Reklama

Dokładnie pamiętam tę chwilę sprzed ośmiu lat, kiedy przed ołtarzem przysięgałam mężowi miłość do końca życia. Na głowie miałam biały welon, a w dłoniach wiązankę z frezji. Czułam wielkie wzruszenie. Kochałam Adama, kochałam do utraty tchu.

Reklama

Pierwsze lata naszego związku były pasmem szczęścia i spełnienia. Pasowaliśmy do siebie jak dwa kawałki jednej pomarańczy. Długi czas cieszyliśmy się więc sobą – w weekendy wyjeżdżaliśmy na romantyczne wycieczki do Pragi czy Londynu, zimą robiliśmy wypady na narty, a latem spędzaliśmy obowiązkowo dwa tygodnie w Tunezji albo w Egipcie. Było nam dobrze, do szczęścia nie potrzebowaliśmy ani tłumu znajomych, ani… dzieci.

W końcu jednak, po trzecich wakacjach na wyspie Dżerba i drugich feriach na lodowcu Hintertux w Alpach, poczuliśmy, że czegoś nam zaczyna brakować. Celu w życiu, bardziej odległego niż najbliższy urlop. Sensu nieco głębszego niż wygodnie spędzony czas i dobra zabawa.

I nagle zrozumieliśmy, że bardzo chcemy zostać rodzicami

Odstawiłam więc pigułki, odczekałam obowiązkowy czas, potem policzyłam, na kiedy przypadają dni płodne. Aż wreszcie nadeszła TA noc. Teraz, z perspektywy czasu, wydają mi się śmieszne te rozsypane przez męża na pościeli płatki róż, ten blask świec rozświetlających sypialnię a przede wszystkim nasz uroczysty, podniosły wręcz nastrój, z jakim przystąpiliśmy do zrobienia sobie dzidziusia. Byliśmy tacy naiwni. Wydawało nam się, że życie to romantyczny film, a prokreacja – misterium, które da się w szczegółach wyreżyserować.

Niestety. Staraliśmy się miesiąc, dwa, trzy, a menstruacja pojawiała się u mnie, jak w zegarku. Z miesięcy zrobił się rok. Wciąż bez sukcesu. Zaczęliśmy się niepokoić, radziliśmy się „dzieciatych” znajomych, którzy uspokajali, że na pewno następnym razem „zaskoczymy”. Wciąż jednak się nie udawało. Zaczęliśmy więc panikować, popatrywać na siebie z wyrzutem i bezradnością. „Może coś robimy nie tak?” – zadawaliśmy sobie wieczorami pytania. Zupełnie, jakby w tej kwestii potrzebna była jakaś szczególna, akademicka wiedza.

Z czasem bliżsi i dalsi znajomi wiedzieli już, że staramy się o dziecko. Coraz częściej ludzie, nawet tacy, z którymi widywaliśmy się zaledwie kilka razy w roku i to przelotnie, zadawali nam obcesowe pytania: „To jak? Kiedy wreszcie podzielicie się dobrą nowiną?”. Reagowaliśmy z Adamem na te przejawy wątpliwej życzliwości z coraz większą nerwowością. Skutek oczywiście był taki, że zaczęto szeptać za naszymi plecami, obdarzać nas pobłażliwymi, pełnymi wyższości, a w najlepszym wypadku zabarwionymi litością uśmiechami.

Miałam tego serdecznie dość. Czułam się napiętnowana, gorsza. Wychodząc na ulicę, dostrzegałam tylko same kobiety w ciąży, albo szczęśliwe mamusie dziarsko popychające dziecięce wózki. „Dlaczego im się udało, a mnie ciągle nie?” – zadręczałam się bezsensownymi rozważaniami. Narastały we mnie gorycz i zazdrość. Tak silne, że będące w stanie stłumić radość z udanego przecież życia, a nawet miłość do męża.

W końcu uznaliśmy, że nie poradzimy sobie sami. Poszliśmy do lekarza. Najpierw zbadałam się ja, potem Adam.
– Z punktu widzenia klinicznego, nie widzę żadnych przeszkód – oznajmił po kilku tygodniach pan doktor, któremu dostarczyliśmy wyniki badania moich hormonów i jakości spermy Adama, morfologię, USG narządów rodnych itp.

– Jak to więc możliwe, że wciąż nie możemy mieć dziecka? – obruszył się mąż. – Może coś jednak pan przeoczył?

Lekarz pokręcił głową.

– Cóż, tak się czasami zdarza, że choć nie ma przeciwwskazań medycznych, para ma problem z poczęciem. Może powinniście zasięgnąć porady innych specjalistów?

Poszliśmy więc z mężem na psychoterapię, odwiedziliśmy seksuologa, zgłosiliśmy się nawet do dietetyka, który opracował dla nas specjalną, bogatą w selen i kwasy omega-3, dietę. Dziesiątki godzin spędziliśmy na odpowiadaniu na bardzo osobiste pytania i roztrząsanie z psychologiem najbardziej dla nas intymnych kwestii. Całe nasze pożycie podporządkowaliśmy wyłącznie jednemu celowi (seks tylko w dni płodne, po akcie leżenie z nogami w górze, aby nasienie męża spłynęło tam, gdzie trzeba). Wydaliśmy fortunę na suplementy diety, podręczniki oraz… testy owulacyjne. I nic.

W końcu zaczęliśmy mieć tego dość. Coraz bardziej obwinialiśmy siebie nawzajem, kłóciliśmy się z byle powodu, miłość, bliskość i seks kojarzyły się nam wyłącznie z niepewnością i stresem. A przede wszystkim – z nieustannym pasmem porażek. Nasze małżeństwo przeżywało poważny kryzys, raz i drugi w naszych sporach padło słowo „rozwód”. I wtedy w mojej pracy zorganizowano imprezę integracyjną. Nie chciałam na nią iść, nigdy nie przepadałam za takimi spędami, ale kierownictwo dało do zrozumienia, że spodziewa się stuprocentowej frekwencji. Cóż, trudno. W piątek po pracy stawiłam się więc karnie na miejscu zbiórki pod naszym biurowcem, gdzie już czekały na nas autokary. Pojechaliśmy za miasto. Do dużego centrum wypoczynkowo-rekreacyjnego ze stajnią, wozownią, miejscem na ognisko, parkiem linowym, kompleksem hotelowym oraz z wielkim, urządzonym w rustykalnym stylu tanecznym klubem, w którym bar miał chyba ze sto metrów.

Noc z piątku na sobotę minęła spokojnie

Panowie tylko trochę hałasowali na korytarzu – oni też byli skonani po całym tygodniu pracy po 12 godzin na dobę, ale już nazajutrz zaczęły się obowiązkowe atrakcje. Najpierw, aż do obiadu, męczyliśmy się w parku linowym. Potem była przejażdżka bryczkami wokół jeziora i ognisko z pieczonymi kiełbaskami. Aż w końcu nadszedł wieczór i tańce.

Jak to się stało, że wylądowałam w pokoju Andrzeja? Sama nie wiem! Pewnie za dużo wypiłam, być może dała o sobie znać ukryta głęboko w sercu uraza do męża. Tak czy inaczej – poszłam na całość. Pierwszy i jedyny raz od dnia ślubu! A kiedy to się stało, a ja nieco wytrzeźwiałam, z przerażeniem uciekłam do swojego pokoju. Dla Andrzeja, naszego biurowego przystojniaczka i lowelasa, była to oczywiście tylko niezobowiązująca przygoda. Po powrocie do pracy nawet się nie zająknął na temat tego, co się stało i bezczelnie adorował w mojej obecności inne dziewczyny. I dobrze! Nie chciałam żadnego romansu. Czułam się winna, zbrukana.

Zastanawiałam się, czy powiedzieć Adamowi, co zrobiłam. Z tymi wątpliwościami zmagałam się przez kilka tygodni. I kiedy wreszcie postanowiłam przyznać się do wszystkiego, a potem błagać męża o przebaczenie… zorientowałam się, że jestem w ciąży. Rany! To musiało być dziecko Andrzeja! Z mężem, po paśmie nieudanych prób i wielokrotnych scysjach o byle co, już dawno przestaliśmy się kochać. Byłam zdruzgotana… Długo biłam się z myślami, aż wreszcie podjęłam decyzję. Skłamię mężowi, że to jego dziecko.

Teraz, trzy lata po urodzeniu Julki, wszystko na to wskazuje, że postąpiłam najlepiej, jak można było w tej sytuacji. Nasz kryzys małżeński został zażegnany, a Adam okazał się cudownym ojcem. Jest dumny z córeczki, poświęca jej mnóstwo czasu, daje miłość i poczucie bezpieczeństwa. Wspaniale odnalazł się w nowej roli, a co więcej – znowu jest dla mnie czułym partnerem i romantycznym kochankiem. Przestaliśmy się kłócić, zupełnie zapomnieliśmy, że kiedyś mówiliśmy o rozwodzie.

A więc wszystko się dobrze skończyło? Nie. Bo z czasem moje wyrzuty sumienia zamiast zanikać, stają się coraz silniejsze. Czuję się fatalnie, wiedząc, że oszukałam męża. Dręczy mnie straszne poczucie winy. Doszło do tego, że całkiem poważnie rozważam, czy o wszystkim mu nie opowiedzieć. Wiem oczywiście, że w ten sposób zburzyłabym bezpowrotnie spokój naszej rodziny. Skrzywdziłabym córkę, męża i siebie. Rozbiłabym nasz związek. Ale ciężar tajemnicy, którą w sobie noszę, z każdym dniem staje się coraz bardziej nieznośny. Co mam robić?

Agata, 33 lata

Czytaj także:

Reklama
  • „Rodzice zajmowali się mną z obowiązku, nie z serca. Nawet mojego syna matka traktowała jak niechcianego wnuka”
  • „W domu czułam się jak w cyrku. Miałam ochotę uciec od płaczących dzieci, zamknąć się w łazience i przeczekać najgorsze”
  • „Od lat nie mogę pozbierać się po poronieniu. Wybierałam już ubranka i wyobrażałam sobie, jaką będę mamą”
Reklama
Reklama
Reklama