Reklama

Jestem mężatką od siedmiu lat. Czy kiedyś byłam tak naprawdę szczęśliwa? Teraz już nie pamiętam. Bo moje małżeństwo, jak to zwykle w marzeniach każdej panny młodej bywa, miało być wspaniałe. Niestety, okazało się koszmarem.

Reklama

Mąż, Adam, przed ślubem czuły i dobry, okazał się tyranem i zapatrzonym w siebie egoistą. Traktował mnie nie jak żonę, kobietę, tylko jak służącą, której daje się co miesiąc określoną sumę pieniędzy. Za to miałam gotować, prać, sprzątać, zajmować się dzieckiem i o nic nie pytać.

Żył tak, jak chciał – nie tłumaczył mi się z niczego i nic mi nie mówił. Wracał do domu o różnych porach, często w nocy, a nawet nad ranem. Gdy pytałam, gdzie był, dlaczego nie zadzwonił, bo przecież się denerwowałam, tylko wzruszał ramionami. Albo mówił, że co mnie to obchodzi, że ma prawo robić, co chce…

Dochodziło do kłótni, coraz częściej słyszałam wyzwiska. Nigdy nie podniósł na mnie ręki, ale moje życie i tak zamieniło się w koszmar.

Cztery miesiące temu, po kolejnej awanturze, powiedziałam „dość”. Czułam, że jeśli się od niego nie uwolnię, to wkrótce zapadnę się w czarną otchłań beznadziei i rozpaczy, z której już się nie wydostanę.

Spakowałam siebie i pięcioletniego synka

Wyniosłam się do rodziców. Przed przeprowadzką uprzedziłam Adama, że składam pozew o rozwód.

Jego reakcja kompletnie mnie zaskoczyła. Mąż nie lubił przegrywać, więc spodziewałam się wrzasków, przekleństw, gróźb. Czegoś w stylu, że mnie wykończy, że bez niego sobie nie poradzę. Tymczasem on był spokojny.

Powiedział, że jeśli pozwolę mu od czasu do czasu widywać Maćka, to nie będzie robił żadnych trudności. Zgodziłam się. Ba, nawet się ucieszyłam.

Wcześniej Adam właściwie nie interesował się synkiem. Często miałam nawet wrażenie, że mały go denerwuje. Gdy podbiegał do niego z wyciągniętymi rączkami, krzywił się i go odpychał, mówiąc, że jest zmęczony. A potem wrzeszczał do mnie, żebym go zabrała.

Widziałam, że Maciek bardzo to przeżywa. Tęsknił za czułością i zainteresowaniem ojca. Miałam nadzieję, że teraz wreszcie się jej doczeka, że Adam nawiąże z nim bliższą więź. Zależało mi na tym. Chciałam, żeby moje dziecko wiedziało, że ma nie tylko mamę, ale i tatę.

Tamtej soboty nic nie podejrzewałam

Od dnia wyprowadzki przyjeżdżał po niego regularnie, raz na tydzień, i zawsze odstawiał na czas, niemal co do minuty. A gdy miał się spóźnić, dzwonił.

Kiedy więc minęła dziewiętnasta, na którą się z nim umówiłam, jeszcze się nie martwiłam. Pomyślałam, że może pojechali do parku i zapomnieli o bożym świecie.

Minęła jednak dwudziesta, a męża ani synka nie było.

Pierwszy telefon do Adama wykonałam pięć po ósmej. Drugi, trzeci, piąty i dziesiąty w odstępach minutowych. Efekt ciągle był ten sam: miły damski głos z automatu informował mnie, że abonent jest czasowo niedostępny. Nie rozumiałam, co się dzieje. Przerażona poprosiłam rodziców, by obdzwonili szpitale. Bałam się, że Adam i Maciek mieli jakiś wypadek. I wtedy nagle przyszedł SMS: „Myślałaś, k…, że możesz mnie tak zostawić? Nic z tego! Nie oddam ci dziecka. Nigdy już nie zobaczysz Maćka”.

Byłam w szoku. Nie mogłam uwierzyć, że to, co przeczytałam, jest prawdą. Przez dłuższą chwilę wpatrywałam się więc w ekran telefonu. Nie byłam w stanie wydusić z siebie nawet słowa. Mama chyba zauważyła, że coś jest ze mną nie tak, bo podeszła i wyjęła mi z dłoni komórkę.
– O Boże, Adam chyba porwał Maćka – wykrztusiła po przeczytaniu wiadomości, patrząc na mnie bezradnie.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, co się stało. Aż zawyłam. Zrozumiałam, że spokój męża po wiadomości o rozwodzie był tylko pozorny. Że od tamtej chwili planował zemstę. I że tą zemstą miało być odebranie mi kogoś, kogo kochałam najbardziej na świecie i nie wyobrażałam sobie bez niego życia.

Nie pamiętam dokładnie, co działo się potem. Byłam tak zdenerwowana i zrozpaczona, że nie mogłam trzeźwo myśleć. Na zmianę płakałam i przeklinałam męża. Wiem tylko, że rodzice o czymś głośno dyskutowali. Później tata krzyknął, że musimy odnaleźć Maciusia, i zapakował mnie do samochodu.

– Dziewczyno, weź się w garść. Teraz nie czas na łzy. Musimy działać! – zawołał.

To było jak zimny prysznic. Wzięłam kilka głębokich oddechów, otarłam łzy. Ogarnęła mnie jakaś dziwna moc. Zacisnęłam pięści. W tamtej chwili obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by odzyskać dziecko.

Najpierw byliśmy u Adama. W oknach ciemno, mieszkanie zamknięte na głucho. Pojechaliśmy więc do teściowej. Adam czasem zabierał do niej Maciusia i łudziłam się, że tak będzie tym razem. Przecież tak naprawdę nie miał pojęcia, jak zająć się dzieckiem, potrzebował pomocy.

Długo nie otwierała. W końcu jednak uchyliła drzwi. Dokładnie wiedziała, z czym przyszliśmy.
– Adasia i Maćka nie ma i nie wiem, gdzie są. Może gdzieś wyjechali. A na policję nie macie po co iść. Rozwodu jeszcze nie było, więc mój syn ma pełne prawa do opieki nad dzieckiem. Nic nie wskóracie – wyrecytowała jednym tchem i zanim zdążyliśmy się z tatą odezwać, zatrzasnęła nam drzwi przed nosem.

Pukaliśmy, waliliśmy, na próżno. W desperacji pojechaliśmy więc na policję. Nie mogliśmy z tatą uwierzyć, że Adam może tak po prostu zabrać synka bez mojej wiedzy i zgody. Usłyszeliśmy, że może. I że jak będę miała wyrok sądu przyznający mi prawo do opieki nad dzieckiem, to wtedy oni zaczną działać. Inaczej mają związane ręce. Gdy wracaliśmy do domu, tata obiecał, że następnego dnia wynajmie mi adwokata.

Od tamtej pory minął prawie miesiąc

Adwokat robi, co może. Od razu po pierwszym spotkaniu złożył w moim imieniu pozew o rozwód, wystąpił też o tymczasowe przyznanie mi wyłącznej opieki nad dzieckiem. Do czasu zakończenia sprawy rozwodowej. Cóż jednak z tego, skoro w sądzie są takie potworne kolejki… Nie wiadomo, kiedy wniosek zostanie rozpatrzony. Może za dwa miesiące, może za pół roku.

Doprowadza mnie to do rozpaczy, bo ciągle nie mam pojęcia, gdzie jest mój synek.

Adam zupełnie wyłączył telefon, nie daje też znaku życia. Przepraszam, raz się odezwał. Przysłał mi zdjęcie Maciusia zrobione w jakimś ogrodzie. Synek niby się na nim uśmiecha, ale w oczach ma smutek. Widzę to wyraźnie! „Maciek jest ze mną szczęśliwszy niż z tobą. Nie chce się więcej widzieć” – napisał w wiadomości.
Omal mi serce nie pękło. Wiedział, bydlak, jak mnie zranić, co zrobić, by zabolało… Miałam jeszcze cichą nadzieję, że może teściowa się nade mną ulituje. Przecież sama jest kobietą, matką… Gdy jednak pojechałam błagać ją, by spróbowała wpłynąć na Adama, okazało się, że następnego ranka po mojej pierwszej wizycie, tej z tatą, wyjechała. Nie wiadomo dokąd.

Sąsiadka, od której to usłyszałam, widziała tylko przez okno, jak szła do taksówki, taszcząc wielką walizkę. Od tamtej pory nie pojawiła się w mieszkaniu.

Do dziś nie mogę sobie darować, że nie czatowaliśmy wtedy przed jej blokiem do rana, a potem nie śledziliśmy. Może wtedy trafilibyśmy za nią do miejsca, gdzie ukrywa się Adam. I synek byłby już ze mną. Jak dawniej wychodzilibyśmy razem na spacer, do zoo, na plac zabaw. A może wyjechalibyśmy na kilka dni nad jezioro?

Nie mam pojęcia, kiedy go zobaczę, przytulę… Przy zdrowych zmysłach trzyma mnie tylko nadzieja, że mąż nie zrobi mu nic złego. Przecież nie skrzywdzi swojego dziecka… Nie byłby w stanie… Chyba nie…

Marta

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama