Reklama

Policja, psy tropiące, straż pożarna i pogotowie. Sprawdzili pobliski staw, przeszukali dokładnie nieodległy lasek. Ani śladu.

Reklama

Nie da się opisać, co w tym czasie czuliśmy z Jowitą, moją żoną. Paraliżujący strach, buzująca adrenalina, rozpaczliwa nadzieja. Przesłuchania, konfrontacje, drobiazgowe odtwarzanie wszelkich szczegółów mijającego dnia. A wokół błyskające niebieskie, czerwone i żółte światła radiowozów. Ruch, reflektory rozjaśniające szybko zapadający zmrok, taśmy z napisem „Policja”.

I nic. Straszna, niezrozumiała pustka.

Juleczko, kochana, gdzie jesteś?

– Ustaliliśmy, że po rozstaniu z koleżanką uszła najwyżej sto metrów i wsiadła do samochodu – oznajmił w środku nocy policjant.

– To dlatego pies nie może podjąć tropu.

– Wsiadła? Do kogoś obcego?! Niemożliwe! Uczyliśmy córkę, żeby trzymała się z dala od obcych! – zawołałem.

Policjant się skrzywił.

– Zapewne był to ktoś, kogo kojarzyła. Może nawet lubiła? Czy ktoś taki przychodzi państwu na myśl? A może macie z kimś konflikt? Albo jesteście winni komuś pieniądze?

Rany, co to za bzdury! Jaki konflikt! Oboje z Jowitą jesteśmy zwykłymi korporacyjnymi szczurami najniższego szczebla. Pracy i stresu dużo, zarobki takie sobie. Ale wystarczające, żeby spokojnie przeżyć do pierwszego. Kto mógłby nas nienawidzić lub chcieć wyciągnąć od nas okup?

Złapali podejrzanego

A jednak Julki nie było. Nie było też świadków jej porwania. Nasza córeczka jakby rozmyła się w powietrzu. Prowadzone na gorąco poszukiwania nic nie dały, w końcu wróciliśmy więc do pustego domu. I to było jeszcze gorsze niż wcześniejsze godziny szamotaniny na dworze. Ogarnęła nas pustka. Nic, żadnych zadań do wykonania. Musieliśmy tylko siedzieć i czekać. Na co? Czy policji uda się ją odnaleźć? A jeśli tak, to czy nasza córka będzie żywa? Czy ktoś właśnie nie wyrządza jej krzywdy? Czy dokładnie w tym momencie, kiedy parzymy sobie herbatę, Julka nie wydaje ostatniego tchnienia? Ta bezczynność była druzgocąca, nie do wytrzymania. Zaczęliśmy przygotowywać obwieszczenia opatrzone zdjęciem naszego dziecka zatytułowane: „Juleczko, gdzie jesteś?”, a potem je drukować. Kiedy skończyła się ryza papieru, wypadliśmy oboje z domu w dwóch różnych kierunkach i zaczęliśmy je rozwieszać na słupach, murach, witrynach sklepów, ogłoszeniowych banerach. A potem znowu powrót do wrzeszczącego ciszą domu, chwila czujnego snu i znów pytania. Gdzie ona jest? Co z nią zrobili? Czy ona żyje?

Koło południa poczułem, że już dłużej nie wytrzymam w czterech ścianach. Nawet nie żegnając się z Jowitą wpatrującą się w okno nieruchomym spojrzeniem, wybiegłem z domu. Dokąd iść? No jasne, na komisariat. Komenda jest niedaleko, wpadłem tam zziajany piętnaście minut później. Myślałem, że śledczy mnie ochrzanią, że przeszkadzam, ale jeden z detektywów ucieszył się na mój widok:

– Dobrze, że pan jest! Chyba mamy podejrzanego. Właśnie jest przesłuchiwany.

W głowie mieszał mi się strach z nadzieją. Nadzieja, bo stało się jasne, że teraz policjanci wycisną z bydlaka, gdzie przetrzymuje naszą córkę. I strach, ponieważ to oznacza, że nie zasiedziała się u koleżanki, nie uciekła z chłopakiem, nie miała wypadku, tylko padła ofiarą przestępstwa.

– Gdzie on jest? – zacisnąłem pięści, choć nigdy, nawet w młodości, nie byłem agresywny, a nawet nigdy się z nikim nie biłem.

– Spokojnie – policjant poklepał mnie po ramieniu. – Koledzy już nad nim pracują. A pana zapraszam do pokoju obok, popatrzy pan sobie na niego przez lustro weneckie.

To przecież pan Staszek, dozorca ze szkoły Julki!

Chwilę później weszliśmy do ciemnego pokoju, którego pół ściany wypełniała szyba. Widać było za nią rzęsiście oświetlony pokój. A w nim dwoje śledczych za biurkiem, po którego drugiej stronie siedział…

– Poznaje pan tego mężczyznę? – zapytał funkcjonariusz.

– No jasne! To pan Staszek, dozorca ze szkoły Julki! – wykrzyknąłem.

Przypomniałem sobie, że ostatnio sporo nam o nim opowiadała. Był ponoć fajny, miły, zagadywał dziewczynki i rozdawał cukierki.

Na myśl, że od dłuższego czasu jakiś pedofil osaczał moją córkę, a ja się nie połapałem, aż mnie zmroziło.

– Przyznał się już? – spytałem.

Detektyw pokręcił głową.

– Na razie nie przyznaje się do niczego.

– Ale macie na niego jakieś dowody?

– Szczerze mówiąc, żadnych – wyraźnie się speszył. – Tylko poszlaki. I to wątłe. Jakieś niejednoznaczności w zeznaniach, brak mocnego alibi… No i policyjny nos. Tyle że ani z poszlakami, ani z przebłyskami intuicji nie można iść do prokuratora.

– A więc jeśli się nie przyzna, to…

– To będziemy musieli go wypuścić zaraz po złożeniu zeznań – powiedział.

Jeszcze raz spojrzałem przez lustro. Pan Staszek był dużym, łysiejącym mężczyzną o pewnym siebie spojrzeniu. Na przesłuchujących patrzył drwiąco, siedział rozwalony na krześle i w ogóle nie wyglądał na kogoś, kto zaraz wyrzuci z siebie straszne wyznanie. Ugięły się pode mną nogi.

Kiedy się obudziłem, wiedziałem już, co robić

Stało się tak, jak prorokował śledczy. Staszek twierdził, że jest niewinny, więc wyszedł na wolność. A ja za nim. Po co? Sam nie wiem. Ale coś przecież robić musiałem.

Okazało się, że woźny mieszka niedaleko, ledwie kilka bloków od nas. Na trzecim piętrze, mieszkanie tuż obok zsypu. Policja oczywiście już je przeszukała, wiedziałem więc, że nie przetrzymuje tam Julki.

Może naprawdę jest niewinny? Ledwie sam siebie o to zapytałem, jak przypomniało mi się to jego drwiące spojrzenie zza szyby. On nie dość, że się nie bał, to na dodatek szydził z przesłuchujących go policjantów! Czy tak zachowuje się niewinny człowiek?

Zagubiony, strapiony, pełen najgorszych przeczuć stałem pod jego domem do zmroku. Aż zobaczyłem, że Staszek wychodzi, rozgląda się czujnie. Nie zobaczył mnie, ponieważ stałem za drzewem. Następnie wsiadł bez słowa do podjeżdżającego samochodu.

Aż mi dech odebrało. Gdzie woźny wybierał się nocą? I co to było za auto? Może to wspólnik porywacz?

Pierwsza myśl: biec na policję. I zaraz druga: oni przecież potrzebują twardych dowodów, a to, że ktoś wychodzi wieczorem z domu nic przecież nie znaczy. Pokręciłem się więc przed blokiem jeszcze kilka godzin, a potem wróciłem do siebie. I znowu godziny czekania, strachu i najgorszych myśli. Gdzie ona jest? Kto ją uprowadził? W końcu zapadłem na kilka godzin w nerwowy sen. A gdy się obudziłem, wiedziałem już, co robić.

Mów, gdzie ona jest, albo…

Ubrałem się ciepło, ale wygodnie. I zaopatrzyłem w mocną skarpetę podkolanówkę, do której włożyłem spory kamień. Następnie owinąłem materiał wokół nadgarstka i ruszyłem pod blok Staszka. Akurat zapadał zmrok. Stanąłem we wnęce zsypowej, wtapiając się w półmrok. Długo tak stałem. Ale moja cierpliwość została nagrodzona. Skrzypnęły drzwi i ujrzałem w nich masywną postać.

Staszek odwrócił się do mnie plecami, żeby je zamknąć. Wtedy uderzyłem.

Nigdy się z nikim nie biłem. Ale tym razem chodziło o Julkę. Mężczyzna aż przysiadł, a ja poprawiłem drugi raz. Półprzytomnego wepchnąłem do mieszkania. Chciał się podnieść, więc kopnąłem go w głowę jak piłkę. Znieruchomiał. Rozejrzałem się i zobaczyłem stojącą lampę. Wyrwałem z niej przewód i spętałem wielkie jak bochny dłonie z tyłu jego pleców. Już kończyłem, gdy się ocknął. I powitał słowami:

– Zabiję cię.

Usiadłem okrakiem na jego pękatej klacie. Przywaliłem z liścia raz, a potem drugi. Postraszyłem skarpetą z kamieniem.

– Mów, gdzie jest moja córka!

Staszek był pobity, upokorzony, ale ani myślał się załamać. Zrozumiałem, że muszę zrobić coś takiego, czego nie spodziewa się nawet ten twardy jak skała człowiek. Wstałem i wymierzyłem cios kamieniem.

Kiedy Staszek oprzytomniał, zamachnąłem się i zapytałem ostatni raz, gdzie jest moja córka.

Dziesięć minut później przekazałem policji adres, gdzie przetrzymywano moją córkę. Wpadłem tam z antyterrorystami po pół godzinie i zobaczyłem ją w kącie piwnicy.

Była tak przerażona, że nawet nie podniosła na mnie oczu. Dygotała na całym ciele. Tylko ją przytuliłem, polecając w myślach boskiej opiece. A potem wysunąłem ręce, na których zapięto mi kajdanki.

Mariusz

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama