„Kiedy u mojej ciężarnej pasierbicy wykryto guza mózgu, postanowiliśmy adopotować jej dziecko. Nie zgodziła się moja córka”
Gdy wychodziłam za Jana, przyszłość rysowała się w jasnych barwach. Będziemy sobie żyć spokojnie, wychowywać wspólnie Jagódkę… Ale los postawił przed nami większe wyzwania.
- redakcja mamotoja.pl
Jagoda nie pamiętała swojego biologicznego ojca. Pożegnał się z nami, kiedy nasza córka miała dwa i pół roku. „To mnie przerosło” – oznajmił. Nieraz pytałam ją, czy pamięta czas, kiedy byłyśmy tylko we dwie, ale chociaż w paru jej wspomnieniach sprzed piątego roku życia nie ma Jana, to jednak zawsze powtarzała, że gdybyśmy jej nie powiedzieli, nie wpadłaby na to, że on nie jest jej ojcem.
Nie, to źle powiedziane. Bo Jan JEST ojcem Jagody. Nigdy nikt z nas – ani ja, ani on, ani sama Jagoda – nie powiedziało o nim „ojczym”. Tak samo jeśli chodzi o córkę Jana z poprzedniego związku – Jagoda zawsze mówiła o niej „moja starsza siostra”, chociaż nigdy się z nią nie wychowywała.
Na pewno nie było im łatwo
Kiedy mój obecny mąż pojawił się w naszym życiu, Andżelika miała dwadzieścia pięć lat i mieszkała w innym mieście. W pełni akceptowała związek swojego ojca ze mną, samotną mamą pięcioletniej dziewczynki, chociaż byłam raptem kilka lat starsza od niej.
– Strasznie młodo zostałeś ojcem – skomentowałam, kiedy te dziesięć lat temu Jan wyjawił mi prawdę. – Miałeś ile… dziewiętnaście lat?
– Oboje tyle mieliśmy – odpowiedział, mając na myśli mamę Andżeliki, czyli swoją dziewczynę z liceum. – Zdążyła urodzić przed maturą, więc kiedy poszła na egzaminy trzy tygodnie po porodzie, ja siedziałem z małą. Nasi rodzice nam pomagali, ale nas nie wyręczali. Może dlatego cała ta sytuacja nie była dla nas traumą, a Andżi miała normalne dzieciństwo.
Wiedziałam, że to bardzo optymistyczne spojrzenie na ich ówczesną sytuację, bo nie było im łatwo. Jan musiał odłożyć studia medyczne, bo narzeczoną i dziecko trzeba było utrzymać.
Poszedł na akademię dopiero wtedy, gdy jego córka miała siedem lat, a on i jej mama zdecydowali o rozstaniu.
– Ale zawsze byliśmy dobrymi przyjaciółmi – zaznaczył. – Tyle razem przeszliśmy, tyle przeszkód pokonaliśmy, w sumie to razem uczyliśmy się dorosłego życia. Kiedy Gosia zachorowała, siedziałem przy niej razem z jej mężem aż do samego końca.
Nie poznałam Gosi, bo zmarła, zanim spotkałam Jana na jakimś przyjęciu, które obsługiwała moja firma cateringowa. Nie był wdowcem, bo nigdy nie wziął ślubu. Po prostu był mężczyzną kilkanaście lat starszym ode mnie, z dorosłą córką i dojrzałym podejściem do życia.
Dla mnie był niczym anioł stróż, zaopiekował się mną i moim dzieckiem, sprawił, że zaczęłam się śmiać i widzieć jasne strony życia.
Nie pamiętała naszego ślubu
Szybko się w nim zakochałam i nie zastanawiałam się nawet chwili, kiedy zaproponował, żebyśmy się do niego wprowadziły. Dwa lata po naszej pierwszej randce wzięliśmy ślub, a Jan formalnie adoptował Jagódkę.
Co ciekawe, naszego ślubu Jagoda też nie pamiętała, chociaż przecież miała wtedy siedem lat. Może dlatego, że nie wystąpiłam w białej sukni, tylko w cytrynowej garsonce, i nie było hucznego wesela ani tańców, tylko rodzinny obiad. Pewnie w oczach dziecka to było po prostu kolejne przyjęcie, na którym była babcia, kilka cioć i parę nowych osób.
– Andżelika wzięła cię wtedy na plac zabaw – opowiadałam jej, kiedy przeglądałyśmy album ślubny. – Miałyście sukienki w tym samym kolorze, ona to wymyśliła. Zobacz, jak ślicznie wyglądałyście.
Jagoda wpatrzyła się w zdjęcie, na którym ona i jej przyszywana siostra bawiły się na huśtawkach, obie w fioletowych, eleganckich sukienkach przewiązanych szarfami w pasie.
– Bardziej pamiętam, jak byłam u niej, kiedy wyjechaliście do Grecji – stwierdziła. – No i potem, jak ty byłaś w szpitalu, a tata w Kanadzie. Ale najfajniej było, jak Andżelika zabrała mnie na wakacje do Włoch, do Alessandro.
Tak, Jagoda kilka razy spędziła dłuższy czas w domu Andżeliki, która była dla niej bardziej jak druga mama niż siostra. I rzeczywiście była w Rzymie u chłopaka Andżeliki.
Wtedy jeszcze wszyscy go lubiliśmy, cieszyliśmy się, że córka Jana znalazła miłość. Szkoda, że włoskie amory wyparowały w momencie, kiedy Andżi zaszła w ciążę…
Fakt, Andżelika i Alessandro znali się krótko, ale Włoch przysięgał jej miłość, chciał się żenić, poznał nas i zaprosił ją do Rzymu.
Kazał jej pozbyć się problemu…
Ja byłam nim zachwycona, uważałam takiego mężczyznę za spełnienie marzeń, bo był przystojny, inteligentny i ogromnie romantyczny. Z wakacji w Wiecznym Mieście Jagoda wróciła również zauroczona przyszłym szwagrem.
Jedynie Jan martwił się, czy te wszystkie gorące deklaracje nie są na pokaz i czy wielka miłość przetrwa kolejne próby.
No i miał rację…
Pamiętam dzień, w którym Andżelika siedziała u nas cała zapuchnięta od płaczu, z paniką w zaczerwienionych oczach i pytaniem, które powtarzała w kółko. Brzmiało:
– I co teraz? Co ja mam zrobić…?
Bo Alessandro, kiedy powiedziała mu, że zaszła w ciążę, oznajmił, że ma ją usunąć i on to załatwi, nie ma problemu, „nie martw się, amore mio”. Kiedy odmówiła, Włoch się obraził, oznajmił, że wobec tego urodzenie dziecka jest jej decyzją podjętą wbrew niemu, że w ten sposób okazuje mu brak szacunku i on nie może być z kimś takim.
A potem zerwał z nią wszelki kontakt.
– Nie wiem, jak mam go znaleźć – rozpaczała dziewczyna. – To jego mieszkanie było wynajęte, jestem pewna, że już się wyprowadził. Usunął mnie ze wszystkich mediów, zablokował mój numer. Boże, jak mogłam być tak głupia…
Zapewniałam ją, że to nie jej wina. Sama nabrałam się na urok i romantyzm czarującego bruneta. Jego haniebne zachowanie też mnie zaskoczyło.
Jedynie Jan nic nie mówił, tylko ściągał usta, jakby od początku wszystko przewidział.
– Po prostu będziesz samodzielną mamą – pocieszałam ją. – We wszystkim ci pomożemy, tata i ja. Patrz, masz przecież pracę, rok macierzyńskiego, potem są żłobki, przedszkola… Twoje dziecko będzie miało wspaniałą mamę i kochającą rodzinę!
– I superciocię! – dodała entuzjastycznie Jagoda.
Bardzo przeżywała, że w rodzinie pojawi się dzidziuś. Kiedy okazało się, że to będzie dziewczynka, zaczęła prowadzić kampanię, żeby nazwać ją Nela. Andżelika, która już pogodziła się z odejściem Alessandro, śmiała się, że Nela brzmi jak skrót, ale Kornelia już jest akceptowalne.
– Kornelia może być – łaskawie zgodziła się Jagódka. – I tak wszyscy będą mówili na nią Nela!
Właśnie skończyła piętnaście lat i oczywiście wydawało jej się, że pozjadała wszystkie rozumy.
Ciągle krytykowała mnie i Jana, że jesteśmy „boomerami”, czyli w języku młodzieży zgredami. Krytykowała nas, że nie nadążamy za zmianami technologicznymi i że gdyby nie ona i jej obycie w nowoczesnym świecie, „Nela by nie wiedziała, co to jest smartfon”.
– Dzieciak musi mieć dobry wzorzec osobowy poza matką – dowodziła nasza młoda filozofka. – Ja będę jej przewodniczką!
– Super, bo my zamierzamy być dziadkami – odpowiadał Jan, skręcając kołyskę. – Wiesz, śpiewanie kołysanek, kosi-kosi łapci i karmienie rosołem.
Śmiali się z tego oboje, chociaż nie wiedziałam dlaczego. Mieli dużo swoich prywatnych żartów. Czasami Jan mówił, że z Jagodą ma dużo lepszy kontakt, niż miał z Andżeliką.
– Z wiekiem facet dorasta do roli ojca – tłumaczył. – Mam wrażenie, że gdybym teraz miał małe dziecko, byłbym najlepszą wersją ojca w całym moim życiu.
Wciąż jeszcze byłam dość młoda, by zajść w ciążę i prawdę powiedziawszy, nawet o tym rozmawialiśmy. Czułam się przy Janie bezpieczna, nie wykluczałam urodzenia kolejnego dziecka, chociaż wychowanie Jagody to był duży wysiłek.
Operacja to spore ryzyko
Ale los miał inne plany. Kiedy Andżelika była w ciąży, coś zaniepokoiło lekarzy. Jej niektóre objawy były „niespecyficzne”. Zlecono dodatkową diagnostykę, słowo „nowotwór” zawisło w powietrzu.
I nagle, z dnia na dzień, nasze życie przewróciło się do góry nogami. Andżelika miała guz mózgu. Operacja usunięcia guza była zalecana w trybie pilnym.
– Nie.
Tylko tyle powiedziała moja pasierbica na tę propozycję. Bała się ryzyka związanego z narkozą, z ewentualnymi komplikacjami. Dla niej dziecko było najważniejsze, tylko o nim myślała.
Przekonywaliśmy ją, że ryzyko jest akceptowalne i że każdy miesiąc opóźnienia powoduje rozwój nowotworu, ale była uparta. Błysnęła mi nawet myśl, że ten jej upór, ta irracjonalność to efekt działania guza na strukturę mózgu.
Bo Andżi powoli stawała się inna. Zmieniła jej się osobowość, miała problemy z zachowaniem równowagi, dziury w pamięci, dziwnie się zachowywała…
Poddała się operacji dopiero po urodzeniu Kornelii.
Nie ma szans, by ją uratować?!
Szczęśliwie, maleńka była zdrowa, ale od razu zabrano jej mamę. Nie chodziło tylko o operację usunięcia guza, również o konieczną rehabilitację i naświetlania. Osoba poddawana radioterapii nie może mieć kontaktu z noworodkiem, więc Andżelika widywała córeczkę jedynie przez okno.
To był ogromnie ciężki rok dla nas wszystkich. Kornelia mieszkała z nami, opiekowaliśmy się nią we trójkę, do tego Jan i ja zajmowaliśmy się też słabo reagującą na radioterapię Andżeliką. Tak naprawdę nie było dobrych rokowań.
– Ma jakieś sześćdziesiąt procent szans na przeżycie kolejnych pięciu lat – powiedział Jan po poważnej rozmowie z onkologiem córki. – Ale właściwie lekarz dał nam do zrozumienia, że nawet te pięć lat to byłby sukces…
Nie rozumiałam tego. Jakim cudem młoda mama mogła tak po prostu gasnąć na naszych oczach i medycyna nie mogła nic z tym zrobić?! Czy nie było żadnego sposobu na to, by ją uratować?!
Andżelika w końcu skończyła chemię i teoretycznie mogła przejąć opiekę nad córką. Ale…
– Nie powinnam tego robić – powiedziała, kiedy byliśmy u niej, a trzymiesięczna Kornelia nie przestawała płakać w jej ramionach. – Weź ją, tato.
Podała córkę mojemu mężowi i maleńka natychmiast się uspokoiła.
To była najtrudniejsza rozmowa w moim życiu.
Jagoda nie chciała o tym słyszeć
Pasierbica znała swoją diagnozę, wiedziała, że nie dożyje do osiemnastki córki. Do tego była osłabiona, miała problemy fizjologiczne i psychiczne, guz i operacja zmieniły jej osobowość, stała się bardzo drażliwa, nie kontrolowała złości, łatwo wpadała w czarną rozpacz, miała problemy z kontrolą emocji.
Lekarze przepisali jej całą listę leków, które pomagały raczej średnio.
– Nie ma sensu, żebym marnowała jej pierwsze lata życia – powiedziała Andżelika ze zmęczeniem. – Nie dam sobie rady, a poza tym przecież i tak… i tak ją zostawię…
Chciała, żebyśmy adoptowali Kornelię.
Kiedy powiedziałam o tym Jagodzie, ku mojemu szokowi… zaprotestowała.
– Co?! Wy, tacy starzy, macie być rodzicami dla niemowlęcia? To w ogóle legalne?!
Byłam wstrząśnięta jej reakcją. Córce wyraźnie nie podobała się myśl, że Kornelia zostanie w naszym domu na zawsze, bo taką decyzję podjęliśmy z Janem.
– A ja nie mam nic do powiedzenia? – krzyczała szesnastolatka. – To też mój dom! A wy jesteście moimi rodzicami!
To było strasznie trudne. Wszyscy przeżywaliśmy chorobę i diagnozę Andżeliki, a Jagoda jeszcze przysparzała nam problemów…
Na szczęście udało mi się porozmawiać z jej szkolną psycholożką, a ona poleciła nam terapeutę rodzinnego. Poszliśmy całą trójką i już podczas pierwszej sesji Jagoda się rozpłakała.
Sytuacja ją przerastała, była przerażona tym, co się działo z Andżi, a teraz doszła perspektywa nagłej zmiany w całym jej życiu. Miała przestać być jedynym dzieckiem w domu, pewnie przybyłoby jej obowiązków, trochę też obawiała się, czy starczy dla niej uwagi i miłości rodziców.
Na szczęście nasza pani terapeutka była mądrą, doświadczoną osobą i dzięki jej pomocy udało nam się przepracować tę sytuację.
Dzisiaj jesteśmy pełnoprawnymi rodzicami adopcyjnymi małej Kornelii. Neli, jak mówi na nią Jagoda.
Andżelika leczy się już czwarty rok. Po cichu wszyscy modlimy się o cud, chociaż wiemy, że pewnie nie nastąpi.
Ale cieszy nas, że dziewczyna sobie radzi w życiu, ma kogoś, kto ją wspiera, układa sobie życie tak, jak to możliwe.
Dla Kornelii jest siostrą. Tak postanowiliśmy. Nela jest całkowicie wychowywana jako nasze dziecko, mówi do nas „mamo” i „tato”. Jagoda to jej starsza siostra, a także oczywiście przewodniczka, guru, najlepsza przyjaciółka i wzór do naśladowania.
Po co się komukolwiek tłumaczyć?
Czasami ktoś nas pyta, czy zamierzamy wyjawić prawdę naszej młodszej córce. Zwykle odpowiadamy wtedy, że kiedy podejmiemy decyzję, to damy znać, a na razie temat nie istnieje.
Nie wiem, jak będzie kiedyś. Ludzie zawsze mają mnóstwo dobrych rad, wszyscy wiedzą, jak inni powinni żyć, jakie decyzje podejmować, ale nigdy nie byli ani w skórze mojej, ani Jana, ani Neli.
Jedynie Jagoda coś o tym wie i nie jest przekonana, czy powinniśmy mówić Neli, że to nie ja ją urodziłam.
– Nie wiem, czemu wszyscy mają taką obsesję na punkcie DNA – burknęła raz, kiedy ktoś nieświadomy sytuacji skomentował, że ona i Nela nie są zupełnie do siebie podobne. – To nie DNA robi z człowieka ojca czy matkę. Albo rodzeństwo. Ja mam dwie siostry i z żadną nie mam wspólnych genów. Czemu ludzie nie mogą tego zrozumieć?
A ja sobie myślę, że może wcale nie musimy tego nikomu tłumaczyć.
Może się przeprowadzimy i od początku nauczymy wszystkich, że jesteśmy „zwyczajną” rodziną: dwie dorosłe córki – bo Jagoda ma już dwadzieścia lat – i słodka czterolatka, która wszystkim nam mówi codziennie rano „dzień dobry, kocham cię!”.
Czy to nie jest właśnie cudowna normalność?
Ewa
Zobacz także:
- „Ewa uważała, że jestem nieudacznikiem, że gdyby nie dziecko, odeszłaby. W końcu i tak to zrobiła i oskarżyła o przemoc”
- „Mieszkanie z teściami było wygodne, dopóki nie zaniemogli. Kiedy jednak teść przestał kuleć, nabrałam podejrzeń”
- „Córka z niewinną miną poprosiła mnie o wizytę u ginekologa. Zgodziłam się, a ona mnie perfidnie oszukała”