„Kocham moje dzieci, ale czasem marzę, żeby zniknęły. Nawet jak jestem chora, to skaczą mi po głowie i krzyczą, że chcą jeść”
„Gdzie ja miałam rozum? Mamo, czemu mnie nie uprzedziłaś, że posiadanie dzieci to jedna walka? Z pieluchami, uporczywymi kolkami, z osłabiającym „a kupisz mi coś”, z wybrzydzaniem, pyskowaniem, ciągłym oglądaniem telewizji, z potwornym lenistwem...”.
- redakcja mamotoja.pl
Zamierzałam sobie pochorować. Uczciwie, porządnie, od serca, na całego. Powody: gorączka trzydzieści siedem i siedem, ból głowy, drapanie w gardle oraz upokarzający dla każdej kobiety katar. Zrobiłam sobie herbatkę z miodem i cytryną, na czole umieściłam zimny okład, uklepałam łóżeczko i wskoczyłam pod kołderkę. Myślałam: „Poleżę sobie, pochoruję w cieple i spokoju, może nawet podrzemię...”. Stan błogości trwał raptem kwadrans.
Potem wróciło ze szkoły moje pierwsze dziecko, co obwieściło długim i energicznym dzwonkiem. Za długim i za energicznym. Zwlokłam się z łóżka i doczłapałam do drzwi. Chciałam zwrócić dzwonnikowi uwagę, że po pierwsze nie jestem głucha, a po drugie nie musiałby dzwonić jak na alarm, gdyby zabrał klucz. No chyba że go zabrał, ale nie chciało mu się go szukać w tornistrze, co nawet było bardziej prawdopodobną opcją. Nie zdążyłam wygłosić żadnego z tych ironiczno-kpiących komentarzy, bo dziecię mnie ubiegło.
– Cześć, mama! Ty jeszcze w piżamie? Oj, ty śpiochu... – w te słowa zagadał do mnie mój starszy syn.
Lat dwanaście, blondasek z uroczą grzywką, wybity przedni ząb, dołki w policzkach.
– Cześć... – odmruknęłam do powietrza, bo synek już był w kuchni, gdzie buszował po szafkach w poszukiwaniu słodyczy.
– Jest coś słodkiego? – zapytał.
– Nie ma. Ostatnią czekoladę wrąbałeś wczoraj wieczorem. Całą na jedno posiedzenie – podkreśliłam.
– No, dobra była... – rozmarzył się. – A twoje ptasie mleczko? – przypomniał sobie o MOIM pudełku na zmartwienia.
– Zjadłeś tydzień temu.
– A nie kupiłaś sobie drugiego? – zdziwił się. – Przecież tak je lubisz.
Postanowiłam nie komentować tej bezczelności, za słaba byłam. Wróciłam do łóżka. Przymknęłam oczy i zastosowałam technikę rozluźniania wymyśloną przez moją przyjaciółkę. „Jestem piękna i młoda, jestem szczupła i mogę jeść wszystko, na co mam ochotę, mogę też leżeć do góry brzuchem, bo mam grzeczne i usłużne dzieci...”.
Kiedyś byliśmy tylko ja, mąż i kot. A teraz?
Już prawie zdołałam sobie uwierzyć, gdy kategorycznie zaprzeczył tej śmiałej tezie kolejny dzwonek. Bardzo kategorycznie. Chciałam poprosić Andrzeja, żeby ruszył tyłek i wyręczył starą matkę w robieniu za odźwiernego. I znowu nie zdążyłam. Chyba z powodu choroby zupełnie mi się refleks popsuł.
– Mama! Otwórz! – dobiegł mnie przytłumiony głos z łazienki. – Ja nie mogę! Robię...!
Nie słuchałam dalej. Przecież wiem, co moje dzieci robią w łazience. Czytają komiksy. Cała podłoga jest nim zasłana, gdy wreszcie raczą wyjść. A kto sprząta? Pytanie retoryczne. Ponownie zwlokłam się z łóżka i poczłapałam do drzwi.
– Cze, mama! Może przyjść kolega? – wystartowała od progu moja młodsza latorośl.
Lat dziesięć, uroda jak z obrazka, czarne oczy, wicherek nad czołem, piegi na nosie.
– Jestem chora i niekompletnie ubrana... – zaoponowałam, chowając się za drzwiami.
– Ale on nie będzie patrzył – zripostował czujnie i bystro Mateusz. – Kuba zamkniesz oczy i od razu pójdziesz do mojego pokoju – poinstruował kolegę, czekającego cierpliwie na wycieraczce.
– Ale... – próbowałam jeszcze walczyć – naprawdę jestem chora i głowa mnie boli, i mam katar...
– On się nie zarazi. Przecież nawet nie będzie na ciebie patrzył. Dzięki, mama. Kocham cię! – tym podstępnym stwierdzeniem synek zamknął mi usta i zakończył konwersację.
Dla pewności zasłonił koledze oczy ręką i wciągnął go do mieszkania. A ja stałam, jak ta tuja, i po raz tysięczny zadawałam sobie pytanie: „Czemu chciałam zostać matką? No czemu? Co mnie podkusiło? Czy to źle mi było samej, tylko z mężem i... z kotem?”.
Szczerze mówiąc, nie najlepiej. Po pierwsze, odezwał się we mnie instynkt macierzyński. A z tym draniem jeszcze nikt nie wygrał. Po drugie, dzieci to przedłużenie rodu i gatunku. Mężuś marzył o synu. Po trzecie, dzieci są fajne. Bo przecież są. Przynajmniej czasami. Kiedy się uśmiechają albo kiedy przestają płakać; kiedy zrobią pierwszą kupkę na nocnik i kiedy przestają pluć szpinakiem; kiedy nauczą się wiązać buty i kiedy pamiętają, żeby odkładać je na półkę; kiedy mówią, że jestem najpiękniejsza na świecie i jak dorosną, to się ze mną ożenią; kiedy widzę w nich siebie i swojego ukochanego... Mogłabym tak wymieniać do rana. Tylko czy koniecznie stojąc w otwartych drzwiach, odziana jedynie w koszule nocną? Jasne, że nie.
Zamknęłam drzwi. Brakowało, żeby przyplątał się kolejny kolega, i przyłapał mnie w negliżu. Albo żebym sobie przeziębienie przeziębiła i dostała zapalenia płuc. Zniechęcona i podłamana własną bezradnością wobec choroby, potomstwa i kolegów, schowałam się w łóżku. Nakryłam się kołdrą i postanowiłam przeczekać. W końcu kolega wyjdzie, a następnego nie wpuszczę. W końcu kto tu rządzi? No właśnie...
Kolega Mateusza, zwany przez syna „Kubą, któremu nogi śmierdzą” – dziś nie mogłam tego stwierdzić, bo miałam katar, aha, nawet nieżyt nosa może się niekiedy na coś przydać – wyszedł po godzinie. W tym samym czasie ja spociłam się jak mysz, a Jędrek skończył lekturę wszystkich łazienkowych komiksów.
– Czemu leżysz w łóżku? – stanął nade mną i patrzył z wyrzutem.
– Bo jestem chora – wyjaśniłam rzecz zdawałoby się oczywistą.
– Ty?
– Tak, matki też chorują, wyobraź sobie. A teraz idź, sio.
– Jak to idź? Ja cię kocham! – krzyknął z miłosną pretensją i żeby udowodnić siłę swego synowskiego uczucia wpakował mi się do łóżka.
– Wy tu się tulicie, a ja co? – oburzył się drugi synek, który czujnie zmaterializował się obok mojego łoża boleści, i też mi się wpakował pod kołdrę.
– Wynocha, zarazicie się, zabierać mi się stąd, ale już! – przeganiałam namolny przychówek, broniąc się jednocześnie przed atakiem spiczastych kolan i łokci.
Jeden jest głodny, a drugiemu się nudzi…
Mój umysł był osłabiony. Dlatego zajęło mi kilka minut, zanim wpadłam na właściwy sposób pozbycia się agresorów z mojego łóżka.
– Co tam w szkole? Macie jakieś lekcje do zrobienia?
Pytania tego typu działają jak niezawodny wywabiacz dzieci; kolana zaczęły się cofać, a łokcie znikać. Odzyskałam własne łóżko, ale nie pełnię władz umysłowych, bo wyrwało mi się niechcący:
– Nie rozumiem, po kim wy jesteście tacy leniwi...
– Po tacie? – zasugerował młodszy z cwaniaczków.
– Tata haruje jak wół, żebyście się, smarkacze, mogli czekoladą obżerać!
– W takim razie po tobie, sama jesteś sobie winna – podsumował logicznie starszy dręczyciel chorych matek.
Racja, sama ich sobie urodziłam. No to teraz dobrze mi tak. „Gdzie ja miałam rozum? Czemu nikt mnie nie ostrzegł? Mamo, czemu mnie nie uprzedziłaś, że posiadanie dzieci to jedna nieustająca walka? Z brudnymi pieluchami, uporczywymi kolkami, kipiącymi kaszkami, z osłabiającym „a kupisz mi coś”, wiecznym niewkładaniem kapci, z wybrzydzaniem, pyskowaniem, ciągłym oglądaniem telewizji, z potwornym lenistwem...
Wywaliłam bezczelnych gagatków z mojego łóżka i pokoju. Z życia nie mogłam i nie chciałam. Taki już los matek, że muszą kochać swoich nieletnich prześladowców. Ale postraszyć ich mogłam.
– Tylko nie ważcie się tu przychodzić bez uzasadnionego powodu!
Przyszli po pół godzinie. Co gorsza, obudzili mnie. Oj, nie miałam ochoty im za to podziękować...
– Obyście mieli dobry powód... – ostrzegłam, starając się przybrać groźny wyraz twarzy. Co przy katarze jest wysiłkiem z góry skazanym na niepowodzenie.
Stali przede mną i patrzyli w moje „groźnie” zmrużone podpuchnięte oczy oraz surowo zmarszczony czerwony nos.
– Pewno, że mamy – oświadczył rezolutnie Jędrek. – Ja jestem głodny, a Matiemu się nudzi.
Chciałam krzyknąć, ale nie mogłam, bo kompletnie mi głos odebrało. Oni zaś stali z niewinnymi minkami i czekali. Na co? Jak ich znam, na to, aż się rozzłoszczę, a wtedy będą mieli dowód, że wcale nie jestem chora, bo chorzy ludzie nie mają siły się złościć. Albo jeszcze lepiej, że faktycznie wstanę i zacznę ich zabawiać, w międzyczasie szykując kolorowe kanapki.
Zaskoczyłam ich i siebie.
Zaczęłam się śmiać. Nie mogłam przestać. Co na nich spojrzałam – znowu wybuchałam śmiechem. Popatrywali po sobie niepewnie. Chyba dopiero teraz uwierzyli, że jestem chora.
– Mama, co ci jest? Masz jakiś atak czy co?
Śmiałam się coraz głośniej. Obudzili mnie, bo jeden był głodny, a drugi się nudził... Co za fantazja! Co za odwaga! I jakże typowe dziecięce problemy. Pokładałam się po łóżku, płacząc ze śmiechu. Jak nie kochać takich dzieci? Żyć beze mnie nie mogą. Ja bez nich zresztą też. Gdyby nie one, leżałabym sobie bez sensu w łóżku i chorowała, a tak przyszli i rozbawili mnie do łez. Kochane potwory!
Zuzanna, 41 lat
Czytaj także:
- „Renata >>wpadła
- „Zabrałem syna na wyprawę, żeby zrobić z niego prawdziwego faceta. Tymczasem to ja okazałem się słabeuszem bez wyobraźni”
- „Córka po stracie babci ma okropną traumę. Widziała śmierć na własne oczy, zamknęła się w sobie i przestała mówić”