Reklama

Nie miałam rodzeństwa i może dlatego od zawsze planowałam, że sama urodzę trójkę, a może i czwórkę dzieci. Tylko musiałam znaleźć mężczyznę, który będzie chciał tego samego. Jednak większość chłopców, których poznawałam, już na drugiej czy trzeciej randce chciała „dowodu miłości” – tak się na to mówiło w tamtych latach. Gdy odmawiałam, znikali.

Reklama

W moim miasteczku 25-letnia niezamężna dziewczyna już była uznawana za starą pannę. Oczywiście moje koleżanki i kuzynki miały dla mnie mnóstwo „życiowych” porad.

– Teraz to tylko jak zaciążysz, to zaciągniesz faceta do ołtarza – mówiła kuzynka Ula, sama w drugiej ciąży (jej pierworodny urodził się pięć miesięcy po ślubie).

Ale ja tak nie mogłam. Nie tak mnie wychowano. Nie w to wierzyłam.

Latem po raz pierwszy poszłam na pielgrzymkę. Wcześniej zawsze bałam się, że nie dam rady. Ale postanowiłam spróbować. W intencji znalezienia dobrego męża.

Ta pielgrzymka zmieniła moje życie. Poznałam na niej Antoniego. Na jednym z postojów usłyszałam śpiew i poszłam w tamtą stronę. Przy ognisku siedziało kilka młodych osób. Brodaty chłopak grał na gitarze i śpiewał. Należałam do kościelnego chóru, ale takich piosenek nie było w naszym repertuarze. Chłopak śpiewał o Jezusie, czynieniu dobra, miłości. Siedząca obok niego dziewczyna zaprosiła mnie, żebym usiadła z nimi. Podała mi śpiewnik.

– Znajdź nas rano. Pójdziemy razem. Fajnie się idzie, jak się śpiewa. Jestem Antek – gitarzysta odprowadził mnie w stronę mojego namiotu.

Obiecałam, że się spotkamy. Okazało się, że Antoni mieszka w sąsiedniej parafii. Prowadzi tam kościelny chór młodzieżowy. Zaczęliśmy się spotykać. Szybko zrozumiałam, że to właśnie na niego czekałam.

Tak się cieszyłam!

Rok później wzięliśmy ślub. Zaszłam w ciążę bardzo szybko. Radosną nowinę zaraz obwieściliśmy naszym rodzinom.

Za szybko… Poroniłam na początku trzeciego miesiąca.

– To się zdarza, nic się nie martw, czasem coś pójdzie nie tak – pocieszała mnie mama.

Ale tak samo zakończyła się moja druga i trzecia ciąża.

– Mamo, czy Bóg nie chce, żebym miała dzieci? Co jest ze mną nie tak? – płakałam.

Moje trzydzieste urodziny były smutną uroczystością. Mama wydała obiad. A ja myślałam tylko o tym, czas ucieka… I szanse, że zostanę mamą, są coraz mniejsze. Wieczorem Antek otworzył szampana, włączył moją ulubioną płytę.

– Mogę panią prosić do tańca?

Nie miałam nastroju, ale widziałam, że się stara, więc podałam mu rękę. Tańczyliśmy przytuleni. Tej nocy została poczęta Karolinka.

Były wczesne lata 80. Nie było USG. O tym, że nasza córeczka ma wadę serca, dowiedzieliśmy się dopiero, gdy przyszła na świat. Dostała tylko sześć punktów w skali Apgar. Była bardzo słaba, mało ruchliwa. Lekarze nie wiedzieli, co jej jest.

Lekarze nie dawali jej szans

Trzy miesiące później specjalistyczne badania wykazały, ze Karolinka ma tylko jedną komorę serca. Dziś takie wady się operuje, ale wtedy w Polsce o takich zabiegach nikt nie słyszał.

– Bardzo nam przykro. Nic nie możemy zrobić dla państwa córki – mówili lekarze.

Dawali jej dwa, trzy miesiące życia. Proponowano nam nawet, żeby zostawić córkę w szpitalu.

– Tak będzie państwu łatwiej, mogą państwo zacząć myśleć o kolejnym dziecku.

Karolinka żyła siedem miesięcy. Nigdy nie zaczęła siadać ani nawet podnosić główki. Za to pięknie się uśmiechała.

Zasnęła na zawsze tuż przed Wigilią. Usłyszałam, że Antek wstaje, więc przekręciłam się na drugi bok i chciałam jeszcze pospać. Ale zaniepokoiła mnie cisza. Antek zawsze rano przy przewijaniu i karmieniu śpiewał. A teraz nic.

Antek siedział z małą na rękach na fotelu. Lekko ją kołysał, a po jego policzkach leciały łzy. Zrozumiałam, co się stało. Choć od kilku miesięcy wiedziałam, że ten dzień nadejdzie, nie byłam na niego gotowa. Zaczęłam płakać, krzyczeć, przeklinać Boga. Antek nie mógł mnie uspokoić. Złapałam córkę na ręce i pobiegłam z nią do sypialni. Tuliłam ją przez trzy godziny.

– Kochanie, przyjechał lekarz. Trzeba załatwić formalności.

– Jeszcze nie, jeszcze chwileczkę – błagałam. Nie chciałam oddać córki.

Antek podszedł do mnie i wyjął mi z rąk zawiniątko. Nienawidziłam go wtedy bardziej niż Boga.

Na pogrzebie nasz proboszcz mówił te wszystkie rzeczy, które się mówi na pogrzebach. Że „Bóg tak chciał”, że spotkamy się w niebie, że śmierć to nie koniec, tylko początek. Nie mogłam tego słuchać. Uciekłam z kościoła.

Kolejne miesiące spędzałam na cmentarzu. Antek chciał sprzątnąć rzeczy po Karolince i wynieść je do piwnicy, ale nie pozwalałam mu niczego ruszyć.

– Emilka, będziecie mieć kolejne dzieci, musisz zacząć żyć – prosiła mama.

Ale ja nie chciałam innych dzieci. Chciałam, żeby Bóg oddał mi moją córkę.

Dwa lata później lekarz powiedział mi, że nawet gdybym chciała, to więcej dzieci mieć nie będę. Powiedziałam o tym Antkowi, żeby przestał się łudzić. I poszłam na cmentarz. Gdy wróciłam – w pokoju Karolinki nie było łóżeczka, jej ubranek i wózka.

– Coś ty zrobił?! – zaczęłam krzyczeć. – Jak mogłeś?!

Antek wyniósł rzeczy naszej córki do piwnicy. Chciał je oddać albo sprzedać, ale mu nie pozwoliłam. Nie naciskał.

Jesienią w naszej parafii pojawił się nowy proboszcz. Po świętach przyszedł do nas na kolędę. Przywitał się, spojrzał na zdjęcie Karolinki na stoliku, rozejrzał się dookoła. Zrozumiał. Gdy odprowadzałam go do drzwi, powiedział, że gdybym chciała porozmawiać, to wiem, gdzie go znaleźć.

– Możemy porozmawiać o wszystkim. Także o pani córce.

Rodzina, znajomi – wszyscy starali się jak ognia unikać wspominania przy mnie Karolinki. A ten ksiądz się nie bał. Dopiero gdy poszłam do niego i porozmawialiśmy, zrozumiałam, jak ta rozmowa była mi potrzebna. Ksiądz Henryk umiał słuchać. I choć nie znał odpowiedzi, dlaczego to się stało, przynajmniej tego nie ukrywał.

– Pani Emilio, rozumiem pani ból i złość na Boga. Też nie wiem, dlaczego zabiera do siebie takie małe aniołki. Ale wierzę w jego mądrość i dobroć. Po prostu musimy mu ufać.

Ksiądz Henryk bardzo mi pomógł. Nie przestałam tęsknić za moją córką, ale zrozumiałam, że muszę wracać do żywych. Znalazłam pracę, pojechałam z Antkiem na wakacje. A po powrocie w kościele usłyszałam apel księdza Henryka o pomoc dla młodej wdowy.

– Pani Natalia jest w szóstym miesiącu ciąży. Jej mąż zginął w wypadku na budowie. Pracował na czarno i pani Natalia została bez środków do życia. Ale od czego są parafianie? – zaapelował po mszy.

Od razu wiedziałam, co muszę zrobić. Jeszcze tego wieczoru Antek razem z księdzem wypakowali z piwnicy łóżeczko, wózek, ubranka, zabawki Karolinki.

– Jesteś pewna? – zapytał mój mąż.

Skinęłam głową. W ostatniej chwili sięgnęłam tylko po ulubionego misia córki.

– Możecie jechać.

Wpadłam na jeszcze jeden pomysł. Antek dobrze zarabiał, ja dokładałam swoją pensję, więc pieniędzy mieliśmy aż nadto. Antek od razu zgodził się na moją propozycję. Poszłam do księdza Henryka.

– Postanowiliśmy, że aż do 21. urodzin dziecka pani Natalii będziemy mu przekazywać pieniądze. Tylko chcemy, żeby to był dar anonimowy. Będziemy je przekazywać przez księdza.

Od tamtej pory co miesiąc przynosiłam do zakrystii kopertę. Od księdza dowiedziałam się, że pani Natalia urodziła córkę Kasię. Od czasu do czasu ksiądz pytał, czy chciałabym je poznać. Zawsze odmawiałam. Kilka razy w kościele widziałam młodą kobietę z dzieckiem. Podejrzewałam, że to ona. Ale nigdy nie podeszłam. A po niecałym roku od księdza dowiedziałam się, że pani Natalia wyjechała do rodziny do innego miasta. Zapewnił mnie, że zna adres i pieniądze cały czas będzie przekazywał.

Miał sekretny plan

Żyliśmy z mężem skromnie, ale byliśmy szczęśliwi. Mieliśmy swój ogródek, razem przez ponad 20 lat prowadziliśmy kościelny chór. Aż w końcu przeszliśmy na emeryturę. Księdza Henryka przeniesiono do innej parafii. Straciliśmy kontakt.

Kilka dni po 68. urodzinach Antek dostał zawału. Zostałam sama. Zaniedbałam dom i ogród. Moim jedynym zajęciem było doglądanie grobu Karolinki i Antka. Na cmentarzu spędzałam całe dnie.

– Pani Emilia? To pani? – znałam ten głos, ale umiałam skojarzyć, do kogo należał. Ale tych śmiejących się oczu, teraz już otoczonych zmarszczkami, nie dało się zapomnieć.

– Ksiądz Henryk! – uśmiechnęłam się chyba po raz pierwszy od prawie roku.

Ksiądz spojrzał na nagrobek i nie zapytał, co u męża. Powiedział, że jest już na emeryturze i przyjechał odwiedzić grób poprzedniego proboszcza.

– Zapraszam na kawę. Pogadamy jak dawniej.

Nie miałam ochoty nikogo spotykać. Od dawna nie byłam u fryzjera, chodziłam w znoszonej sukience. Ale księdzu Henrykowi nie mogłam odmówić.

Nie miałam zbyt wiele do powiedzenia o sobie.

– Odkąd nie ma Antoniego, nie mam już po co żyć. Czekam, aż Bóg zabierze mnie do siebie. I do nich.

Pożegnaliśmy się. Ksiądz Henryk zmusił mnie, żebym mu dała swój numer telefonu. „Pewnie prześle życzenia na święta” – pomyślałam. Zadzwonił trzy dni później.

– Pani Emilio, o której będzie pani jutro w domu? Chciałbym wpaść.

– Będę na cmentarzu – burknęłam. Mój dom zdecydowanie nie nadawał się do przyjmowania gości.

Ksiądz przyszedł na cmentarz koło południa. Nie sam.

– Pani Emilio, najwyższa pora, żeby pani kogoś poznała. To jest Kasia, córka Natalii. I jej córka Zosia.

– Od dziecka zawsze razem z mamą modliłyśmy się za panią. Nawet nie znałyśmy pani imienia. Mama nazywała panią moim „ziemskim aniołem stróżem”. Wiem, że nieraz próbowała zmusić księdza Henryka, żeby zdradził pani nazwisko. Ale był twardy – dziewczyna miała łzy w oczach.

Byłam wściekła na księdza, ale z każdą chwilą, wbrew sobie, coraz mniej.

– Pani Emilio, przepraszam, że nadużyłem pani zaufania. Obiecuję, że się z tego wyspowiadam. Ale uważam, że tak należało postąpić. To ja się już pożegnam.

Ksiądz uśmiechnął się szeroko, pogłaskał małą po głowie i sobie poszedł.

– Zosiu, to jest ta pani, o której opowiadała ci babcia. Ta pani bardzo pomogła babci i mnie, kiedy byłam mała.

Po raz kolejny okazało się, że ksiądz Henryk wie lepiej, co jest dla mnie dobre. Poznałam męża Kasi, Marcina, i ich dwa psy. A przede wszystkim panią Natalię. Okazało się, że wszyscy mieszkają wcale nie tak daleko, tylko 40 kilometrów ode mnie.

– Ksiądz Henryk dużo mi o pani mówił. Tylko nigdy nie poznałam nawet pani imienia. Naprawdę to, że z Kasią przetrwałyśmy, to pani zasługa – Natalia nie mogła ukryć wzruszenia, gdy spotkałyśmy się po raz pierwszy. Rozpoznałam ją. To ją widywałam przed laty w kościele.

Ta moja nowa przyszywana rodzina sprawiła, że wróciłam do żywych. Marcin pomógł mi odremontować dom, Kasia i Natalia przywrócić do dawnej świetności ogród. Boże Narodzenie spędziłam z nimi. Mieszkałam u nich ponad tydzień, zanim mnie wypuścili.

W styczniu zostałam zaproszona (i dowieziona) na przedstawienie w przedszkolu Zosi z okazji Dnia Babci. Dostałam nawet laurkę: „Dla kochanej babci Emilki”. Poryczałam się jak bóbr.

Tęsknię za córką i mężem tak samo jak zawsze, ale już mi się do nich tak bardzo nie spieszy. Tu na dole mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.

Emilia

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama