Reklama

Długo starałam się wyrozumiale traktować zachowanie teściowej, ale w końcu miarka się przebrała, i wybuchłam…

Reklama

Zawsze uważałam, że opowieści o wrednych i zatruwających życie teściowych są mocno przesadzone. Moje zdanie było takie: jak się starasz, tak masz. Bo przecież jakość relacji międzyludzkich zawsze zależy od dwóch stron, prawda? Dwie osoby muszą chcieć okazać sobie serdeczność.

W każdym razie ja na swoją teściową nie narzekałam. Co prawda, patrząc na to, jak wychowała syna, mogłabym mieć do niej drobne zastrzeżenia, ale bez przesady. W końcu zajmowała się Bartkiem całkiem sama i, siłą rzeczy, pewnych spraw nie była w stanie mu wpoić. Ale ja najbardziej zwracałam uwagę na to, jaki ktoś jest dla drugiego człowieka, i tym, co ujęło mnie w moim przyszłym mężu, były właśnie jego dobroć i troska o drugą osobę. Wiedziałam, że będzie dbał o mnie i nasze dzieci najlepiej, jak tylko można.

Pięć lat po ślubie mogłam z całym przekonaniem stwierdzić, że się nie pomyliłam. Bartek był dobrym, kochającym i troskliwym mężem. Niestety, jaki jest w roli ojca, nie mogłam się przekonać, bo po tych kilku latach małżeństwa nie doczekaliśmy się dzieci.

Przeszliśmy szereg badań, ale lekarze nie stwierdzili, dlaczego nie możemy cieszyć się potomstwem. In vitro nie wchodziło w grę, więc powoli zaczynaliśmy się godzić z tym, że nie będziemy rodzicami. Dlatego gdy mając nieco ponad 40 lat, nagle poczułam się źle, nawet nie przypuszczałam, że mogę być w ciąży. Podejrzewałam u siebie schorzenia gastryczne, problemy z kręgosłupem, sercem, a nawet wczesną menopauzę, ale nie to, że rozwija się we mnie dziecko.

Wielka radość, ale i wielki strach…

A jednak tak było. Gdy upewniona przez ginekologa o prawie dwumiesięcznej ciąży wyszłam z gabinetu, trzęsły mi się nogi. Nie byłam w stanie sama wrócić do domu, więc zadzwoniłam do Bartka i poprosiłam, żeby po mnie przyjechał. Pojawił się dziesięć minut później. Patrzył na mnie wyczekująco i był wyraźnie przestraszony. Nie wytrzymałam i się rozpłakałam. A potem, szlochając, wyjawiłam mu, że jestem w ciąży.

– Co teraz będzie? – spytałam przez łzy.

– Będziemy mieli dziecko! – odparł.

W życiu nie widziałam takiej radości w jego oczach, jak wtedy, gdy trzymał w dłoniach moją twarz i zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze. Udało mu się nieco mnie uspokoić. Przynajmniej na tyle, że przestałam płakać. Choć wciąż przerażała mnie myśl o tym, z jak wielkim zagrożeniem dla dziecka wiąże się ciąża w moim wieku.

Bartek, niestety, musiał wracać do pracy, ale odwiózł mnie do domu i żebym nie była sama, zadzwonił po swoją mamę. Byłam zła na niego, że tak od razu wyjawił naszą tajemnicę, ale z drugiej strony cieszyłam się, że ktoś przy mnie pobędzie.

Teściowa przyjechała cała w skowronkach, dźwigając ogromne siatki. W jednej były warzywa, a w drugiej owoce.

– Na sok dla ciebie i maleństwa. Musisz się teraz dobrze odżywiać – powiedziała.

I zaraz zajęła się obieraniem, krojeniem i wyciskaniem. A potem podała mi szklankę soku selerowo-marchwiowego, którego nie znosiłam, jednak nie było mowy, żebym mogła go nie wypić.

– Gdy byłam w ciąży z Bartkiem codziennie piłam takie soki i mały potem był zdrowiutki, a cerę miał taką, że wszyscy się zachwycali.

Krzywiąc się z obrzydzenia, wypiłam sok i chciałam wstać z kanapy, ale teściowa mi nie pozwoliła.

– To taka wczesna ciąża. Musisz na siebie bardzo uważać – ostrzegła, a ja nie miałam siły protestować.

No i się zaczęło!

Bartek rano wychodził do pracy, a mnie prawie codziennie odwiedzała teściowa. Najpierw było to przyjemne urozmaicenie nudnych dni. Bo nie pracowałam od chwili, w której dowiedziałam się, że zostanę mamą. Tak na wszelki wypadek.

– Bo zarazki, wirusy, ktoś cię zdenerwuje – tłumaczyła teściowa, a ja ze strachu się z nią zgodziłam i wzięłam zwolnienie.

Jednak towarzystwo mamy męża stawało się coraz bardziej męczące. Najbardziej denerwowała mnie jej monotematyczność. Kiedy tylko pojawiała się w naszym domu, nieodmiennie zaczynała paplać o dziecku. O tym, jak będzie miało na imię, jakie będzie miało zabawki i kim będzie w przyszłości. Najpierw śmiałam się z tego, ale z czasem zaczynało mnie to coraz bardziej wkurzać. Dodatkowo, cały czas patrzyła na to, co jem, i nawet posuwała się do tego, że nakładała mi podwójną porcję na talerz.

– Mamo! Ja mam jeść dla dwóch, a nie za dwoje! – protestowałam, odsuwając na bok dodatkowy przydział surówki. – Nie dam rady tego zjeść!

– Agatko! Zrozum! Zdrowie twojej córeczki zależy od ciebie – te słowa teściowej znałam już na pamięć.

– Wiem o tym. I dlatego teraz pójdę na spacer do lasu. Sama – ucinałam męczące mnie rozmowy.

Wkładałam kurtkę, czapkę i dosłownie uciekałam z domu, odliczając godziny do powrotu Bartka z pracy.

Potem, gdy mąż już był w domu, żaliłam mu się:

– Bartek, ona mnie zamęczy. Pilnuje mnie jak pies. Nie mogę nic zrobić! Nie wolno mi nawet pozmywać naczyń! Mam tylko leżeć i jeść. Nie mówiąc już o tym, że znosi do domu zabawki i ciuszki dla małej. A przecież to my powinniśmy wybierać rzeczy dla naszego dziecka!

Bartek przytulał mnie i tłumaczył, że mama faktycznie może trochę przesadza, ale trzeba jej wybaczyć, bo po prostu cieszy się na wnuka i tyle. Nieprzekonana kiwałam głową i starałam się nie zwracać uwagi na zaborczość teściowej, ale pewnego dnia po prostu przeszła samą siebie.

Już dość jej decydowania o mnie i o dziecku!

Siedziałam na tarasie, bo wiosenne słońce przyjemnie grzało, gdy usłyszałam dzwonek do drzwi. Poszłam otworzyć i przez dłuższą chwilę wpatrywałam się w teściową, mając nadzieję, że śnię.

– Popatrz, Agatko, jaki piękny wózek kupiłam dla naszej dzidzi! – zaprezentowała ohydny model, na który w sklepie nawet bym nie spojrzała.

A jeszcze, gdy zobaczyłam wyhaftowane na budce imię: „Hania”, nie umiałam już powstrzymać cierpkich słów:

– Powtórzę ci po raz kolejny, mamo, że nasza dziewczynka będzie nosiła imię, które wybierzemy dla niej ja i Bartek. Zapewniam cię, że nie będzie to Hania – starałam się mówić spokojnie, choć wszystko się we mnie gotowało. – Wózek też już wybraliśmy, więc z tego, który kupiłaś nie skorzystamy. I, o ile mogę znieść to, że dzień po dniu karzesz mi pić obrzydliwe soki, to w żaden sposób nie pozwolę, żebyś ty decydowała o wszystkim, co dotyczy mojej rodziny. A teraz przepraszam cię, ale muszę wyjść – minęłam ją i zamknęłam drzwi na klucz.

– A sok? – wyjęła z wózka reklamówkę pełną selera i marchewek.

– Nie dzisiaj i nie jutro. Może w niedzielę. Do widzenia.

Poszłam na długi spacer, zostawiając oszołomioną teściową na progu naszego domu. Może nie było to zbyt grzeczne zachowanie, ale miałam jej już naprawdę dość! Przez nią moja ciąża zaczynała przypominać chorobę, a nie najpiękniejszy w życiu czas dla kobiety.

Od tego momentu postanowiłam, że nie pozwolę już sobą dyrygować. I byłam konsekwentna. Jasno wytłumaczyłam mężowi, że nie życzę sobie codziennych wizyt jego mamusi ani nakładania mi na talerz podwójnych porcji. Nie pozwalam też na samowolkę w decyzjach, które dotyczą mnie i dziecka. Z mamą widujemy się teraz raz na tydzień i uważam, że jest to częstotliwość, którą da się znieść. A przez pozostałe dni? Przez pozostałe dni mogę cieszyć się wolnym czasem i ostatnimi tygodniami ciąży.

Izabela, 41 lat

Czytaj także:

Reklama
  • „Mój mąż jest o mnie chorobliwie zazdrosny. ŚLEDZI MNIE kiedy jestem z córką, a potem przekonuje, że martwił się o dziecko!”
  • „Jestem w drugiej ciąży, a w ogóle się z tego nie cieszę. Chciałam zająć się karierą i pasją, a teraz nic z tego!”
  • „Mało brakowało, a SKRZYWDZIŁABYM córkę i wnuka”
Reklama
Reklama
Reklama