Reklama

Zawsze uważałam, że Marcin będzie ojcem doskonałym. Chętnie bawił się ze swoimi bratankami, a żona Piotra, młodszego brata mojego męża, śmiała się nawet, że chyba wyszła nie za tego brata, co powinna. Bo Piotr przy dzieciach nic nie robił…

Reklama

Na Marikę zdecydowaliśmy się jednak dopiero po 6 latach małżeństwa. Najpierw chcieliśmy się trochę ustawić w życiu. Znaleźć pracę, urządzić własny kąt. No i nacieszyć się sobą.

To był chyba najszczęśliwszy okres w naszym małżeństwie. Wychodziliśmy z pracy i robiliśmy, co chcieliśmy. Szliśmy na imprezę, do restauracji, znajomych. Miałam wtedy wielu przyjaciół… Wakacje spędzaliśmy zawsze za granicą, a zimą wyjeżdżaliśmy na narty do Zakopanego. Właściwie nigdy się wtedy nie kłóciliśmy.

Ciążę znosiłam doskonale. Żadnych nudności, zawrotów głowy

Przytyłam tylko osiem kilogramów, więc nawet nogi mi nie puchły. Pracowałam do samego końca. W międzyczasie kupowałam ubranka i studiowałam poradniki. Marcin przygotowywał się do ojcostwa po swojemu. Przetrząsał internet i szukał gadżetów ułatwiających życie młodym rodzicom, testował wózki.

Na początku siódmego miesiąca już wiedzieliśmy na pewno, że na świat przyjdzie dziewczynka. Mój mąż, najstarszy z czterech braci, wprost oszalał ze szczęścia. Wytapetował pokój na blady róż, kupił śliczne białe mebelki i łóżeczko z baldachimem.

– To wszystko dla mojej księżniczki! Zawsze będzie miała to, co najlepsze – mówił podekscytowany.

Oboje nie mogliśmy doczekać się rozwiązania. Byliśmy przekonani, że nasze życie we troje będzie tak samo piękne i szczęśliwe jak we dwoje. A może piękniejsze i szczęśliwsze. Bo będzie z nami nasza córeczka…

Ale już pierwsze dni po narodzinach Mariki sprowadziły mnie na ziemię. Okazało się, że macierzyństwo nie jest tak piękne, jak na filmach czy w książkach. I że ma także swoje ciemne strony. Wcześniej na przykład sądziłam, że noworodki głównie śpią i jedzą. A jak się już rozpłaczą, to wystarczy je przytulić, chwilę pokołysać w ramionach i natychmiast się uspokajają. Ale córeczka szybciutko wyprowadziła mnie z błędu.

Po powrocie ze szpitala przez ponad tydzień nie zmrużyłam w nocy oka na dłużej niż pół godziny, a od bujania i przytulania bolały mnie ręce. Marika, owszem, ucinała sobie czasami drzemkę, lecz gdy tylko ja przyłożyłam głowę do poduszki, budziła się z krzykiem. Czasem darła się tak głośno, że aż sąsiedzi w rury pukali. W dzień za to smacznie spała, tyle że wtedy ja miałam robotę w domu.

Po dwóch tygodniach poprosiłam wreszcie Marcina, żeby też wstawał do małej. Bo ja już ledwie trzymam się na nogach i chcę spokojnie przespać chociaż dwie godziny. Spojrzał na mnie zaskoczony.
– To niemożliwe, kochanie, nie będę zarywać nocy. Przecież teraz to tylko ja zarabiam na rodzinę. Przyjdę nieprzytomny do roboty i jeszcze coś schrzanię – odparł.

Przeniósł się do pokoju gościnnego, cwaniaczek

A potem dodał, że wyprowadza się na jakiś czas z naszej sypialni do pokoju gościnnego. Bo spanie z zatyczkami w uszach jest niewygodne. Poza tym strasznie się w nocy kręcę. Wstaję, kładę się, wstaję… A to mu przeszkadza w wypoczynku.
– Chyba to rozumiesz, prawda? – bardziej stwierdził, niż zapytał.
Po czym zabrał swoją kołdrę, poduszkę i powędrował na drugi koniec mieszkania. Byłam zdruzgotana, lecz nie znalazłam kontrargumentów. Co prawda, na nasze konto wpływała regularnie moja pensja, bo byłam przecież na urlopie macierzyńskim, ale nie stać nas było na utratę zarobków męża.

Z czego spłacalibyśmy kredyt mieszkaniowy, samochód? Próbowałam więc wszystko ogarnąć, ale czułam rosnącą frustrację. W życiu mojego męża niewiele uległo zmianie, nawet nie zrezygnował ze spotkań towarzyskich. W nocy miał święty spokój, bo drzwi do pokoju gościnnego są grube i bardzo szczelne…
Tymczasem ja podpierałam się nosem ze zmęczenia. O tym, by gdzieś wyskoczyć na ploteczki lub choćby do fryzjera, w ogóle nie było mowy. Marika wciąż mało spała. Na dodatek gdy skończyła trzy miesiące, zaczęła chorować. Bez przerwy łapała jakieś infekcje.

W niedzielę przez godzinę udaje idealnego tatusia

Do całej gamy obowiązków doszła mi więc bieganina po lekarzach. Wykłócanie się w rejestracji, czekanie w kolejkach… Po którymś takim koszmarnym dniu nie wytrzymałam. Wykrzyczałam mężowi w twarz, że po powrocie z pracy musi mi pomóc zająć się Mariką przez kilka godzin, bo już nie daję rady. Znowu spojrzał na mnie zaskoczony i zły.

– Przecież ci pomagam. Robię zakupy, kąpię małą, choć haruję jak wół od świtu do nocy. A ty? Cały dzień siedzisz w domu. Kiedy więc masz czas tak się zmęczyć? – prychnął.

– Zamień się ze mną. Może wtedy przejrzysz na oczy – wrzasnęłam i pobiegłam do łazienki.

Przepłakałam na brzegu wanny 2 godziny. To właśnie wtedy dostrzegłam egoizm męża, jego skupienie na sobie. Uświadomiłam sobie, że nie mogę na niego liczyć, że nie jest dla mnie żadnym oparciem. Najbardziej boli mnie to, że on lekceważy moje problemy. Twierdzi, że nie ja pierwsza mam dziecko, że histeryzuję. Bo taki jest los matki. Naprawdę?

Kilka dni temu spotkałam na ulicy koleżankę z pracy. Rodziła prawie w tym samym czasie co ja. W przeciwieństwie do mnie wyglądała świetnie. Z wypiekami na twarzy opowiadała, jak to spotyka się co tydzień z przyjaciółkami, jak to wychodzi do kina, do fryzjera, kosmetyczki. A mąż w tym czasie zajmuje się dzieckiem… A mój? W niedzielę, jak jest ładna pogoda, idzie na godzinę z Mariką do parku. Pcha przed sobą wózek i udaje idealnego tatusia. A we mnie wciąż narasta żal…

Dorota, 34 lata

Czytaj także:

Reklama
  • „Moja córka całymi dniami gra w gry pełne przemocy i spędza czas z chłopakami. Nie wiem, co się stało z moją księżniczką”
  • „Przez nową wychowawczynię, moja 7-letnia córka znienawidziła szkołę. Płakała, symulowała choroby i miała koszmary"
  • „Mąż uważał, że jest za poważny na zabawę z synem. To wizyta w sklepie z zabawkami wyzwoliła w nim dziecko"
Reklama
Reklama
Reklama