„Kiedy przyjechałam do domu dziecka, zaczepiła mnie dziewczynka. Nie myślała o sobie, tylko o swoim jedynym przyjacielu. Złamała mi tym serce”
Chciałyśmy jakoś pomóc dzieciakom z domu dziecka, ale nie wiedziałyśmy, czy nasza akcja ma jakikolwiek sens. Dziś wiem, że miała – również dla mnie.
- redakcja mamotoja.pl
Szyję i dziergam, od kiedy nauczyłam się porządnie trzymać igłę i druty. Szkoliła mnie moja świętej pamięci babcia, która w ten sposób zarabiała na życie w czasach, gdy w sklepach były głównie puste półki. Żyjąc na wsi, ludzie musieli sobie jakoś radzić, więc albo szyli sami, albo korzystali z pomocy krawcowych. Gdyby moja babcia urodziła się nieco później, to ze swoimi umiejętnościami stałaby się jakąś projektantką albo miałaby własną markę modową. Co prawda kiedyś ludziska nie robili zdjęć każdej pierdółce, ale zachowało się kilka ubranek autorstwa babci. Istne cuda rękodzieła! Mama opowiadała, że koleżanki zawsze zazdrościły jej ciuchów, bo takie ładne, oryginalne, modne jak z zagranicy, a ona puchła z dumy. Niestety, sama miała dwie lewe ręce do robótek ręcznych, nad czym babcia ubolewała.
I tu na scenę wkraczam ja. To we mnie babcia widziała swoją następczynię, bo szybko dostrzegła mój potencjał i zaczęła uczyć mnie wszystkiego, co umiała. Nie wiem, skąd czerpała swoją fachową wiedzę, bo nie ukończyła żadnych kierunkowych szkół. Urodziła się przed wojną, dobrze, że podstawówkę zrobiła, a potem nie myślała o dalszej nauce, bo trzeba było pomóc rodzinie zarabiać na chleb. A jednak znała sztuczki i zasady, o których rozpisują się podręczniki szycia i krojenia oraz internetowe ekspertki z blogów krawieckich. Po prostu wrodzony talent.
To naprawdę mnie relaksowało
Zatem kochałam szyć od małego, ale traktowałam to zajęcie jak hobby – zawodowo poszłam inną drogą. Lubiłam też liczby i zostałam księgową. Oczywiście nie porzuciłam mojej pasji do włóczek i materiałów, a póki babcia żyła, często sprawdzała, czy nie zapomniałam, czego mnie nauczyła.
Nie zapomniałam.
– Dłubiesz w tych swoich liczbach, kochanie, a potem, po pracy, dłubiesz w tych oczkach albo wykrojach, i jeszcze mówisz, że cię to relaksuje? – dziwił się mój mąż.
A mnie to naprawdę relaksowało. Proste liczenie oczek albo odrysowywanie linii na tkaninie, potem zszywanie płaskich kawałków ze sobą, tak by stworzyły trójwymiarowy kształt. To było piękne. Tak wyglądała moja prywatna magia.
Tuż po czterdziestce dołączyłam do osiedlowego domu kultury, do grupy kobiet, które też lubiły rękodzieło, i organizowały różne wspólne akcje. Jednego roku robiłyśmy ze starych swetrów psie posłania dla schroniska dla zwierząt. Innego roku, ze łzami w oczach i ściśniętym sercem, tworzyłyśmy maleńkie beciki dla dziecięcego hospicjum. Trzy lata temu postanowiłyśmy uszyć i wydziergać ubrania dla dzieciaków z domu dziecka, który mieścił się w niedalekiej okolicy.
Nie wiem, która z nas wpadła na ten pomysł. Pamiętam, że reakcje były różne. No bo przecież dzieci mają tam wszystko, czego im potrzeba. Na co im stadko bawiących się w filantropię starych kwok, które będą je uszczęśliwiać na siłę, wbijając w jakieś dziwne ubranka. W czasach odzieży z sieciówek to chyba mało trafiona akcja… i w ogóle. Sama byłam nie do końca przekonana. Nie miałam dzieci, nie planowałam ich mieć i niespecjalnie znałam się na dziecięco-młodzieżowej modzie. Z drugiej strony każda okazja jest dobra, by poćwiczyć warsztat. Im większe wyzwanie, tym lepiej. A skoro większość koleżanek zadecydowała ostatecznie, że to dobry pomysł, dołączyłam się.
Najpierw pojechałyśmy poznać dzieci, porozmawiać z nimi, dowiedzieć się, czego by pragnęły. Może marzyła im się jakaś konkretna sukienka albo sweterek z ulubionym motywem? Musiałyśmy zdjąć miary i tak dalej. Wcześniej poprzeglądałam moje gazety z wykrojami, szukając działów z modą dziecięcą i sprawdzając, jak się tworzy takie małe cuda. Część magazynów zabrałam ze sobą. Każda z nas miała zrobić coś dla jednego dziecka, choć żadna nie wiedziała, czy to będzie chłopiec czy dziewczynka, w jakim wieku, jakiej postury. To miało się okazać dopiero na miejscu.
Chciała zadbać o przyjaciela
Kiedy przyjechałyśmy, dzieciaki z pewnym ociąganiem do nas podchodziły. Nieśmiałe, podejrzliwe, nieufne? Zaczęłam się zastanawiać, czy nasza akcja ma sens, czy się nie narzucamy albo, co gorsza, czy nie dajemy im nadziei na coś, czego nie oferujemy… Nagle poczułam, jak ktoś ciągnie mnie za połę swetra. Odwróciłam się i zobaczyłam niewysoką dziewczynkę z charakterystycznymi rysami. Miała zespół Downa.
– Proszę pani, proszę pani… Mój miś potrzebuje ubranka! – powiedziała niewyraźnie.
Musiałam się skupić, by ją dobrze zrozumieć. Kucnęłam przed małą.
– Miś? – zdziwiłam się. – Możemy uszyć ubranko dla misia, ale idzie lato, jemu raczej będzie za ciepło niż za zimno. A nie wolałabyś sukienki dla siebie? – spytałam.
– Ciocia powiedziała, że może być tylko jedna rzecz.
– No to umówmy się – ściszyłam głos, uśmiechając się – że ubranko dla misia będzie naszą tajemnicą.
Jak powiedziała mi jedna z pracownic, Pimpuś towarzyszył Adzie od sześciu lat i był jedyną rzeczą, jaką dostała od swoich biologicznych rodziców. Maskotka była już mocno sfatygowana, miejscami się poprzecierała; opiekunki starały się na bieżąco zaszywać dziury, ale miś miał więcej cer niż pluszowego futerka. Dlatego Adusia poprosiła o ubranko dla swojego przyjaciela. Wzruszenie odebrało mi głos. Dziewczynka mogła poprosić o cokolwiek dla siebie, ale wolała zadbać o swojego Pimpusia.
Odetchnęłam kilka razy, żeby się uspokoić.
– Obiecuję, że zadbam o twojego misia najlepiej, jak potrafię. Ale dla ciebie też chciałabym coś uszyć. Możesz wybrać dowolną rzecz, nawet kostium syrenki, jeśli o takim marzysz.
Znowu mało się nie popłakałam, gdy wyznała, że nie ma takich marzeń, nawet nie wiedziała, że mogłaby je mieć. Przeglądałyśmy gazety, szukając czegoś, co przyciągnie wzrok Ady. Spodobało jej się zdjęcie dziewczynki w czerwonym płaszczyku.
– Czerwony to mój ulubiony kolor. Mogę chcieć taki płaszczyk? Będę jak Czerwony Kapturek z bajki.
– Tylko nie chodź w nim sama do lasu, bo jak spotkasz wilka, to może się skończyć niezbyt wesoło… – żartowałam, zdejmując miarę pod płaszczyk. – A pozwolisz mi zabrać Pimpusia na dzień albo dwa? Trudno mi będzie uszyć ubranko dla niego, nie mając go na wzór.
Dostrzegłam strach w oczach dziewczynki, że jej ulubiona przytulanka, jedyna pamiątka po rodzicach, zniknie i już nie wróci, więc dodałam:
– Obiecuję, że będę o niego dbać i szybko ci go zwrócę.
– Okej, ufam ci – powiedziała Adusia poważnym tonem i wyciągnęła misia w moją stronę.
Kolejny raz się wzruszyłam. Nie znała mnie, widziała po raz pierwszy, a jednak postanowiła mi powierzyć swojego przyjaciela. Bo obiecałam mu pomóc i zatroszczyć się o niego. Taka ufność to było coś pięknego, coś łamiącego serce…
Nocami dzielnie jej strzegł
Kiedy przyjechałam do domu, po prostu się rozpłakałam. Nie sądziłam, że ta akcja będzie kosztowała mnie tyle emocji. Dziewczynka, która miała w życiu pod górkę z wielu powodów, zamiast poprosić o coś dla siebie, chciała jedynie ubranko dla maskotki. Coś takiego uczyło mnie, starą babę, pokory wobec tego, co się miało i czego się chciało. Człowiek gonił za nowymi rzeczami, za tym, by pojechać na wakacje w kolejne egzotyczne miejsce, żeby kupić kolejny gadżet, którym można się pochwalić znajomym, a który z czasem zasili zastęp przydasiów. A tu… zupełnie coś innego, coś naprawdę od serca, z głębi dziecięcej duszy, nieskażonej chciwością.
Obiecałam sobie, że Ada dostanie najpiękniejszy płaszczyk na świecie, a jej Pimpuś zyska dzięki mnie nowe życie.
Dokładnie obejrzałam „pacjenta” i znowu musiałam walczyć ze łzami. Pimpuś już wcale nie przypominał pluszaka, tyle miał łat i pozaszywany „ran”, że wyglądał raczej jak Frankenstein, jakby go uszyli ze ścinków materiałów. Widać było, że dzielnie pomagał koić lęki swojej małej pani, a opiekunki starały się, jak mogły, ratować jego skórę. Zaszywały go, by nie tracił wypełnienia i mógł kolejną noc dzielnie strzec Ady, być przy niej swoją miękką obecnością. Każdy ze szwów krył w sobie miłość tych kobiet do dziewczynki, która nie dość, że straciła rodziców, to jeszcze dostała od losu balast w postaci obciążenia genetycznego.
Objechałam pół miasta, by znaleźć od ręki stosowne łatki dla pluszaka. Niektóre miejsca trzeba było po prostu wzmocnić, by maskotka mogła jak najdłużej posłużyć dziewczynce. Ada miała dopiero kilka lat i na pewno będzie jeszcze misia potrzebować. Potem wybrałam tkaniny na ubranko dla Pimpusia. Postanowiłam, że uszyję mu dwa albo trzy zestawy, żeby Ada mogła go przebierać, jak inne dziewczynki robią z lalkami. Wreszcie wpadł mi w oko czerwony, cieniutki flausz, przepiękny, z którego można by uszyć bajkowy płaszczyk. Kosztował dużo, ale był wart swojej ceny.
Jak tylko wróciłam do domu, usiadłam do reperacji misia. Muszę przyznać, że sterany Pimpuś przeszedł niezłe spa. Wymoczyłam go, uprałam i porządnie wysuszyłam. Wymierzyłam wszystkie miejsca, w których trzeba było wymienić futerko na nowe. Następnie naszyłam mu na stałe nowe futerko. Poświęcałam na to moją wolną sobotę. Mieszkanie leżało odłogiem, nieposprzątane. Olałam też dietę i zamówiłam pizzę na obiad. Ale dzięki temu powstały dwa ubranka i dwa wydziergane na drutach swetry dla misia.
Teraz mogłam przystąpić do szycia płaszczyka. Ustaliłyśmy z Adą, jak będzie wyglądał. Postanowiłam jednak dodać ciut tu i tam, żeby dziewczynka miała niespodziankę. Przeszycia, dodatkowe kieszonki na różne skarby, które można znaleźć podczas spaceru, szeroki kaptur, który w chłodniejsze dni osłoniłby głowę. Dodałam ozdobne guziki i aplikację z filcowych kwiatów na jednej pole.
– Och, babciu…. – westchnęłam, patrząc na skończone ubranie. – Gdybyś to zobaczyła, byłabyś ze mnie dumna.
Nie chciałam, by Ada czekała dłużej, niż to konieczne, dlatego już w niedzielę pojechałam do domu dziecka. Nigdy w życiu nie zapomnę błysku szczęścia w oczach Adusi, gdy zobaczyła naprawioną maskotkę.
– On już nie jest podarty! Pimpuś nie jest podarty!!! – piszczała z radości i tuliła do siebie misia.
Gdy wręczyłam jej jeszcze ubranka i sweterki dla zrewitalizowanego Pimpka – „gdyby zrobiło mu się zimno” – rzuciła mi się na szyję i wycałowała. Nie mieliśmy dzieci z mężem, to był nasz świadomy wybór, ale w tamtej chwili poczułam namiastkę tej miłości, jaką może dawać i wyrażać tylko dziecko. Nawet nie zapytała, czy dostanie płaszczyk, dzięki któremu będzie wyglądała jak Czerwony Kapturek, tylko porwała Pimpusia i skakała z nim dookoła sali.
– Hej, Ada, mam jeszcze coś tylko dla ciebie…
Wyciągnęłam z torby prezent owinięty w piękny, kolorowy papier. Dziewczynka rozpakowywała go z pietyzmem, a gdy ujrzała płaszczyk, usłyszałam najgłośniejszy pisk szczęścia w życiu.
– Nigdy go nie zdejmę! – zawołała i objęła się ramionami, jakby chciała się przytulić. Potem rzuciła mi się na szyję. – Jestem Czerwonym Kapturkiem! Kocham cię! Dziękuję, dziękuję!
– Nie ma za co, kochanie. Noś na zdrowie… – mruknęłam, bo wzruszenie znowu zmieniło barwę mojego głosu.
Nie sądziłam, że mogę komuś sprawić aż taką radość. Trochę tkaniny, włóczki, kilka guzików, przeszyć, dzień pracy... i takie szczęście. Wykraczające daleko poza radość z fizycznych rzeczy. Jakby w szwach kryła się czysta magia, której nie da się zobaczyć, ale bardzo mocno się ją czuje.
Jak nigdy wcześniej byłam wdzięczna babci, że nauczyła mnie tworzyć takie cuda, które na przeciętnym człowieku nie robią dziś wielkiego wrażenia. W czasach, kiedy wszystko można kupić w sklepie albo online, a za chwilę wyrzucić i kupić następne, dzierganie na drutach uchodziło za zajęcie dla staruszek albo dziwaczek. Jednak dla jednej małej dziewczynki mój talent krawiecki okazał się mistrzostwem świata i okolic. Dla niej nie było nic ważniejszego na świecie niż fakt, że jej miś „wyzdrowiał” i będzie mogła go tulić jeszcze wiele, wiele nocy. A w swoim czerwonym płaszczyku naprawdę poczuła się jak postać z bajki, i to wystarczyło, żeby powiedziała, że mnie kocha. W tamtym momencie naprawdę tak czuła. Tak jak prawdziwe było jej dziecięce szczęście. Nie tylko jak tak myślałam.
– Powiem pani, że Ada dawno nie była taka zadowolona. Ona… – westchnęła opiekunka – często ma gorsze dni. Jej upośledzenie jest dość lekkie, ale jest, i Ada już to zauważa. Wie, że nie jest taka jak inne dzieci, i podejrzewa, że dlatego rodzice zostawili ją w szpitalu. Bardzo pani dziękuję za uratowanie Pimpusia. Teraz dopiero widzę, jak nieudolnie starałyśmy się to robić – zaśmiała się.
– Dzięki pani na pewno przetrwa kilka lat bez większego szwanku.
– Gdyby była potrzebna pomoc… Może zostawię swój numer telefonu? – zaoferowałam pod wpływem impulsu.
Wciąż się spotykamy
W założeniu to miała być jednorazowa akcja, ale zapragnęłam nadal utrzymywać kontakt z Adą. Chciałam wiedzieć, czy u niej wszystko w porządku. Czy Pimpuś nie potrzebuje reperacji albo czy nie wyrosła z płaszczyka.
– Och, wolontariusze zawsze są mile widziani. No i mamy taką formę opieki jak rodziny zaprzyjaźnione. Jeśli byłaby pani zainteresowana…
Byłam i nadal jestem.
Jutro Ada skończy dziewięć lat. Od czasu, gdy uszyłam jej płaszczyk, mocno się zmieniła. Urosła, dojrzała. Jest mądrą, śliczną dziewczynką, która nadal ma w życiu pod górkę, ale robi coraz większe postępy. Czasem idziemy razem na spacer, na lody albo na rower. Prosiła, bym nauczyła ją szyć i robić na drutach, a ja obiecałam, że gdy podrośnie, zostanie moją uczennicą. Niedawno zaczęłyśmy, od robótek na szydełku. Ostatnio wydziergała koślawy berecik, który jest najpiękniejszy na świecie, bo jej własny. Dużo się uśmiecha. Dalej ma Pimpusia, który w ciągu dnia, gdy Ada jest w szkole, na specjalnych zajęciach albo na rehabilitacji, pilnuje jej łóżka. W nocy, śpiąc tuż przy niej, pilnuje jej snów. Musiałam naszyć mu kolejne łatki. Z oryginalnego futerka nie zostało już nic, ale dla Ady nadal jest najważniejszym przyjacielem, który towarzyszy jej od pierwszych dni jej życia. Jako jej dorosła przyjaciółka muszę więc o niego właściwie zadbać.
Cieszę się, że na mojej drodze stanęła ta mała dziewczynka, która pokazała mi, co jest w życiu istotne. Dzięki niej nabrałam dystansu do tego, co mnie otacza, i pokory wobec świata. Mam nadzieję, że spędzę z nią jeszcze niejedną magiczną chwilę. Mam nadzieję, że kiedy jutro zobaczy swój nowy czerwony płaszczyk, ta magia znowu się zadzieje. A wszystko dzięki mojej babci, która uczyła mnie, jak stawiać pierwsze ściegi ręcznie, która cierpliwie poprawiała moje krzywe dłubaniny na drutach i nie pozwalała mi się poddać. Jeśli patrzy na mnie z góry, to na pewno jest szczęśliwa.
Katarzyna
Zobacz także: