Reklama

Patrzyłem z zadowoleniem na stan mojego konta. Wpłynęła pełna, okrągła suma za ostatni miesiąc, powiększona o premię oraz wynagrodzenie za nadgodziny. Całe mnóstwo nadgodzin. Jeszcze nigdy tyle nie zrobiłem. De facto znalazłem się już na krawędzi prawa, bo zdarzyło się, że przerwy pomiędzy dniówkami były krótsze, niż pozwalał kodeks pracy. Jednak to było zmartwienie mojego szefa na wypadek kontroli, ja cieszyłem się z każdego zarobionego euro. „Czy wystarczy na dokończenie domu? Może uda się przedłużyć wspólne wakacje?”. Te i podobne myśli chodziły mi po głowie, pomagając wytrwać…

Reklama

Właściwie nie umiałem wyjaśnić: wytrwać w czym? Co takiego trudnego mnie dotyka? Mam tu całkiem przyzwoite mieszkanie, porządne warunki pracy, ludzie wkoło mili i pomocni. Co prawda mówią w języku, w którym ja z trudem klecę podstawowe komunikaty, ale to mi na co dzień wystarcza. A jednak człowiek wyrwany ze swojego kraju, z sieci powiązań rodzinnych i przyjacielskich, po jakimś czasie stwierdza, że coś stracił. Zyskał pieniądze i obycie w świecie, ale zazwyczaj traci coś bezpowrotnie – poczucie bezpieczeństwa i swojskości życia. Znam takich, którzy już wszędzie czują się obco, bo zarówno dla tych zagranicą, jak i tych w kraju stali się ludźmi „stamtąd”.

Ja na szczęście byłem cały czas duchem i myślami w Polsce, przy żonie i dzieciach, przy starych kolegach z mojej miejscowości, przy rodzicach. Długie czekanie na spotkanie z nimi nieraz boli, bo ciężko się pogodzić z sytuacją, że codziennie mogę rozmawiać z całkiem obcymi ludźmi, a najbliżsi są osiągalni jedynie poprzez telefon albo Skype’a.

Kiedyś nasze rozmowy wyglądały inaczej

Stwierdziłem, że zadzwonię do domu. Podzielę się swoją radością z dobrej pensji. Spotkamy się, co prawda, już za trzy dni i wspólnie pojedziemy na wakacje, ale chętnie porozmawiałbym z Edytą już teraz. Może dzieci wróciły już od dziadków?

Chwyciłem słuchawkę.

– O co chodzi? – Edyta nie rozpoczęła konwersacji zbyt wylewnie.

– Dzwonię, bo… bo się stęskniłem – wydukałem.

– Ja też – odpowiedziała.

– Super pensję dostałem. Powinno starczyć na dach i schody – pochwaliłem się.

– To fajnie, bardzo się cieszę, ale muszę kończyć, bo jestem umówiona z Gosią – ucięła rozmowę Edyta, a mnie zrobiło się przykro.

– Są dzieci? Dasz mi je do telefonu? – dopytywałem.

– Nie, jeszcze nie wróciły od rodziców. Naprawdę muszę kończyć. Oddzwonię. Pa, pa!

Rozłączyła się.

– Pa – odpowiedziałem w głuchą słuchawkę.

Trudno. Ja też jestem czasem nie w humorze. Kiedyś nasze rozmowy wyglądały zupełnie inaczej. Zapewnialiśmy się, że się nawzajem kochamy, że nam smutno z dala od siebie, cieszyliśmy się na najbliższe spotkanie. A teraz było coraz mniej słów o miłości, tęsknocie, przeważały konkrety: co załatwić, kiedy i dokąd pojechać, co jest do zrobienia przy budowanym domu.

I jeszcze jedno – nie mogłem się pozbyć myśli, że z Edytą ktoś był. Gdy się z kimś rozmawia przez telefon, można wyczuć, że ktoś jeszcze znajduje się w pobliżu: poprzez odgłosy rozmów, oddechy, szuranie butów o podłogę lub skrzypnięcie mebla. Tu niczego takiego nie słyszałem, ale… po prostu czułem, że Edyta nie była sama. Po chwili jednak wytłumaczyłem sobie, że na pewno mi się zdawało.

W weekend przyjechałem do domu. Edyta przywitała mnie wspaniale. Nie było mnie kilkanaście tygodni i już niemal zapomniałem, jak dobrze dzielić łóżko z ukochaną kobietą, móc się do niej przytulić…

Dzieci wróciły od dziadków tuż przed moim powrotem. Odniosłem przykre wrażenie, że podczas mojej nieobecności syn i córka bardzo się zmienili. Urośli, to fakt, ale przede wszystkim ich zachowanie było inne. Całkiem możliwe, że to nie była kwestia ostatnich miesięcy, a po prostu ja nagle sobie uświadomiłem, że pozostawione kilka lat wcześniej dziecko gdzieś zniknęło, a w jego miejsce pojawił się prawie dorosły człowiek – z życiem nastolatka, z bezczelnymi odzywkami oraz z własnym zdaniem na każdy temat.

Syn cały wieczór przechwalał się swoimi sukcesami w koszykówce – był najlepszy w klasie, a nawet, jak twierdził z nutą pychy w głosie, w całej szkole. Koniecznie chciał rozegrać ze mną mecz jeden na jednego. Zapewne po to, by mi udowodnić swoją wyższość, pokazać, jak młody samiec detronizuje starego. Generalnie zachowywał się głośno i wszędzie go było pełno. Córka wręcz przeciwnie – milczała i była aż nazbyt poważna.

– A co u ciebie, Rozalko? – zwróciłem się do niej.

Córka tylko wzruszyła ramionami.

– Nic takiego. Jakoś leci. Czasem mama coś mi każe przy tym nowym domu robić, bo ma być najpiękniejszy i najwspanialszy – odparła niemal opryskliwie z nutką sarkazmu, szczególnie przy słowach o domu.

Wyglądało na to, że jest na coś lub na kogoś zła. Na mnie?

Wszyscy dziwnie na mnie patrzą…

Mam zwyczaj obchodzenia znajomych kątów w naszej miejscowości następnego dnia po przyjeździe. Lubię popatrzeć, co się zmieniło, spotkać starych kumpli, pogadać o tym i owym. Tak było i tym razem.

– Cześć, chłopie, co u ciebie? Dawno się nie widzieliśmy – Janek akurat wyszedł ze spożywczaka i natknął się na mnie idącego chodnikiem.

– A nic takiego, stara bieda – odpowiedziałem zgodnie z polską tradycją narzekania, choć w pracy nauczyłem się już rozciągać twarz w uśmiechu, niezależnie od nastroju, i zapewniać, że wszystko jest super.

– O, nie gadaj tak! Wasz dom rośnie jak na drożdżach! – zareagował kumpel trochę zbyt hałaśliwie.

Czy przypadkiem w jego głosie nie zabrzmiała zwyczajna zazdrość?

– No tak. Udało mi się trochę zarobić, to i budujemy. Edytka czuwa nad wszystkim. Jest niezastąpiona – pochwaliłem żonę.

– Tak, jest bardzo pracowita… – dziwne zawahanie – w wielu dziedzinach. Wszechstronna kobieta – Janek mrugnął do mnie okiem i odszedł, dzwoniąc butelkami w niesionej siatce.

Stałem jak oniemiały. „Co to za dziwaczne aluzje? Kiedyś byliśmy dobrymi kolegami i nieraz miło spędzaliśmy czas, a teraz jakoś pokrętnie ze mną gadał. Do tego ta wzmianka o Edycie... Jakby kpił”. Potem przyszło mi do głowy proste wytłumaczenie – zazdrość o dom. U nas w mieście niektórych nie stać było nawet na małe mieszkanie i latami gnieździli się w jednym lokum z rodzicami. A ja wyjechałem do pracy w innym kraju i budowa posuwała się z miesiąca na miesiąc. Ale przecież to moja harówka! Zaryzykowałem, poświęciłem swój prowincjonalny „święty spokój” i wygrałem. Wtedy naszła mnie refleksja, że to jest właśnie ten moment, kiedy zaczynasz być „stamtąd”. Tutejsi zaczęli mnie postrzegać jako kogoś obcego. Byłem już inny niż oni, bo miałem pieniądze, bo odniosłem sukces.

Powlokłem się dalej zamyślony. Reszta obchodu okolicy już nie cieszyła jak wcześniej. Rozmowa z Jankiem skutecznie zepsuła mi humor.

– O, pan Grzesio! – powitała mnie pani Kowalewska, nadchodząca z naprzeciwka. Stara znajoma moich rodziców i matka Gosi, jednej z najlepszych koleżanek Edyty. – Wrócił pan.

– Na jakiś czas. Budowa domu, sprawy urzędowe, wszystko trzeba od czasu do czasu osobiście sprawdzić, bo inaczej się rozłazi – wytłumaczyłem.

– Tak – potwierdziła. – Wszystko się tu rozłazi. Lepiej być na miejscu.

Jej uwaga mogłaby się wydawać ogólną opinią na temat załatwiania wszelkich spraw, ale wymowne spojrzenie pani Kowalewskiej sugerowały, że coś mi chciała powiedzieć między wierszami. Czułem to.

– Czy coś się szczególnego wydarzyło? – zapytałem.

– Nie, nic takiego. Przepraszam, ale się spieszę – wymigała się od dalszej rozmowy.

– Proszę pozdrowić Gosię – krzyknąłem za nią.

Odwróciła się na moment.

– Gosia wyjechała, jak pan. Rzadko tu zagląda – odeszła zasmucona.

W drodze do domu, próbowałem przetrawić przekazaną informację. „Gosia wyjechała na stałe, a moja żona dopiero co mówiła, że się z nią spotyka. I Jasiek dziś rano tak dziwnie o niej mówił. I dzieci jakieś takie nieswoje”. Zacząłem podejrzewać, że coś tu się przede mną ukrywa.

Wolę nie zbudować domu, niż stracić rodzinę

Postanowiłem wypytać Edytę wprost. Akurat wróciła z zakupów.

– Rozmawiałem z Kowalewską. Podobno Gośka wyjechała. Dawno?

– Dwa miesiące temu. Mówiła, że na krótko, ale chyba nie wróci. Do czego? Do mieściny, gdzie można być albo sklepową, albo żoną przy mężu.

– A przecież nie dalej jak cztery dni temu mówiłaś przez telefon, że idziesz się z nią spotkać, więc… – urwałem, patrząc na żonę wyczekująco.

Na jej twarzy malowało się zaskoczenie przemieszane z przerażeniem. Zapomniała o swojej wymówce. Teraz szukała jakiegoś wyjaśnienia, ale nic jej nie przychodziło do głowy.

– Masz kogoś? – wypaliłem, chcąc poznać prawdę, choćby bolesną.

Po twarzy Edyty pociekły łzy. A potem popłynęły i słowa…

Była z nim od pół roku. Z moim dobrym kolegą ze szkoły, jednym z tych, którzy twierdzili, że nigdy nie wyjadą, bo zbyt są przywiązani do ojczyzny, choć zapewne jego słabe wyniki w nauce i ogólne lenistwo również się do tego przyczyniły. Edyta zapewniła mnie, że już ze sobą skończyli i bardzo, bardzo żałuje. Łzy lały się strumieniami. Nie osuszyłem ich.

W milczeniu wyszedłem z domu i znowu zacząłem włóczęgę po okolicy. W głowie kołatało mi się jedno pytanie: „Co teraz powinienem zrobić?”. Sprawy układały się w logiczny ciąg. Kpiny kolegów z rogacza – frajera, który pracuje, podczas gdy żona go zdradza, zatroskanie pani Kowalewskiej, dziwne zachowanie dzieci. Miałem wrażenie, że każda mijana osoba patrzy na mnie z politowaniem.

Pierwszą myślą był natychmiastowy wyjazd. „Odwołam urlop, w firmie roboty nie brakuje, będę mógł pracować długie godziny. Odetnę się od tych trudnych spraw i już”. Jednak potem przyszły wątpliwości. „Wyjadę i zostawię sytuację nierozwiązaną? Ucieknę? Zostawię dzieci? No i Edyta… Bo jeżeli ona naprawdę żałuje, to może warto wybaczyć?”.

Gdy wróciłem do domu, Edyta siedziała zapłakana, dzieci oglądały telewizję. Poszedłem do żony.

– Będzie mi ciężko zapomnieć, może nigdy mi się nie uda, ale chcę spróbować. Wiem, że wyjazd na stałe to nie najlepsza forma bycia w małżeństwie, dlatego… zostaję. Spróbuję. Spróbujmy razem jeszcze raz.

Pokiwała głową, a potem znowu się rozpłakała.

Czułem, że podjąłem słuszną decyzję, ale wiedziałem, że sporo wody w rzece upłynie, nim pogodzę się z Edytą na dobre. Będę pewnie musiał wrócić jeszcze na jakiś czas do firmy, ale na stałe już tam nie zostanę. Może będziemy dłużej budować dom, może go wcale nie skończymy, lecz wolę gnieździć się w mieszkanku, niż skończyć jako zblazowany rozwodnik, który chodzi po knajpach i opowiada swoje smętne historie barmanom. Co mi po pełnym koncie bez rodziny?

Grzegorz, lat 39

Zobacz także:

Reklama
  • „Mąż wykrzyczał, że nigdy nie chciał się ze mną żenić. Wpadliśmy, więc teściowa i matka go zmusiły – przekupiły go pracą u mojego ojca”
  • „Synowa wychowuje mojego wnuka na życiową kalekę. Wszystkiego mu zabrania. Babcia pozwoliła mu się wyszaleć”
  • „Była synowa robi wszystko, by wnuki o mnie zapomniały. Na alimenty mojego synka umiała naciągnąć, a mnie mówi, że jej nie szanuję!”
Reklama
Reklama
Reklama