Reklama

Do tych wakacji wszystko było w porządku... Z ciocią Małgosią, wujkiem Jackiem i ich synami widywaliśmy się kilka razy w roku. Mieszkaliśmy 500 km od siebie, dlatego każde takie spotkanie było dla nas wszystkich wielkim świętem. Zawsze wolałam bawić się z Jasiem, ale nikogo to specjalnie nie dziwiło – byliśmy do siebie bardzo podobni. Zarówno jeśli chodzi o charaktery, jak i o wygląd.

Reklama

Jak brat i siostra

Urodę oboje odziedziczyliśmy po babci. Brązowe włosy o charakterystycznym odcieniu. Do tego brązowe oczy, ciemna karnacja, dość wysoki wzrost i szczupła budowa ciała. Reszta rodziny to piękni jasnowłosi i jasnoocy, ale mocno przy kości… To nasze podobieństwo, widoczne nawet w rysach twarzy, przez lata było powodem żartów i źródłem zazdrości. Potem stało się tematem tabu.

Po awanturze, jaką rozpętaliśmy, już nikt nigdy nie zażartował z tego, że wyglądamy jak rodzeństwo. Bo tamtego lata u babci i ja, i Janek odkryliśmy, że wcale nie chcemy być dla siebie jak brat i siostra.

Cykały świerszcze…

Oboje uwielbialiśmy się włóczyć po lasach, polach i łąkach. Jaś już w szkole podstawowej znał chyba wszystkie gatunki ptaków (obecnie pracuje na uczelni i zaraża swoją miłością do przyrody studentów uniwersytetu). Mnie las, słońce i woda potrzebne były do życia jak powietrze. Dlatego każdy nasz wakacyjny dzień wyglądał mniej więcej tak samo – śniadanie i w świat.

Michał i moja siostra woleli zostawać w domu, oglądać telewizję albo pomagać babci w ogródku. Oni nie rozumieli, jak można wyjść na 7 godzin i nie wziąć ze sobą choćby paczki ciastek. Nie mieli pojęcia, że leśne jagody to najlepsze drugie śniadanie, jakie można sobie wyobrazić… A późny obiad po całym dniu chodzenia może smakować jak królewska uczta. Nawet jeśli to „tylko” odgrzewane kotlety z mizerią.

I ja, i Jaś na nasze wędrówki pakowaliśmy tylko: on – butelkę wody, dziennik obserwacji ptaków i lornetkę, ja – aparat fotograficzny i papierosy (bo już wtedy podpalałam, o czym zresztą wiedział tylko Jaś). Kiedy tak myślę o tym z perspektywy czasu – uciekaliśmy nie tylko po to, by rozkoszować się przyrodą, ale po to, by móc swobodnie pobyć ze sobą… Podświadomie (albo świadomie) wiedzieliśmy, że nikt nie powinien widzieć, jak Jaś wyjmuje mi z włosów listki lub gałązki. Albo jak odpoczywamy pod drzewem, przytuleni, bo Jaś powiedział: „Chodź tu do mnie, bliżej”, a mnie w brzuchu zaczęło fruwać nie tyle stado motyli, ile stada jaskółek, pustułek i błotniaków stawowych…

Kiedy pierwszy raz się pocałowaliśmy, świerszcze cykały jak szalone. Aż dzwoniło mi w uszach. Potem Jaś wziął mnie za rękę i wracaliśmy, a ja przez całą drogę słyszałam tylko te świerszcze.

Tęsknota i strach

Oczywiście, że po tych wakacjach już nic nie było takie jak przedtem. Po powrocie do domu czułam się strasznie. Tęskniłam i bałam się tego, co będzie dalej. Wiedziałam, że zobaczymy się dopiero 1 listopada. Pisaliśmy do siebie przez Gadu-Gadu (jejku, jak tego komunikatora dawno już nie ma!). O tym co słychać w szkole i domu, o pogodzie, samopoczuciu. Wspominaliśmy wakacje i… świerszcze.

Pamiętam, że jak przyjechaliśmy do domu cioci i wujka, to nie mogliśmy się z Jasiem od siebie odkleić. Siedzieliśmy obok siebie przy stole i przed telewizorem, szliśmy obok siebie po cmentarzu… Nasze matki właśnie wtedy musiały coś wyczuć. Raz nawet przyłapałam je na wymownym skrzyżowaniu spojrzeń po tym, jak Jaś wziął mnie na ręce i przeniósł z kuchni do salonu.

Potem były święta. Wigilia była u nas. Może gdyby Janek nie przytulał mnie tak długo po podzieleniu się opłatkiem… Ale przytulał. I kołysał w tym przytuleniu. Aż wujek zareagował jakimś niespokojnym „Ejże!”. Wtedy Janek powiedział coś w stylu: „Kościelnego ślubu to my nie będziemy mogli wziąć, ale cywilny tak”. I się zaczęło…

Okazało się, że mama i ciocia Małgosia dokładnie przepytały babcię – wiedziały, że znikaliśmy na całe dnie. Niby siedliśmy do stołu, każdy nałożył sobie karpia czy tam śledzia, ale… trwała zagorzała dyskusja. O tym, żebyśmy zapomnieli o „głupotach, które nam się lęgną we łbach”. Że „młodość jest piękna i durna, ale bez przesady”. „Czy wiemy, co to jest kazirodztwo i dlaczego jest zabronione”. „Czy zdajemy sobie sprawę, że chwila naszej głupoty może skutkować ciążą i niepełnosprawnym dzieckiem”. To nie była spokojna rozmowa. Nie zostali na święta, nawet nie rozpakowaliśmy wspólnie prezentów, bo odjechali. Prezent od Jasia rozpakowałam, kiedy on siedział już w samochodzie. To był srebrny wisiorek ze świerszczem.

Zakaz kontaktów

Odtąd jeździły do siebie tylko nasze mamy. Na wakacje do babci nie pojechałam ani ja, ani moja siostra. Mijały lata. Z Jasiem cały czas do siebie pisaliśmy. Spotykaliśmy się w połowie drogi od naszych miejscowości. Nie mieliśmy dla siebie zbyt wiele czasu, dlatego… Już przy piątym takim spotkaniu nie mogliśmy się powstrzymać i stało się: już nie byliśmy ciotecznym rodzeństwem, a parą.

Wracałam wtedy do domu bardzo szczęśliwa. Ale w tę moją radość zaczęły się wkradać straszne myśli o ewentualnej ciąży i o tym, co jeśli nasze dziecko naprawdę może urodzić się chore. Wtedy przypominałam sobie, że gdyby tak było, to śluby między ciotecznym rodzeństwem byłyby zakazane. I były zakazane, ale tylko kościelne.

Po powrocie zaczęłam drążyć temat w internecie i rozmowach ze znajomymi. To, co czytałam i słyszałam, przerażało mnie coraz bardziej. Niemal każdy mówił, że to za bliski stopień pokrewieństwa. Nawet ci, którzy nie byli praktykującymi katolikami. Zaczynałam panikować, bo spóźniał mi się okres. Wymiotowałam kilka razy dziennie. Myślałam, że zwariuję. Byłam niepełnoletnia, zakochana po uszy w chłopaku, który jest moim bratem ciotecznym. I być może w ciąży, która może skończyć się tragicznie. Byłam dobra z biologii, więc doskonale zdawałam sobie sprawę z ryzyka. Żebyśmy jeszcze nie byli do siebie tak podobni!

„Kocham Cię i przepraszam”

Kiedy okazało się, że z ciążą to był fałszywy alarm… poczułam ulgę. I wiedziałam, że kolejny raz nie dam rady przeżywać tych lęków, wyrzutów sumienia, żalu, torsji po zjedzeniu czegokolwiek… Jaś wiedział o tym wszystkim. Spokojnie tłumaczył mi, że w ciąży nie wymiotuje się tak od razu, że to na pewno nerwy. Z drugiej strony docierało do niego, że to nie są „tylko” jakieś tam nerwy, że to wszystko po prostu mnie wykańcza. Decyzję o tym, by przestać się kontaktować, podjęliśmy wspólnie. Ostatnie słowa, jakie napisałam do niego to: „Kocham cię i przepraszam”.

Czułam się po tym jeszcze gorzej. Każdego dnia, coraz gorzej. Kiedy przestałam wstawać z łóżka, rodzice zaprowadzili mnie do psychiatry. Dostałam leki, które brałam przez rok. Pomogły o tyle, że nie pozwalały czuć, byłam jak jakiś sztucznie napędzany mistrz zen, któremu wszystko jedno, bo nie wie, co to nienawiść ani miłość, ani szalone szczęście, ani ból nie do wytrzymania…

Ciąg dalszy nastąpi?

Od tamtej pory minęło 20 lat. Od 7 lat jestem żoną cudownego człowieka. Od 4 lat – mamą wspaniałej córeczki.

Janek się nie ożenił. Ale zdaje się, że właśnie poznał jakąś kolejną dziewczynę. Nie był na moim ślubie, ponieważ akurat wtedy trafił do szpitala. Na chrzcinach Zuzi też go nie było. Z całego serca, w którym wciąż zajmuje ważne miejsce – życzę mu jak najlepiej.

Podczas rodzinnych uroczystości nasza historia pomijana jest milczeniem. Jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Nasi rodzice chyba wciąż są pewni, że zareagowali odpowiednio i w porę, by ustrzec nas przed zbliżeniem się do siebie. Niech tak myślą…

I jeszcze jedno. Synek mojej siostry jest o rok starszy od mojej Zuzi. Widujemy się niemal codziennie i dzieciaki się uwielbiają. Są niemal nierozłączni i gdyby mogli, nie rozstawaliby się ani na chwilę. To może irracjonalne, bo to jeszcze maluchy, ale… co jeśli z każdym rokiem będą zbliżać się do siebie coraz bardziej? Co jeśli pewnego dnia odkryją, że są dla siebie dużo ważniejsi niż cioteczne rodzeństwo?

Ostatnio z córką przeglądałyśmy moją szkatułkę z biżuterią i Zuzia zapytała, skąd mam takiego ładnego srebrnego świerszcza. Powiedziałam, że od wujka Jasia i rozpłakałam się.

Piszemy też o:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama