„Kolega z klasy znęcał się nad moim opóźnionym w rozwoju synkiem. Tymek wracał do domu zalany łzami"
„To nie była krótka ani prosta rozmowa. Opowiadałem synkowi tym, co czeka go w przyszłości, o byciu ofiarą i zwycięzcą, o ustalaniu hierarchii w grupie, a także o metodach obrony przed atakiem kogoś silniejszego. Oczywiście żona sprała mi za to głowę, ale cóż. Najważniejsze, że Tymek przestał się bać".
- redakcja mamotoja.pl
Tymek nie był zwykłym dzieckiem. Urodził się za wcześnie i lekarze ledwie go uratowali. Gdy podrósł był lękliwy, a na dokładkę stwierdzono u niego nadpobudliwość. Dlatego obydwoje tak baliśmy się, co będzie, jak nasz syn pójdzie do szkoły.
Sprawa wyszła, gdy na Tymka poskarżyła się przedszkolanka
– Przeszkadza w zajęciach – powiedziała. – Czasem ciężko do niego dotrzeć. Można mu kilka razy zwracać uwagę i jak grochem o ścianę. Jakby się zatracał w swoim własnym świecie, gdzie nikt inny nie ma dostępu. To dla mnie kłopot, bo mam pod opieką też inne dzieci, a nie tylko państwa syna – poskarżyła się.
Zaniepokojeni umówiliśmy się na wizytę u specjalisty.
– Nadpobudliwość ruchowa – stwierdziła pani psycholog. – Do tego problemy z koncentracją. Tymon to zdolny chłopiec i jeśli coś go zainteresuje, dokończy zadanie. Pod warunkiem, że nie potrwa to dłużej niż pół godziny.
– Mój Boże, jak on sobie poradzi w szkole? – zmartwiła się moja żona.
– Bez obaw – uspokoiła nas psycholożka. – Poradnia wystawi opinię, dzięki której Tymek pójdzie do pierwszej klasy rok później. Do tej pory na pewno przeprowadzimy dodatkowe konsultacje.
– Co możemy zrobić? – zapytałem.
– Proszę ćwiczyć z nim koncentrację – zaleciła. – Warto też, byście państwo poszukali szkoły z małą liczbą uczniów w klasie oraz udali się do neurologa.
Ulżyło nam, że nie musimy posyłać Tymka do szkoły. A otrzymawszy konkretne wytyczne, przystąpiliśmy do działania.
O ile ćwiczenie koncentracji nie do końca nam wychodziło, bo synek niechętnie współpracował, o tyle wizyta u neurologa przyniosła sporo konkretów.
– Co za diabełek w tobie siedzi, Tymek, hm? – zaczął wywiad pan doktor. – Bajek dużo oglądasz? – zapytał.
Tymek energicznie pokiwał głową. Lubił bajki jak każde dziecko.
– Yhym… – zamruczał neurolog, przeglądając opinię z poradni psychologicznej. Potem przebadał naszego synka.
– Proszę państwa, problemy ze skupieniem uwagi są oczywiste – zauważył. – Podobnie jak nadpobudliwość ruchowa. Na pierwszy kłopot proponuję kapsułki z olejem rybim, witaminami i cynkiem. Na drugi – syrop, który działa uspokajająco.
Mijały miesiące, podlewane kojącym syropkiem i wzbogacane rybimi kapsułkami, ćwiczeniami na koncentrację oraz szeroko zakrojonymi poszukiwaniami odpowiedniej szkoły dla naszego syna.
Znaleźliśmy taką w sąsiedniej miejscowości
Mała, wiejska szkoła, w której klasy liczyły około dziesięciorga dzieci. W sam raz. Tymek został oprowadzony i stwierdził, że nawet mu się podoba. Załatwiliśmy wszystkie formalności i wyglądało na to, że sprawa jest załatwiona.
– Tymek wreszcie się uspokoił – relacjonowała nam przedszkolanka. – Słucha, co do niego mówię. Uczestniczy w zajęciach. Nie przeszkadza innym dzieciom.
Wszystko szło ku lepszemu, aż kilka dni później zadzwoniła sekretarka z przyszłej szkoły Tymka z informacją, że klasa niestety nie powstanie, bo dzieci jest za mało. Padł na nas blady strach. Lipiec się już kończył, a my na gwałt musieliśmy szukać nowej szkoły dla naszego synka.
Mieszkamy w małej mieścinie, gdzie są dwie podstawówki. Dzieci w planowanych klasach miało być sporo, bo władze cofnęły reformę szkolnictwa i rodzice znów mogli wybierać, czy wysłać pociechę do szkoły w wieku sześciu, czy siedmiu lat.
W pierwszej podstawówce miała powstać jedna klasa, do której zapisano ponad dwadzieścioro uczniów. W drugiej planowali zorganizować dwie, bo mieli ponad trzydzieścioro dzieci. Niestety szkoła miała złą reputację.
Mówiono, że dyrekcja dba jedynie o wyniki, a reszta się nie liczy. Postanowiliśmy zaryzykować, kierując się przede wszystkim liczbą dzieciaków w klasie. Dla pewności porozmawialiśmy z przyszłą wychowawczynią Tymka, która uspokoiła nas, że ma doświadczenie z takimi dzieciakami jak nasz syn.
– Proszę się nie martwić. Poradzę sobie – zapewniła.
Zwiedziliśmy nową szkołę i nasz syn oświadczył, że też mu się podoba.
Denerwować zaczął się tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego. Chodził, dziwnie podskakując, i ciągle dopytywał, jak będzie w szkole. W nocy ostatniego dnia sierpnia najpierw długo nie mógł zasnąć, a potem obudził się o świcie z bólem brzucha. W końcu żona uspokoiła go i poszli na uroczystość.
Po kilku dniach wydawało się, że nieco chyba przesadzaliśmy z obawami – szkoła nie była taka zła i można się było do niej przyzwyczaić. Dało się nawet znaleźć w niej kilku fajnych kolegów.
Problemy pojawiły się po kilku tygodniach
Kłopoty z koncentracją zaczęły się nasilać i okazało się, że nad Tymkiem nie jest tak łatwo zapanować, nawet komuś, kto posiada odpowiednie wykształcenie i doświadczenie z podobnymi uczniami. Musieliśmy zwiększyć dawkę syropu, który przepisał neurolog.
Tymon się wyciszył, ale miało to też swoje minusy. Do klasy naszego synka chodził chłopak, w którym tkwiły zadatki na chuligana tudzież lidera. Na razie lubił zaczepiać innych i pokazywać, kto rządzi w grupie. A to kogoś popchnął, a to kopnął lub uderzył. Dzieci, które raz mu się postawiły, miały spokój. Ale lękliwy, otumaniony syropem Tymek wolał mu ustępować.
Uczyliśmy go też, że nie wolno się bić, że agresja niczego nie rozwiązuje. W efekcie stał się idealnym celem dla napastliwego kolegi. Coraz częściej wracał do domu z płaczem. Ledwo co polubił szkołę, zaaklimatyzował się w klasie, a przez tego smarkacza na nowo zaczął się bać. Nie chciał rano wychodzić z domu i musieliśmy nieźle się nakombinować, żeby skłonić go pójścia. Rozmowy z dyrekcją niewiele dawały, niby obiecywali interweniować u rodziców Piotrka, ale jakoś bez skutku. Wręcz zrobiło się gorzej, jakby Piotrek celowo i złośliwie skupił się na Tymku i dokuczał mu na każdej przerwie.
W końcu miałem dość
Dotarło do mnie, że szkoła powinna uczyć też życia. Jakbyśmy się nie starali, nie uchronimy dziecka przed agresją, podłością i złośliwością. Musi umieć sobie z tym poradzić i to sam, bo przecież nie możemy być przy nim dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Mówiliśmy ci, że bójki nie rozwiązują problemów, tylko tworzą nowe, prawda? – zacząłem rozmowę z Tymkiem. – Ale niestety czasem nie ma wyjścia. Jeśli nie postawisz się Piotrkowi i nie pokażesz mu, że nie może bezkarnie cię zaczepiać, to ci nie odpuści – wyjaśniłem.
To nie była krótka ani prosta rozmowa. Opowiadałem synkowi tym, co czeka go w przyszłości, o byciu ofiarą i zwycięzcą, o ustalaniu hierarchii w grupie, a także o metodach obrony przed atakiem kogoś silniejszego. Oczywiście mówiłem językiem zrozumiałym dla siedmiolatka.
Następnego dnia to ja odprowadziłem Tymoteusza do szkoły.
– Pamiętaj – przypomniałem mu w drodze – piszczel to bardzo wrażliwe miejsce.
Poważny i zdeterminowany Tymek nie odezwał się słowem, skinął tylko głową.
Do domu wrócił zadowolony jak nigdy. Kiedy na pierwszej przerwie Piotrek go popchnął, nasz syn się przełamał i odpłacił mu pięknym za nadobne.
W ciągu kolejnych kilku dni zaczepki nadal się ponawiały, lecz motywowany przeze mnie synek nie ustępował i oddawał cios za cios. Nawet jeśli wychodził z tych przepychanek bardziej poturbowany, niż gdyby się nie stawiał.
W końcu Piotrek nie tylko odpuścił, ale też zawarł z Tymkiem coś w rodzaju rozejmu czy wręcz sztamy, jak doniosła nam wychowawczyni. Miałem wrażenie, że jest mi wdzięczna, bo jej nie wypadało zachęcać do bójki, a chyba miała świadomość, że to był jedyny sposób na Piotrka. Kto wie, może urodzi się z tego między chłopakami męska przyjaźń na lata?
Żona i tak zmyła mi głowę za takie rady, ale chyba tylko pro forma, żeby Tymek nie uznał kopania w piszczel za najlepszą metodę rozwiązywania konfliktów.
Co dalej? Gdy uporaliśmy się z jednymi problemami, pojawiły się inne. Tymek dobrze czytał i pisał, ale miał pod górkę z matematyką, zupełne jak ja. Żona siedziała z nim wieczorami i tłumaczyła wszystko cierpliwie tak długo, aż młody zrozumiał. Czasem było to okupione płaczem i złością naszego syna, ale dawało rezultaty.
Po jakimś czasie za namową wychowawczyni postanowiliśmy też odstawić syrop uspokajający.
– Może ten lek już nie będzie potrzebny? – zastanawiała się. – Spróbujmy.
Gdy po kilku tygodniach zapytaliśmy, jak wygląda sytuacja, nauczycielka wylała miód na nasze serca.
– Po raz pierwszy słyszałam, jak głośno śmiał się na przerwie. Zawsze był trochę osowiały i jakby smutny, ale teraz to szczęśliwe dziecko. Niech państwo wyrzucą ten syrop. Poradzimy sobie w inny sposób.
Miała rację. Tymek skończył rok z doskonałymi wynikami. Zasłużone wakacje spędził częściowo w domu, częściowo u dziadków. Na dwa tygodnie wyjechaliśmy też nad morze.
Teraz przed naszym synem i przed nami druga klasa. Jak będzie? Na razie jest dobrze i wierzymy, że nawet jeśli pojawią się jakieś trudności, to poradzimy sobie, tak jak daliśmy radę, kiedy Tymek poszedł do pierwszej klasy.
Piotr, 31 lat
Czytaj także:
- „Zostałem samotnym ojcem z dwójką dzieci. Żona uciekła za granicę w poszukiwaniu pieniędzy i nigdy już nie wróciła"
- „Wyglądam jak słoń! Nie żałuję, że urodziłam Marysię, ale nie mogę już na siebie patrzeć!”
- „Sąsiadka chciała UKRAŚĆ moje dziecko. Jak mogłam być taka naiwna?!”