poszedłem do Biedronki po słodycze. Na szczęście większość potrzebnych rzeczy znalazłem przy samej kasie: jajka niespodzianki, batoniki, super kwaśne żelki, orzeszki w czekoladzie i czekoladki z alkoholem. Te ostatnie wziąłem w liczbie trzech opakowań, z myślą o sobie.
Kiedy nadszedł dzień próby, sądziłem, że jestem świetnie przygotowany na wszelkie sytuacje tudzież ewentualności…
Myślałem, że jestem przygotowany
Akcja miała trwać od osiemnastej do skutku, ale miałem nadzieję, że rodzice nie pozwolą swoim pociechom włóczyć się po okolicy do późnej nocy. Minutę po osiemnastej dzwonek u drzwi zadźwięczał po raz pierwszy. Byłem tylko w gatkach, bo akurat przebierałem się w strój bardziej odświętny od domowego dresu, dlatego trochę czasu zajęło mi włożenie spodni i podejście do drzwi. Odruchowo chciałem zerknąć przez wizjer, ale w ostatniej chwili się powstrzymałem. Patrzenie przez wizjer nic by mi nie dało. Moi goście mieli góra po metr dwadzieścia wzrostu, więc dojrzałbym co najwyżej ich czapki. A nawet gdybym dojrzał coś więcej, miało być przecież zaskoczenie i przerażenie, więc otworzyłem bez sprawdzania, któż to mnie nawiedził.
No i któż to był? Dwaj bracia bliźniacy mieszkający naprzeciwko. Lat osiem. W przebraniach, hm, mocno umownych. Jeden założył białe prześcieradło, z wyciętymi na oczy dziurami; drugi maskę Wiedźmina i jakieś ciuchy z lumpeksu. Jeśli czuli się tak, jak wyglądali, to współczuję. Stali i patrzyli na mnie. To znaczy, patrzył tylko jeden, bo u tego w prześcieradle oczu nie było widać. Jakoś źle sobie te dziury wyciął albo za bardzo mu przebranie ducha zjechało w dół, więc jeśli coś widział, to najwyżej swoje trampki.
– Cukierek albo psikus? – podpowiedziałem, bo chyba dla nich to też była nowa sytuacja.
– No… – potwierdził ten z oczami.
Sięgnąłem do kosza stojącego przy drzwiach i wybrałem coś na chybił-trafił.
Padło na jajko niespodziankę.
– Proszę. – Podałem mu fant.
Nie wziął.
– Mam uczulenie na laktozę – wymamrotał.
– To może ty? – zwróciłem się do drugiego brata i trąciłem go lekko w ramię, żeby wiedział, że do niego mówię.
– Przecież jesteśmy bliźniakami – przypomniał mi ten pierwszy. – On też ma uczulenie na laktozę.
– Czyli pyszny baton z mlecznym nadzieniem, tak reklamowany w telewizji, też odpada? – wolałem dopytać.
Skinął głową. Smętnie.
Nic dziwnego, w telewizji co rusz reklamowane są najnowsze łakocie dla dzieci, ale pewnie połowa z nich ma mleko w składzie, więc dla tych dwóch biedaków samo oglądanie takich reklam musiało być przykre.
– Ale może ma pan coś innego? – spytał z nadzieją w głosie.
– Bez mleka? No, głowy nie dam sobie uciąć… – zawahałem się.
Miny im się wydłużyły. Widziałem to mimo maski i prześcieradła.
– Dajcie pomyśleć – poprosiłem. – I wróćcie za pół godziny.
Nie zdążyłem ochłonąć, kiedy znów rozległ się dzwonek.
Tym razem było ich troje. Wiedźma, ufoludek i coś przypominającego smoka, ale tylko przy ogromnej dozie dobrej woli.
– Cukierek albo psikus! – zawołała wesoło wiedźma.
Z uśmiechem i niejaką dumą podałem jej snickersa, podwójnego.
Nie wzięła.
– Niestety, mam alergię na orzeszki ziemne – stwierdziła smutno. – Oni też mogą mieć.
Wzruszyłem ramionami i zabrałem baton. Zamiast tego podałem drugiemu dziecku paczkę Delicji. Tych pysznych galaretek na biszkopcie i w czekoladzie, za którymi przepada każde dziecko. A przynajmniej powinno.
Ufoludek nie wziął.
– Jestem na diecie bezglutenowej, nie wolno mi jeść ciasteczek – wyjaśnił.
Wyjąłem paczkę bardzo kwaśnych żelków dla trzeciego dzieciaka, udającego smoka.
– Czy to ma sztuczne barwniki? – spytał.
– Bo mama mówi, że one wywołują raka…
– Dobra – powiedziałem, pokonany. – Dajcie pomyśleć i wróćcie za pół godziny.
Byłem tak oszołomiony sytuacją, że już nie wpadłem na to, by wybrać „psikusa” albo pozwolić dzieciakom osobiście wyszukać w pudle to, co ewentualnie mogą zjeść. One też nie dokonały między sobą wymiany typu: biszkopty za batona. Jakby dla nich ta cała sytuacja też była mocno dziwna, zawstydzająca albo jakby niemożności tudzież choroby im się udzielały.
Biedne dzieciaki, wszystko jest, a im nic nie wolno
Na trzeci dzwonek do drzwi już nie zareagowałem. Nie miałem odwagi. Miotałem się po domu, szukając czegoś, czym mógłbym obdarować te wszystkie dzieciaki bez narażania ich życia i zdrowia. I rozmyślałem.
Za moich czasów baton snickers to był skarb. Raz dostałem pod choinkę od wujka marynarza takie cudo i jadłem je przez cztery dni, codziennie odgryzając po kawałku. Delicje można było kupić chyba tylko w Peweksie albo spod lady, nie pamiętam. O jajkach niespodziankach nikt wtedy nawet nie słyszał.
A teraz? Niby wszystko jest. Każdy rodzaj słodyczy można kupić w każdym sklepie spożywczym. I co z tego, skoro postęp cywilizacyjny, który dał dzieciom bajki w telewizji przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, dał im również alergie, uczulenia, zaburzenia wchłaniania i nadwrażliwych rodziców?
Naradzałem się przez kwadrans z żoną.
Ona też uznała, że dzisiejsze czasy są trudniejsze – wszystko jest, ale nic nie można.
– No ale musimy mieć w domu coś, co tym dzieciom nie zaszkodzi, a sprawi autentyczną frajdę. Może to niekoniecznie muszą być słodycze? – zasugerowała.
– A co mam im dawać? Naboje z atramentem do pióra? Czerwone flamastry, żeby sobie te mizerne stroje jakoś ubarwiły?
– Idziesz w dobrym kierunku – uśmiechnęła się i poszła oglądać swój serial.
A ja miotałem się dalej, między moim biurkiem, małym warsztacikiem w przedpokoju a kuchnią. Naboje z atramentem odpadały, bo został mi ostatni. W biurku miałem dwa notesy, ale po co dzieciakom notesy? Mogłem ostatecznie dać im po garści śrubek, ale bez kluczy do ich przykręcania zabawa nimi byłaby średnia, a kluczy im nie dam, bo są mi potrzebne.
Dzieciaki były zachwycone
W kuchni przeryłem wszystkie szafki i nic nie znalazłem. To znaczy, znalazłem ryż, mąkę, sól himalajską, tartą bułkę i takie rzeczy. Nic przydatnego dla dzieciaków na Halloween, zwłaszcza uczulonych. Może w lodówce. Zajrzałem tam i… mogłem ich poczęstować śledziami w oleju, bo miałem kilka puszek, moich ulubionych. Ewentualnie oliwkami w zalewie z nadzieniem z pasty paprykowej. Ale to też pewnie ma barwniki plus śladowe ilości orzechów.
Nagle mój wzrok padł na półkę na drzwiach lodówki. I wtedy mnie olśniło.
Kiedy zabrzmiał dzwonek do drzwi, otworzyłem zamaszyście i radośnie.
Bliźniaki z uczuleniem na laktozę.
– Chłopaki… – powiedziałem scenicznym szeptem – mam coś ekstra. Dla każdego po trzy paczuszki sztucznej krwi. Jak się tym dobrze wysmarujecie, to was rodzona matka nie pozna. – wręczyłem im z dumą „sztuczną krew”.
Wytrzeszczyli oczy.
– Przecież to jest…
– Ciii! – syknąłem i rozejrzałem się na boki. – Specjalnie w takim opakowaniu, żeby się nikt nie zorientował. Bierzcie i zmykajcie, zanim ktoś zauważy.
Bliźniacy już bez oporów wzięli podarki i zniknęli.
A po pięciu minutach zaczął się ruch w interesie, jakby to była handlowa niedziela.
Około dziesiątej moja żona chciała wiedzieć, jak nam poszło nasze pierwsze Halloween.
– Moim zdaniem pełen sukces – oświadczyłem z dumą, nie komentując tego „nam”. – Była kolejka, a jakby mi nie zabrakło towaru, to jeszcze by stali.
– A co im dawałeś? – zdziwiła się.
– No, wiesz… – skromnie spuściłem wzrok.
– No, nie wiem – naciskała.
Więc jej powiedziałem.
Nasze wnuki są już na tyle duże, że mogą chodzić do McDonalda. A jednocześnie na tyle kapryśne, że nie lubią keczupu do frytek. A w tej restauracji keczup do frytek jest dodawany obligatoryjnie. Moje poznańskie serce pękłoby z żalu, gdybym nie brał darmowego keczupu, więc z każdej wizyty w tym miejscu kulinarnej ekstazy dla sześciolatków wynosiłem w kieszeni cztery torebeczki. W domu chowałem to do specjalnego pojemnika na drzwiach lodówki z nadzieją, że kiedyś się przyda. I tak przez rok z okładem uzbierałem ze sto torebeczek z keczupem.
Nie bardzo wiem, czy był jeszcze zdatny do jedzenia, ale jako sztuczna krew na Halloween nadawał się znakomicie!
Maciej
Zobacz także:
- „Przez nową wychowawczynię moja 7-letnia córka znienawidziła szkołę. Płakała, symulowała choroby i miała koszmary”
- „Moje dzieci wstydzą się, że ciągle robię awantury w szkole. A ja walczę o swoje. Ci mali niewdzięcznicy tego nie doceniają”
- „Koledzy ze szkoły znęcają się nad naszym synkiem. Ukrywał to, bo tata kazał mu >>sobie radzić