Reklama

Kobieta łkała podczas całego przesłuchania, chwilami trudno było zorientować się, co mówi. Nie dziwiłam się jej rozpaczy. Przecież zaledwie kilka godzin wcześniej dowiedziała się, że jej dziecko nie żyje. Znaleziono je owinięte w kocyk, porzucone nad brzegiem rzeki. Wyglądało na to, że sprawca chciał cisnąć ciałko do wody, ale z jakiegoś powodu tego nie zrobił, za to schował je pod krzakiem.

Reklama

Makabryczne odkrycie

Przedtem rozmawiałam z mężczyzną, który znalazł niemowlę. Właściwie odkrył je jego pies, kiedy wyszedł z nim na spacer nad łęgi. Makabryczne odkrycie, świadek był blady – nie dziwiłam mu się.

– Kto mógł to zrobić? – kobieta patrzyła na mnie zapłakanymi oczami. – To było takie bezbronne maleństwo…

– Ustalimy to, od tego jesteśmy – powiedziałam, za wszelką cenę starając się nie rozkleić. – Czy mąż lepiej się już czuje? Można z nim rozmawiać?

Potrząsnęła głową. Ojciec dziecka wpadł w coś w rodzaju stuporu. Katatonia, tak się to nazywa fachowo. Siedział w jednym miejscu i wpatrywał się w ścianę. Zapadł w ten stan po okazaniu mu ciała synka. Zdawało się, że przeżywa śmierć dziecka jeszcze mocniej niż matka. A jego zeznania mogły wiele wyjaśnić… Trzeba było czekać, aż lekarze coś poradzą.

Oczywiście to ja musiałam dostać tę sprawę. Komendant uznał, że kobieta najlepiej sobie poradzi w sprawie śmierci dziecka. Prawdę mówiąc, wolałabym wypić beczkę octu, niż prowadzić coś podobnego – dla kogoś, kto sam ma dzieci, taka zbrodnia jest wyjątkowo przykra.

– Przynajmniej zrobisz wszystko, żeby to wyjaśnić – powiedział szef na moje wątpliwości. – Masz większą motywację.

Kocyk dziecka był zakrwawiony, ale na ciele nie było żadnych obrażeń, żadnych ran. Jedynie na ustach maleństwo miało zaschniętą krew. Krwotok wewnętrzny? Jednak czy na skutek urazu, czy z innej przyczyny? To powinna wykazać sekcja zwłok. Wprawdzie matka na samą wiadomość, że anatomopatolog dokona obdukcji, wpadła w histerię i protestowała, ale prokurator był nieubłagany. I słusznie, w podobnych sprawach cierpienie rodziny musi zejść na plan dalszy, priorytetem jest zebranie dowodów i znalezienie winnego.

Nikt do nich nie dzwonił z żądaniem okupu

Na razie śladów było niewiele, a właściwie tyle, co nic. Odciski butów można było sobie odpuścić, bo w tym rejonie rosła darń, błota prawie nie było, dopiero nad samym brzegiem. Policjanci nic nie znaleźli w pobliżu.

Niemniej coś mnie tknęło i pojechałam jeszcze raz na miejsce zbrodni. Skoro sprawca wywiózł ciało nad wodę i zapewne zamierzał je utopić, a potem się rozmyślił, to może zszedł w kierunku nurtu?

I rzeczywiście, w błocie przy brzegu znalazłam odciski butów. Różnych oczywiście, zidentyfikowałam co najmniej pięć różnych, ale przynajmniej coś było. Zaraz zagnałam technika, żeby zrobił odlewy. Co za szczęście, że nie spadł deszcz!

Następną zadziwiającą okolicznością było to, że niemowlę zostało owinięte w ten kocyk bardzo starannie. Zupełnie jakby ktoś chciał o nie zadbać. Przestępcę ruszyło sumienie? Dzieciobójcę?

No i nikt nie zadzwonił do zrozpaczonych rodziców z żądaniem okupu. Zresztą, to nie byli wielce majętni ludzie.

Podsumowując, sprawa wyglądała dziwnie i dosyć niepokojąco.

– Otrucie – powiedział anatomopatolog. – To maleństwo zostało otrute.

– Cholera – mruknęłam. – Kto robi takie rzeczy? Trucizna była domieszana do pokarmu? Może wstrzyknięta?

– Mogła też zostać wlana na siłę, tego nie mogę stwierdzić z całą pewnością

– oznajmił mój kolega. – Ktoś mógł wziąć strzykawkę, wsadzić dziecku w usta i nacisnąć tłok. Albo przełknie, albo się udławi. Tak czy inaczej zgon nastąpi.

Zamyśliłam się. Otrucie dziecka? Ale po co? Na Boga! Ludzie katują potomstwo, wyrzucają przez okno, topią… Ale żeby otruć? Z tym jeszcze się nie spotkałam.

– Co to za trucizna? – spytałam.

– Wygląda mi na jakąś domową robotę – odparł doktor. – Ale stawiam na sporą zawartość arsenu, sądząc z objawów. Posłałem treść żołądka do analizy. Wyniki toksykologii powinny być za parę godzin, najpóźniej jutro – milczał przez chwilę.

– Jest jeszcze coś. Wszystko wskazuje na to, że dziecko nie umarło od razu. To znaczy, prawdopodobnie zostało porzucone nieprzytomne, ale wtedy jeszcze żyło. Krew z ust wypłynęła, kiedy dziecko leżało już owinięte w koc. Zresztą, gdyby krwawienie nastąpiło wcześniej, to sprawca zapewne wytarłby krew, skoro zadbał o nie, myśląc, że już umarło.

Przełknęłam ślinę. To naprawdę była wyjątkowo koszmarna sprawa.

– Aha – powiedział lekarz, kiedy już szłam do drzwi. – Chłopiec nie był zdrowy. Matka mówiła o tym?

Odwróciłam się.

– Nic nie wspomniała, a mnie nawet do głowy nie przyszło pytać.

– Miał porażenie mózgowe i bardzo rzadki zespół Fortensa. Bardzo cierpiał od samego urodzenia. Ściągnąłem już dokumentację medyczną, może pani w nią zajrzeć, ale to mnóstwo uczonych terminów.

– Dostawał jakieś leki? – spytałam.

– Otrzymywał łagodne środki mieszane z pokarmem i dwa razy w tygodniu zastrzyk – padła odpowiedź. – Właściwa terapia zaczyna się dopiero po czterech miesiącach życia, a on miał niecałe trzy.

Ojciec nieżyjącego niemowlęcia siedział w pokoju szpitalnym, sztywny, ze wzrokiem wbitym w ścianę. Nie było z nim kontaktu, żadne leki nie pomagały.

– Nie zapada nawet w krótki sen – mówił psychiatra. – Cały czas jest sztywny.

– Wyjdzie z tego? – spytałam.

Wzruszył ramionami.

– Minęło dopiero trzydzieści godzin, odkąd wpadł w katatonię. Czas pokaże. To potraumatyczne objawy, a trauma zasadniczo przemija, nieco się cofa. Na razie nie ma zupełnie o czym mówić.

Przyglądałam się nieruchomemu mężczyźnie i zastanawiałam się, czy w ogóle coś do niego dociera. Podobno pogrążeni w takim stanie często rejestrują to, co dzieje się w otoczeniu, pamiętają doskonale treść prowadzonych przy nich rozmów. Kiedyś czytałam trochę na ten temat. Dlatego kiedy psychiatra spytał mnie o postępy w śledztwie, zbyłam go ogólnikami. Ewentualny świadek nie powinien się niczym sugerować.

Laboratorium spisało się, to trzeba przyznać, analizy przyszły błyskawicznie. Tam też przecież pracują ludzie, a ta zbrodnia poruszyła wszystkich. Po raz drugi tego dnia gościłam u anatomopatologa.

– Pamięta pani, mówiłem, że to jakiś domowy wyrób. Myliłem się. Otóż dziecku został podany ten sam środek, który otrzymuje w zastrzykach.

– To trucizna? – zdziwiłam się, ale zaraz przyszła refleksja, że leki bardzo często bywają toksyczne.

– Podana w odpowiedniej dawce i dożylnie nie. Ale chłopczyk dostał jej bardzo dużo, w dodatku doustnie. Na ulotce leku jest zresztą ostrzeżenie, żeby stosować tylko iniekcyjnie i zgodnie z przepisaną dawką. W każdym razie objawy były podobne do ostrego zatrucia arsenem.

Stąd dość obfite krwawienie.

W tej samej chwili do mojej głowy zakradło się straszne podejrzenie.

– Tak, Adaś chorował – powiedziała matka, kiedy ją odwiedziłam w domu.

– Ale co to ma do rzeczy?

– Jeszcze nie wiem – odparłam. – Ale może mieć. Każdy ślad jest ważny. Powinna mi pani od razu powiedzieć.

– Przepraszam – kobieta znów zaczęła płakać. – Ja naprawdę nie pomyślałam, że to ważne. Nie miałam pojęcia…

– W porządku – westchnęłam ciężko. – Za drzwiami czeka ekipa z nakazem przeszukania całego domu.

– Ale po co? – wyglądała na zszokowaną. – Podejrzewacie mnie albo męża?

– Musimy sprawdzić wszystko – wyjaśniłam. – Proszę nie utrudniać śledztwa. I bardzo proszę od razu wskazać, gdzie możemy znaleźć buty i ubrania.

Matka upierała się, że bardzo kochała synka

Przeszukanie dało niewiele, właściwie nic. I było mocno nieprzyjemne. Kobieta chodziła za nami krok w krok i cały czas płakała. Szczególnie gdy weszliśmy do pokoju dziecka. Był urządzony ładnie i z dużym zaangażowaniem, widać było, że rodzice przygotowali się bardzo dokładnie na pojawienie się nowego członka rodziny. Kiedy policjanci przeszukiwali szafy pełne śpioszków, coś ścisnęło mnie w gardle. Spojrzałam na leżący koło łóżeczka smoczek i stwierdziłam, że muszę wyjść z pokoju, bo się rozkleję.

Tak, zaczynałam podejrzewać, że któreś z rodziców mogło maczać palce w zabójstwie. Ale dowody? Miałam tylko poszlaki. Ktoś zabrał dziecko z domu, ktoś wiedział, że można je otruć jego własnym lekiem. Komuś zależało na jego bezbolesnej śmierci. Ale matka upierała się, że zbyt kochała to chore maleństwo, żeby mu uczynić najmniejszą krzywdę, a jej mąż zajmował się nim wyjątkowo troskliwie, pilnował podawania leków, nosił na rękach całymi nocami, bo wtedy Adaś najgorzej cierpiał i krzyczał.

Nie miałam nic. Wprawdzie numer obuwia, jakie nosił mężczyzna był zgodny z jednym ze śladów, ale to było za mało. Nie dopasowaliśmy wzoru podeszwy. Żadne z ubrań również nie nosiło śladów obecności na brzegu, a przecież powinien choć trochę ubłocić sobie spodnie. Kobiecych odcisków w ogóle nie znaleźliśmy.

Beznadzieja. Byłam niemalże pewna, że to któreś z rodziców otruło niemowlę, ale bez twardych dowodów moja pewność nie była zbyt wiele warta.

Wracałam już do domu, było grubo po siedemnastej, kiedy nagle mnie olśniło. Zatrzymałam samochód w zatoczce dla autobusów miejskich, wyjęłam komórkę i zadzwoniłam do szpitala.

– Mam pytanie – powiedziałam po przedstawieniu się. – O pacjenta z katatonią. Tak, tego od martwego dziecka. Został przywieziony do was w ubraniu, w butach, prawda? Czy ktoś z jego rodziny to zabrał, czy jest w depozycie?

Chwilę czekałam, aż pielęgniarka ustali, że ubranie wciąż znajduje się w szpitalu.

– Bardzo proszę natychmiast je zabezpieczyć – poleciłam jej. – Nie, nic z nim nie robić, po prostu niech ktoś pilnuje i nie rusza rzeczy do przyjazdu policji.

Dwie godziny później byłam w szpitalu, stałam naprzeciwko ojca ofiary. Trwał w katatonii, a ja zastanawiałam się, od czego zacząć. Obok czuwał lekarz, pilnując, aby prawa pacjenta nie zostały naruszone.

"Widzisz te plamy? Widzisz?! Twoje dziecko cierpiało i wymiotowało krwią!"

Wzięłam szpitalny taboret, usiadłam tak, żeby mieć twarz naprzeciwko jego twarzy, po czym oznajmiłam:

– Drogi panie, ustaliliśmy już, że był pan nad rzeką. Może się pan tłumaczyć, że wcale nie przedwczoraj ani wczoraj, ale znalazłam tam pańskie ślady. Odciski podeszew zgadzają się dokładnie z wzorem na butach, w których przywieziono pana do szpitala. Zresztą jest na nich ślad błota, a na spodniach technicy odkryli ziemię właśnie stamtąd. Co pan tam robił?

– On pani prawdopodobnie nie słyszy – powiedział lekarz. – W ogóle nie reaguje.

– Tym bardziej nie musi się pan martwić, że coś mu się stanie – odparłam.

– Proszę na razie nie przeszkadzać.

– Co pan robił nad rzeką w pobliżu miejsca, gdzie znaleziono zwłoki pańskiego dziecka? – spytałam, chociaż miałam wrażenie, że mówię do ściany.

Musiałam go jakoś poruszyć.

– Czy zdaje pan sobie sprawę, że Adaś nie umarł od razu? Że męczył się pod tym krzakiem, pod którym go pan porzucił? Może rzucał się w konwulsjach, może rozpaczał? A pan sobie poszedł!

– Proszę pani! – oburzył się lekarz.

– Cisza! – krzyknęłam, a potem sięgnęłam po argument nieformalny.

Wyjęłam z torby kocyk zabezpieczony folią, podsunęłam go pod nos mężczyźnie.

– Widzisz te plamy? Widzisz?! Twoje dziecko cierpiało i wymiotowało krwią! Jak teraz będziesz z tym żyć?

– Stanowczo protestuję! – zawołał lekarz. – Proszę natychmiast wyjść!

Ale w tej chwili ojciec Adasia drgnął. Spojrzał na mnie przytomnym wzrokiem. A potem ukrył twarz w dłoniach.

– On się strasznie męczył… – wymamrotał. – Pani nie wie… Nikt nie wie! Nawet moja żona, bo to ja go prawie zawsze go nosiłem, ja się nim opiekowałem…

– I dlatego go pan zabił? – spytałam już spokojniej. – Żeby mu ulżyć w cierpieniu?

– Pani tego nie zrozumie! – oderwał dłonie od twarzy, spojrzał na mnie. – Ja czułem wręcz, jak Adaś się męczy! Chciałem… Chciałem tylko, żeby umarł spokojnie, bez tego całego bólu…

Rozpłakał się. Spojrzałam na lekarza.

– Pewnie sąd będzie chciał ustalić poczytalność zabójcy – oznajmiłam. – Zaraz porozmawiam z prokuratorem, żeby ten pan został już tutaj na obserwacji.

Lekarz pokiwał głową i westchnął.

– Trudno powiedzieć, kogo bardziej żałować – mruknął pod nosem. – Dziecka czy tego nieszczęśnika.

– Zabójstwo to zabójstwo – odpowiedziałam twardo. – Pan by zabił swoje dziecko…? No właśnie.

Szczerze mówiąc, też współczułam temu załamanemu mężczyźnie. Ale to, co zrobił, jest naprawdę godne potępienia.

Monika D., 50 lat

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama