Reklama

Naprawdę byłem pełen dobrej woli, do nikogo się nie uprzedzałem. A jednak tego chłopca po prostu nie dało się lubić...

Reklama

Dość tego! Dzwonimy do mamusi, niech zabiera swojego synka. Piąte urodziny Grzesia postanowiliśmy zorganizować w sali zabaw, którą syn znał i bardzo lubił. Chodziliśmy tam regularnie, bo mieliśmy niedaleko. Wypytaliśmy więc o cenę, a gdy okazała się dość przystępna, zarezerwowaliśmy termin, rozdaliśmy zaproszenia, a na dzień przed wydarzeniem upiekliśmy tort dla ósemki dzieci.

To miało być bardzo udane przyjęcie!

Niestety, nie było, bo popsuł je jeden z kolegów Grzesia. Niejaki Maks

On i jego mama… Problemy zaczęły się już od przywitania i wręczenia podarunku.

– No, Maksiu, daj koledze prezent… – chuda brunetka w butach na bardzo wysokim obcasie popychała nadąsanego chłopca w naszą stronę.

Za każdym razem, gdy dźgała małego palcem w plecy, na jej nadgarstku pobrzękiwały złote bransoletki. Uśmiech miała taki sam jak makijaż, czyli przesadny i dość karykaturalny.

– Chodź, Maksiu, będziemy się bawić – żona wyciągnęła rękę do małego.

Myślała, że chłopiec jest po prostu wstydliwy i trzeba go zachęcić, ale się myliła. Maks zrobił obrażoną minę i głośno jęknął:

– Żelki!
– Maksiu – pochyliła się nad nim zawstydzona matka. – Przecież mówiłam ci, że żelki są w prezencie dla Grzesia. Nie możemy ich wyjąć. Ale na urodzinach na pewno będą inne słodycze, prawda? – zapytała żonę.
– Jasne, oczywiście, że tak!
– No, widzisz, syneczku.
– Ja chcę żelki… – zawył Maksio. – Żelki, żelki, żelki… – popiskiwał i ciągnął mamę za długi płaszcz.

Jednocześnie wystawiał rączkę w stronę torebki z prezentem

– To może niech weźmie… – zaproponowała w końcu moja żona.
Naprawdę? O matko, jak fajnie z pani strony…. On jest taki uparty – powiedziała mama Maksa i wyjęła paczkę żelków.

Wręczyła je synowi i poczochrała go po głowie, a on w końcu umilkł i pobiegł bawić się z dziećmi. Jego mama obdarzyła nas krótkim uśmiechem, powiedziała, że odbierze małego za dwie godziny i ruszyła w stronę wyjścia z bawialni. Musiałem ją zatrzymać i poprosić o numer telefonu.

Powiedziałem, że zbieramy kontakty od rodziców tak na wszelki wypadek, ale przyznam szczerze, że już wtedy podejrzewałem, że akurat tę panią trzeba będzie wezwać przed końcem zabawy.

Jego zabawa to było przeszkadzanie innym

Nie minęło nawet pięć minut, gdy Maks zdążył nabroić po raz pierwszy. Przyłapałem go, jak wylewał sok pomarańczowy z kartonu do talerzyka na ciastka. Uśmiechał się przy tym szelmowsko, patrząc, jak żółty, słodki płyn ścieka po słodyczach, przelewa się poprzez brzeg talerza na stół, a potem kapie na podłogę.

– Maksiu, hej, chłopaku – złapałem za karton, żeby zabrać go z jego rąk, ale poczułem opór. – Maksiu, daj soczek, proszę! – powtórzyłem, ale on dalej trzymał go kurczowo.

Już przestał się uśmiechać, a jedynie spoglądał na mnie prowokująco. Mały uparciuch w końcu odpuścił, obrócił się na pięcie i pobiegł na salę zabaw. Posprzątałem bałagan, a potem poszedłem za nim. Szybko go namierzyłem, bo dużo się wokół niego działo. Chłopaczysko szalało, jakby chciało zrujnować całą bawialnię i popsuć zabawę wszystkim dookoła.

Maks popychał inne dzieci, zabierał im zabawki i robił głupie, złośliwe miny. W basenie z kulkami kopnął innego malca w głowę, a na trampolinie skakał tak, żeby wytrącić z równowagi dzieciaki mniejsze od niego. Kilka razy zwróciłem mu uwagę, ale zupełnie mnie ignorował. Gdy tylko zauważył, że idę w jego kierunku, wiał w inną część sali. A ja przecież nie mogłem się za nim uganiać – nie mogłem go złapać za rękę i przytrzymać. Nie za bardzo wiedziałem, co w tej sytuacji zrobić…

Po pół godzinie nerwówki podeszła do mnie jedna z pracownic bawialni i powiedziała, że trzeba Maksa opanować, bo nie tylko dokucza innym dzieciom, ale próbuje psuć zabawki.

– Właśnie zerwał dzwonek od kolejki – zameldowała z pretensją.

Wtedy już podbiegłem do Maksa i złapałem go za ramię

Nie włożyłem w ten gest jednak nawet cienia złości. Uśmiechnąłem się do chłopaka dość przyjaźnie i powiedziałem, żeby poszedł ze mną, bo będziemy jeść tort. Była to zresztą prawda. Chciałbym powiedzieć, że chłopak zjadł w spokoju, ale nie mogę.

Co prawda, nie wymyślił niczego złośliwego, ale za to wpychał w siebie ciasto tak łapczywie, że mało się nie zadławił. Połowa jego kawałka spadła na ziemię, a pozostałe dzieciaki ogarnęła wtedy głupawka. Śmiech kolegów i koleżanek jeszcze bardziej nakręcił Maksa na wygłupy i zaczął rozmazywać sobie słodki krem po buzi.

Kto wie co by się wydarzyło dalej, gdyby panie z obsługi nie zawołały całej grupy do kolejnej zorganizowanej zabawy.

– Co za chłopaczysko, ja już nie daję z nim rady… – westchnęła żona.
– Rany boskie, jeszcze czegoś takiego nie widziałem…
A wiesz, że złapałam go, jak grzebał Grzesiowi w prezentach? No, poważnie… Jak byłeś w toalecie, to się do nich dobrał. Taki mały samochodzik miał już w kieszeni.
– On cały czas kombinuje, jak by tu zrobić coś złośliwego.
– No nic, jakoś wytrzymamy. Chodź do dzieci – powiedziała żona i właśnie wtedy rozległ się płacz.

Gwałtowny i pełen bólu. Sygnał prawdziwej dziecięcej rozpaczy

Wybiegliśmy z naszego zakątka, bo oboje czuliśmy, że sprawa dotyczy naszych gości. Nie myliliśmy się wcale. Jedna z pań pracujących w bawialni przytulała małego chłopca, co chwila oglądając mu buzię, a druga próbowała osadzić na miejscu Maksa. Nasz gagatek wyrywał się i próbował zwiać.

Maks uderzył małego w twarz! W oko chyba… – powiedziała dziewczyna, gdy podbiegliśmy. – Niech go pan zabierze! – prosiła.

Do przedszkola też zbyt długo nie pochodził

Złapałem wtedy Maksa porządnie za ramię i odciągnąłem do naszej loży. W połowie drogi zaczął krzyczeć i się wyrywać, ale tym razem nie mogłem pozwolić, żeby mi uciekł. Teraz chodziło już o bezpieczeństwo innych dzieci, więc przestałem się z nim patyczkować. Zawlokłem go do naszego stolika, posadziłem na krzesełku i naprawdę groźnym głosem zabroniłem mu się ruszać.

Chyba się wystraszył, bo w końcu usiadł na miejscu. W tym czasie żona zadzwoniła po jego mamę.

– I co? – zapytałem po chwili.
– No, przyjdzie, ale za piętnaście minut dopiero, bo jest na zakupach.
– Powiedziałaś, o co chodzi? Że mało co nie wybił oka innemu chłopcu?
– Tak.
– I co?
– Powiedziała, że to niemożliwe. „Mój Maksio? To musi być jakaś pomyłka!”. Tak się wyraziła dokładnie.

Odczekaliśmy kwadrans, siedząc jak na szpilkach, aż w końcu mama Maksa zjawiła się na miejscu. Wiedzieliśmy, że przeprawa z nią nie będzie łatwa, więc poprosiliśmy panie z obsługi, żeby opowiedziały, co się stało. Żeby zdały obiektywną relację. Niestety, kobieta nie wysłuchała ani ich, ani nas.

Obraziła się na wszystkich w jednej chwili

– Ten chłopiec musiał mojego Maksia sprowokować! – krzyczała.
– Proszę pani, myśmy wszystko widziały – tłumaczyła jej spokojnie jedna z dziewczyn. – To pani syn zaczął. Uderzył inne dziecko bez żadnej przyczyny. Zresztą ten malec jest dwa razy od niego mniejszy…
– To jest jakaś zmowa! Widzę, że chcecie mnie w coś wrobić! Mój mąż jest prawnikiem i nie damy sobie w kaszę dmuchać! – piszczała zupełnie bez sensu.
– Proszę wybaczyć – wtrąciłem się, bo naprawdę już nie wytrzymałem. – Ale te panie nie próbują nikogo w nic wrobić. Maks rozrabiał, odkąd go pani tutaj zostawiła. Właściwie to nic innego nie robi, tylko broi. Kilka razy sam musiałem interweniować…
– A państwo po czyjej są stronie? – spojrzała na mnie ze zdziwieniem. – Myślałam, że jesteśmy u was gośćmi. Tak się gości traktuje?! – fuknęła.
Trzeba się też umieć w gościach zachować – odgryzła się jej moja żona.

Mama Maksa w jednej chwili jeszcze bardziej poczerwieniała i z impetem przecisnęła się między nami, żeby wejść do sali.

– Maksiu, Maksiu, wychodzimy! – zaczęła wołać swojego aniołka, bo ten znów gdzieś zwiał, więc musiała ruszyć za nim w pościg. Ganiała go na tych swoich obcasach, powiewając rozłożystym płaszczem i pobrzękując bransoletkami. Minęła dłuższa chwila, zanim złapała Maksa za rękę i pociągnęła w kierunku wyjścia.

Żona czekała tam na nią z prezentem, który Grześ dostał od nich.

– Nie wiem, czy nie chciałaby pani tego zabrać…. – powiedziała, wręczając tej kobiecie torebkę.
Oddajcie biednym, jak nie chcecie! – fuknęła mama Maksa i poszła.

No i tyle ją widzieliśmy. Maks, zresztą, też niedługo pochodził do przedszkola, bo tak rozrabiał, że dyrekcja kazała rodzicom przenieść go do innej placówki. Była z tego wielka afera, bo matka Maksa oczywiście odgrażała się procesem, który miał zrujnować przedszkole. Straszyła wszystkich mężem, który jednak w ogóle się nie ujawnił. W końcu Maks zniknął, a nam pozostało jedynie przerażające wyobrażenie, co wyrośnie z chłopaka wychowywanego w ten sposób. Na pewno nic dobrego.

Jacek, lat 33

Czytaj także:

Reklama
  • „Nie kochałam własnego dziecka. Na jego widok czułam obrzydzenie i palącą złość"
  • „Wnuczka miała umrzeć zaraz po porodzie. Córka nie usunęła ciąży, a Marysia przyszła na świat cała i zdrowa"
  • „Moja żona zmarła przy porodzie. Nie mogłem nawet spojrzeć na nasze dziecko, podpisałem papiery adopcyjne i uciekłem”
Reklama
Reklama
Reklama