„Majeczka nie mówiła, nie okazywała emocji, ledwo chodziła. A potem stał się prawdziwy cud”
Do czwartego roku życia z naszą córką coś było nie tak. Ani razu nie usłyszeliśmy słów „mamo” czy „tato”. Martwiło
nas to.
- redakcja mamotoja.pl
Maja ukłoniła się publiczności, usiadła na stołku i zaczęła śpiewać, jednocześnie akompaniując sobie na gitarze:
„Jesteś moim słodkim kotkiem,
Małym skarbem i huncwotkiem,
Odmieniłeś mój świaaat…”.
Gdy wybrzmiał ostatni akord, rozległy się brawa. Piosenka Mai bardzo się spodobała, a jeszcze bardziej historia, którą moja córka opowiedziała publiczności, zanim zaczęła śpiewać. Teraz, z nagrodą pod pachą, wracałyśmy do domu – ja, Maja i jej siostry, Justynka i Karolcia.
– Musimy powiedzieć o nagrodzie Lucusiowi! – zawołała Maja. – Gdyby nie on, nigdy bym jej nie zdobyła!
To prawda. Nasz łaciaty kotek przyczynił się do sukcesu Mai. Właściwie, to gdyby nie on, nie wiadomo, co byłoby dzisiaj z naszą córką…
Lekarze nie mieli pojęcia, co jej dolega
Zawsze chcieliśmy mieć z moim mężem, Łukaszem, kilkoro dzieci. Kiedy więc urodziła się Maja, uznaliśmy, że to dopiero początek naszej gromadki. Akurat przeprowadziliśmy się do pięknego domu z dużym ogrodem na obrzeżach miasta. Marzyliśmy, żeby ten dom i ogród rozbrzmiewał śmiechem dzieci i tupotem ich małych nóżek. Jednakże czas pokazał, że spełnienie naszego marzenia nie będzie łatwe. Majeczka rosła, ale działo się z nią coś dziwnego. Była jakby nieobecna, wycofana, pozbawiona emocji. Nie mówiła, prawie na nas nie patrzyła, żyła jakby we własnym świecie. Nawet chodziła niechętnie, a zabawkami nie interesowała się niemal w ogóle. Dotykała najwyżej pluszaków.
Najeździliśmy się po najrozmaitszych lekarzach, klinikach, psychologach, psychiatrach. Wykonaliśmy Mai setki badań. I nic. Właściwie nikt nie potrafił postawić jednoznacznej diagnozy. Jedni twierdzili, że to forma autyzmu, inni, że zespół Aspergera, jeszcze inni, że efekt uszkodzenia na etapie rozwoju płodowego… Koniec końców pogodziliśmy się z tym, że mamy nieprawidłowo rozwijające się dziecko, choć wcale nie było łatwo przyjąć coś takiego do wiadomości.
Nie zamierzałam wracać do pracy, bo firma męża prosperowała znakomicie. Gdybyśmy mieli kilkoro dzieci i tak to ja bym się nimi zajmowała, bo nie wyobrażałam sobie oddać swoich pociech pod opiekę niani. Teraz jednak o kolejnych dzieciach nie mogło być mowy. Maja wymagała bowiem nieustannej opieki i intensywnej rehabilitacji.
Woziłam ją więc na terapie i turnusy rehabilitacyjne. Rezultat był jedynie taki, że Maja zaczęła chodzić i czasem powiedziała jakieś proste słowo. Właściwie to mówiła jedynie „tak”, „nie”, „tam”, „nie chcę”, „daj”… Ani razu nie usłyszeliśmy „mamo” czy „tato”. Czytałam jej dużo, ale nie zauważyłam jakiegokolwiek zainteresowania lekturą. Widziałam jednak, że mała umie chyba trochę mówić, bo czasem mamrotała coś do siebie albo swoich pluszaków. No cóż, dobre i to, choć jak to matka, nie traciłam nadziei, że kiedyś nastąpi jakiś cud. Modliłam się o niego każdego dnia.
Maja miała już cztery latka. Pewnego dnia namówiłam ją na spacer. Był pogodny jesienny dzień. Wyszłyśmy z domu i skierowałyśmy się ku końcowi uliczki. Rósł tam mały lasek, do którego córeczka chętnie chodziła. Zawsze stawała pod drzewem i patrzyła na ptaki. Wyraźnie lubiła przyrodę, jeśli można powiedzieć, że cokolwiek lubiła. Nie okazywała przecież emocji… Ale była przynajmniej zainteresowana. To natchnęło mnie nawet do spróbowania dogoterapii, która miała podobno dawać rewelacyjne wyniki. Maja jednak zareagowała na zwierzę ze strachem i wycofaniem. Terapeutka powiedziała, że to się zdarza, bo dla niektórych dzieci psy są zbyt żywiołowe. Tak pewnie było z Mają.
Tak czy inaczej, tamtego dnia pochodziłyśmy trochę po lasku i wracałyśmy właśnie do domu, kiedy z krzaków wybiegł kot. Taki śmiesznie nakrapiany, czarno-biały łaciaty stworek. Pamiętając reakcję Mai na psy, złapałam ją za rączkę, bojąc się, że zaraz mi gdzieś ucieknie.
Ale Maja nie uciekła. Patrzyła na kota z napięciem. A on podbiegł do nas z wysoko uniesionym ogonkiem i zamiauczał głośno. I nagle moja córeczka wyciągnęła rączkę! Kociak aż podskoczył, żeby dotknąć łepkiem jej dłoni. Maja kucnęła więc i zaczęła go głaskać i tulić, podczas gdy zwierzak mruczał jak mały silniczek.
– To pewnie czyjś kotek, jest oswojony! – powiedziałam do Mai.
– Mój! – odparła na to.
Pierwszy raz w życiu się roześmiała!
Kot poszedł za nami i… już u nas został. Popytałam o niego sąsiadów, ale dowiedziałam się tylko tyle, że zwierzątko najpewniej zostało przez kogoś porzucone. Według weterynarza nasz ciapek był wykastrowanym, młodym kocurkiem, najwyżej rocznym. Widząc, jak Maja przylgnęła do kota, postanowiliśmy go zatrzymać.
– Trzeba mu wymyślić jakieś imię! – powiedział mąż. – Przecież nie będziemy do niego mówić: „kocie”.
– Lucuś! – zdecydowała Maja.
Spojrzeliśmy na nią zdumieni.
– Powiedział mi, że nazywa się Lucuś! – wyjaśniła córeczka.
Oniemieliśmy! Nasze dziecko zaczęło mówić! Na naszych oczach rozgrywał się cud. I to za sprawą tego zabawnego, śmiesznie łaciatego kociaka. A to był dopiero początek.
Widząc, jak Lucuś próbuje złapać swój ogonek, Maja roześmiała się głośno. Pierwszy raz w życiu! Dotychczas nawet się nie uśmiechała. Zresztą od chwili, kiedy Lucuś i Maja spotkali się, zaczęły się nadzwyczajne postępy naszego dziecka, które przecież było ponoć chore.
Do dziś nie mamy pojęcia, co faktycznie dolegało córeczce, ale nagle, dosłownie z dnia na dzień, odblokowały się jakieś „klapki” i Maja zaczęła mówić. Pełnymi zdaniami i całkiem rozsądnie. A Lucuś jakby wyczuwał, jak ważny jest dla swojej małej przyjaciółki, bo nie odstępował jej nawet na krok. Owszem, nas też lubił, ale to Maja była całym jego światem, największą i jedyną miłością jego kociego żywota.
Tylko u niej siedział na kolanach, dla niej mruczał, a Maja promieniała. Bawiła się z kotkiem, opowiadała mu bajki i to te same, które dotąd czytałam jej wytrwale, nie mając wielkiej nadziei, że cokolwiek rozumie. Po mówieniu przyszedł czas na uczucia i emocje. Popłakałam się i wycałowałam kociaka, kiedy pewnego dnia Majeczka podeszła do mnie, i przytulając się, powiedziała:
– Mamusiu! Chodź! Pobawimy się razem z Lucusiem!
Pierwszy raz nazwała mnie mamą! I przytuliła się! Ona, która dotąd biernie przyjmowała pieszczoty!
Tak oto Lucuś, znajdek, stał się terapeutą Mai. Byłam skłonna uznać pojawienie się tego kota za interwencję sił wyższych. Mój mąż też twierdził, że zesłał nam go Bóg.
Bo działy się prawdziwe cuda!
Maja zaczęła zachowywać się jak zdrowe dzieci. Mówiła, bawiła się, okazywała nam miłość, rozwijała się umysłowo i fizycznie. Śmiała się często, biegała po całym domu ze swoim mruczącym przyjacielem, stała się kontaktowa, śmiała, rozmowna.
Kiedy wychodziłyśmy na spacer, już nie chowała się za moimi nogami, nie uciekała we własny świat, ale odważnie podchodziła do dzieci i dorosłych, zawierała znajomości, stała się otwarta na świat i ludzi. Pani psycholog, która ją badała rok po spotkaniu z Lucusiem, oznajmiła:
– Gdybym nie znała Mai, to nigdy bym nie uwierzyła, że to dziecko miało jakiekolwiek zaburzenia! To przecież dziewczynka taka sama jak wszystkie inne! Powiedziałabym nawet, że jest ponad wiek rozwinięta!
A Maja robiła błyskawiczne postępy. Kiedy skończyła siedem lat, poszła do szkoły i radziła sobie znakomicie. Posłałam ją do szkoły integracyjnej, ale szybko okazało się, że to raczej córeczka pomaga innym, mniej sprawnym intelektualnie dzieciom, sama zaś wcale nie potrzebuje pomocy. Nic dziwnego! Miała przecież Lucusia-terapeutę!
Kot nadal towarzyszył jej w domu, zachęcał do zabawy, a kiedy się uczyła, leżał na biurku. Kiedy uznał, że czas na przerwę, kładł się bez pardonu na zeszycie czy podręczniku.
Nasza córeczka bez problemów skończyła podstawówkę i zaczęła naukę w najlepszym gimnazjum w mieście. Nauczyciele chwalili ją za postępy w nauce i pasję społecznikowską. Jej hobby była przyroda, okazała się też uzdolniona muzycznie. Uczyła się gry na gitarze, a nawet zaczęła sama komponować proste utwory. Jeden z nich przyniósł jej właśnie nagrodę w międzyszkolnym konkursie młodych talentów. Cieszyła się nią bardzo, a wraz z nią jej siostry, które pojawiły się na świecie, gdy zyskaliśmy pewność, że Maja rozwija się normalnie i nie będzie potrzebowała specjalnej opieki.
Trochę się wprawdzie obawialiśmy. W końcu jeśli początkowe zachowanie Mai było kwestią genetyczną, to młodsze dziewczynki też mogły mieć jakieś problemy, ale wszystko było z nimi w porządku.
Zresztą Lucuś także Justynkę i Karolcię otoczył opieką i miłością, choć na pierwszym miejscu zawsze była Maja. Co ciekawe, ledwie młodsze córeczki odrosły od ziemi, natychmiast pojawiły się dwa nowe kotki, także porzucone znajdki, Misio i Pysio. Lucuś traktował je z wyższością mędrca, a one uznały jego pierwszeństwo. Tak więc każda z sióstr miała swojego mruczącego przyjaciela.
Spełniły się także nasze marzenia. Miałam wspaniałą rodzinę i trzy kochane, zdrowe i wesołe córeczki. Nasz dom wypełniał teraz dziecięcy śmiech, tupot nóżek i wesołe nawoływania. Dziewczynki kochały się bardzo i choć czasem, jak to wśród rodzeństwa bywa, zdarzały się drobne spięcia, to byłam pewna, że skoczyłyby za sobą w ogień.
Maja troszczyła się o młodsze dziewczynki, opiekowała się nimi i pomagała im, a Karolinka i Justysia podziwiały swoją uzdolnioną starszą siostrę, starając się jej nie przeszkadzać, kiedy uczyła się albo grała.
Rzecz jasna, nie mogło zabraknąć ich na konkursie, w którym brała udział. Kiedy po wszystkim weszłyśmy do domu, powitały nas kociaki, kręcąc ósemki między nogami.
Maja porwała Lucusia w objęcia i wycałowała go serdecznie, na co kot pozwolił bez szemrania.
– Lucusiu! Zdobyłam nagrodę za piosenkę o tobie, wiesz?! Jesteś moim bohaterem! To nagroda dla ciebie, bo bez twojej miłości i pomocy nigdy bym tego nie osiągnęła!
Czy to naprawdę ta sama dziewczynka?
Maja doskonale wiedziała, co dla niej zrobił Lucuś. Kiedy podrosła na tyle, żeby zrozumieć całą sprawę, opowiedzieliśmy jej o kłopotach z dzieciństwa i zbawiennym, terapeutycznym wpływie kota. Obejrzała uważnie zdjęcia i dokumentację medyczną, po czym orzekła:
– To proste, mamusiu. Mówiłaś, że modliliście się za mnie z tatą. Widocznie Lucusia zesłał nam Pan Bóg. Teraz kocham go jeszcze bardziej!
Wieczorem, po występie, gdy młodsze dziewczynki poszły już spać, nasza najstarsza córka przyszła do salonu, gdzie oglądaliśmy jakiś film.
– Muszę wam powiedzieć coś ważnego! – oznajmiła zadowolona.
Łukasz wyłączył telewizor i córka usiadła między nami.
– Wiem już, co będę robiła, gdy dorosnę! – powiedziała uroczyście.
– Co takiego? – spytaliśmy zaintrygowani, bo przecież nieczęsto czternastolatka ma poważne, sprecyzowane plany na przyszłość.
– Chciałabym w przyszłości poświęcić się dwóm ważnym dla mnie sprawom. Pierwsza to pomoc porzuconym, bezdomnym kotkom. Jestem im to winna! Przecież to dzięki Lucusiowi mogę teraz planować swoją przyszłość. A on kiedyś był właśnie takim biednym stworzeniem… i odwdzięczył się za przygarnięcie go!
– A jak chcesz im pomagać, kochanie? – zapytał Łukasz.
– Najchętniej założyłabym schronisko, ale wiem, że to niełatwe – odparła. – Najpierw muszę mieć pieniądze i odpowiednią wiedzę. Dlatego chciałabym zostać chociaż technikiem weterynarii, a może nawet prawdziwym weterynarzem. Czytałam już w internecie o szkołach, w których mogłabym się tego nauczyć.
– Świetnie! Widzę, że już poczyniłaś pierwsze kroki – pochwaliłam ją. – A druga rzecz, którą chcesz robić?
– Chcę stworzyć miejsce, gdzie dzieci z problemami rozwojowymi będą poddawane felinoterapii! – zawołała radośnie Maja.
Zdumieliśmy się.
– Terapii, która polega na kontakcie z kotem – wyjaśniła Maja. – Tak sobie myślę, że najpierw zostanę technikiem weterynarii, a potem zdobędę kwalifikacje psychoterapeutki. Tak chyba będzie najlepiej… Dzięki temu będę mogła pomagać zarówno kotom jak i dzieciom!
Patrzyliśmy na nią pełni podziwu. Czy to ta sama dziewczynka, która dziesięć lat temu ledwie chodziła, mówiła monosylabami i wcale się nie uśmiechała?! Czy to było to samo dziecko, u którego podejrzewano autyzm, któremu nie pomagała żadna terapia?! Łzy napłynęły mi do oczu. Widziałam, że Łukasz też jest wzruszony i wiedziałam, że myśli o tym samym, co ja. A Maja siedziała między nami, trzymając nas za ręce i z pasją zwierzając nam się ze swoich życiowych planów.
– Co o tym wszystkim myślicie? – zapytała nas na koniec.
– Jestem pewien, że osiągniesz to, co sobie zaplanowałaś, i wiedz, że zawsze będziemy cię wspierać! – odparł mąż drżącym głosem.
Ja zdołałam tylko mocno uściskać i ucałować swoją dzielną, mądrą córeczkę. Byłam z niej taka dumna!
– A co ty na to, Lucusiu?! – Maja wzięła swojego ulubieńca na kolana i podrapała go za uszami.
Głośne mruczenie nie pozostawiało wątpliwości – Lucuś zgadzał się ze swoją najlepszą przyjaciółką.
Julianna, lat 42
Zobacz także:
- „Przez nową wychowawczynię, moja 7-letnia córka znienawidziła szkołę. Płakała, symulowała choroby i miała koszmary”
- „Moje dzieci wstydzą się, że ciągle robię awantury w szkole. A ja walczę o swoje. Ci mali niewdzięcznicy tego nie doceniają”
- „Koledzy ze szkoły znęcają się nad naszym synkiem. Ukrywał to, bo tata kazał mu >>sobie radzić