Reklama

Jestem w ciąży. Jako przyszła matka powinnam być otoczona troskliwą opieką lekarską. I mieć zapewniony spokój. Tymczasem wystarczyła jedna wizyta w przychodni rejonowej, by ze zdenerwowania ciśnienie skoczyło mi do dwustu…

Reklama

Kilka tygodni temu moje życie było spokojne i ustabilizowane. Mam 43 lata, ugruntowaną pozycję zawodową, kochającego męża u boku i córkę na elitarnej uczelni. I wtedy w gabinecie lekarskim usłyszałam wiadomość, która przewróciła ten mój spokojny świat do góry nogami.

– Jest pani w ciąży, ósmy tydzień – oznajmił mi lekarz.

– Słucham? Nie, nie to niemożliwe… Jest pan pewien?– nie mogłam w to uwierzyć.

– Na sto procent – odparł.

Córka zareagowała śmiechem. I radą

Wyszłam z gabinetu oszołomiona. Usiadłam na najbliższej ławce i próbowałam pozbierać myśli. Dziecko? Teraz? Jak to?

Majka obchodziła niedawno 20. urodziny. Śmialiśmy się z Jackiem, że za kilka lat zostaniemy pewnie dziadkami. Poszłam do ginekologa, bo myślałam, że to kłopoty hormonalne albo początki menopauzy. A tu taka niespodzianka!

Byłam przerażona. Zastanawiałam się, czy poradzę sobie z wychowaniem malucha. No i jak zareagują najbliżsi…
Wiadomość o mojej ciąży była przecież ostatnią rzeczą, jakiej mogliby się spodziewać.

Zaczęłam od męża. Kiedy prawie 21 lat temu po raz pierwszy oznajmiłam mu podobną nowinę, szalał ze szczęścia…

– Ale wpadka, ładna historia – mruknął teraz.

A potem otworzył sobie piwo i zasiadł na kanapie przed telewizorem. Zostawiłam go w spokoju. Wiedziałam, że musi sobie wszystko spokojnie przemyśleć.

Po jakiejś godzinie nagle wstał i mocno mnie przytulił.

– Wiesz co, nawet się cieszę! Wyszliśmy z wprawy, ale wychowywanie dzieci to jak jazda na rowerze. Nigdy się tego nie zapomina. No i będzie nam łatwiej. Mamy mieszkanie, nie tułamy się po wynajmowanych kawalerkach – stwierdził.

Odetchnęłam z ulgą. Mój mąż pogodził się z faktami. Teraz przyszedł czas na Majkę. Akurat była na wakacjach z przyjaciółmi z uczelni, więc nowinę oznajmiłam jej przez telefon. Dostała… ataku śmiechu.

– Ale numer, jak nastolatki! Mamo, nie słyszeliście o antykoncepcji? – chichotała.

Po chwili jednak spoważniała.

– Żarty żartami, ale powinnaś pomyśleć o badaniach prenatalnych. Ja, co prawda, udałam wam się wspaniale, tylko że to było lata świetlne temu – dodała.

Sama pomyślałam o tych badaniach. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że ciąża w moim wieku to ryzyko. Gdybym żyła w normalnym kraju, nie byłoby z tym problemu. W cywilizowanym świecie badania prenatalne to standard. Świadczą o odpowiedzialności i mądrości przyszłej matki: noszę w sobie dziecko i chcę wiedzieć, czy ma szansę na normalne życie, czy nic mu nie grozi. A jeśli grozi, w jaki sposób można mu pomóc.

Moja koleżanka mieszkająca w Norwegii dzięki takim badaniom dowiedziała się, że jej synek ma poważną wadę serca. Nie pozbyła się ciąży. Lekarze wiedzieli, jak chore jest dziecko, i prowadząc poród, czekali już z salą operacyjną. Bez operacji maluch by nie przeżył.

Ale u nas? Wytworzono wokół badań prenatalnych jakąś niezdrową atmosferę. Dziwni osobnicy straszą, że są one niebezpieczne, choć ryzyko poronienia w wypadku badań nieinwazyjnych jest żadne, a inwazyjnych sięga zaledwie pół procenta.

Przekonują, że to śmiertelny grzech, niepotrzebna ingerencja w dzieło bożego stworzenia. Wreszcie głoszą wszem i wobec, że kobiety robią badania prenatalne tylko po to, żeby mieć usprawiedliwienie dla zabicia nienarodzonego jeszcze dziecka.

Od samego słuchania niedobrze się robi…

Na dodatek wiadomość o ciąży spadła na mnie w najgorszym możliwym okresie: afery wokół fanatycznego profesora Chazana. Popaprańcy zwarli szeregi, uderzyli ze zdwojoną siłą. Zrobili z niego męczennika cierpiącego za wierność swojemu sumieniu.

Opowiadali, jaki to on biedny, skrzywdzony. Żaden z nich nawet przez chwilę nie pomyślał o kobiecie, której odmówił aborcji. O jej cierpieniu, o tym, co przeżywa, wiedząc, że dziecko, które urodzi, jest skazane na śmierć. Nawet dziś nie potrafię mówić o tym spokojnie, a wtedy?

Tak mnie wkurzyli, że aż kapciem w telewizor rzuciłam. Pomyślałam, że jak pójdę po skierowanie na badania i trafię na takiego ginekologa-ideologa, to napluję mu w twarz.

– Kochanie, uspokój się, musisz teraz na siebie uważać – zatroskał się mąż, widząc moje zdenerwowanie.

I obiecał, że wybierze się ze mną na wizytę, i w razie czego będzie mnie wspierał.

Kłopoty zaczęły się już w trakcie rejestracji. Chcąc nie chcąc, musiałam pójść do przychodni, która ma podpisany kontrakt

z NFZ. Zdecydowałam się na tę najbliżej domu, w której byłam zapisana do lekarza pierwszego kontaktu. Podałam pani

w okienku swój dowód osobisty a potem zapytałam, czy lekarz, który ma mnie przyjąć, podpisał „deklarację wiary”. Aż jej długopis z ręki wypadł z wrażenia.

Przez chwilę gapiła się na mnie jak na jakiegoś ufoludka.

– A dlaczego pani pyta? – wystękała wreszcie.

– Chcę wiedzieć, z kim będę miała do czynienia.

– To znaczy?

– Jestem w ciąży i chcę mieć pewność, że mogę liczyć na rzetelną pomoc lekarską, a nie pogadankę ideologiczną – tłumaczyłam rzeczowo, starając się zachować spokój

– O co pani chodzi? My tutaj nie udzielamy takich informacji! – nastroszyła się.

– A niby dlaczego? – wtrącił się Jacek. – Moja żona ma prawo to wiedzieć. Czyżby lekarz wstydził się swoich przekonań? A może przychodnia chce ukryć, że zatrudnia kogoś takiego?

Pani w rejestracji poszeptała chwilę z koleżanką.

– Obowiązuje nas ochrona danych osobowych – odparła, patrząc na nas wyniośle.

Jej koleżanka dodała, że jak nam się coś nie podoba, to możemy zrezygnować z wizyty.

I w ogóle to one nie mają czasu na takie głupie pogaduszki, bo ludzie w kolejce czekają.

– Chodź stąd, bo mnie zaraz szlag trafi. Szkoda czasu na te… – zająknął się mąż i zaczął ciągnąć mnie do wyjścia.

W pierwszej chwili chciałam go posłuchać. Choć nie dostaliśmy jednoznacznej odpowiedzi, sprawa była jasna. Wiadomo było, że skierowania na badanie nie dostanę. Ale po kilku sekundach zmieniłam zdanie.

Pomyślałam, że niby dlaczego to ja mam rezygnować z wizyty, szukać innego specjalisty, znowu czekać w kolejce. To pan doktor powinien stracić pracę, skoro przekonania nie pozwalają mu wykonywać swoich obowiązków.

– Wyjdziemy, kochanie, po wizycie u lekarza – złapałam męża za rękę i kazałam pani w okienku wyciągnąć moją kartę.

– Gabinet numer 10 – wycedziła przez zęby.

Minutę później zniknęła z papierami za drzwiami oznaczonymi dziesiątką. Spędziła tam chyba kwadrans. Byłam pewna, że dokładnie powtórzyła lekarzowi naszą rozmowę.

Przesiedzieliśmy na korytarzu prawie półtorej godziny. Lekarz najpierw przyjął dwie pacjentki, które zostały zapisane po mnie. Podobno jakieś nagłe przypadki… Kobiety nie wyglądały na takie, co miały za chwilę urodzić, więc była to zwykła złośliwość.

Jeśli facet myślał, że męża i mnie to zdenerwuje, to się pomylił! Świat idzie do przodu. Są telefony i tablety z dostępem do internetu… Mieliśmy czas pobuszować trochę po forach.

Poczytaliśmy dokładnie o prawach kobiet w ciąży, przygotowaliśmy się do ideologicznego starcia. Bo do tego, że ono nastąpi, wątpliwości nie mieliśmy.

Przecież ja nie chcę zrobić aborcji!

Pan doktor przywitał nas z kwaśną miną. Najpierw próbował wyprosić męża. Że niby jego obecność będzie przeszkadzać

w badaniu i rozmowie. Oczywiście Jacek nie ruszył się na krok.

– Jestem tu na wyraźną prośbę mojej żony. Żeby nie miał pan wątpliwości, że mówimy jednym głosem – wyjaśnił szybciutko.

– No to słucham, o co chodzi? – spojrzał na nas niechętnie.

Położyłam przed nim zaświadczenie od lekarza, który stwierdził ciążę.

– O skierowanie na bezpłatne badania prenatalne – odparłam.

Lekarz zaczął obracać dokumenty w dłoniach.

– A dlaczego to mój szanowny kolega nie dał pani takiego skierowania? – dopytywał się.

– Bo na nieszczęście pracuje tylko prywatnie i nie ma podpisanej umowy z NFZ.

– W takim razie dlaczego ja mam dać pani takie skierowanie? – cedził słowa; wyraźnie chciał mnie zdenerwować.

– Bo to jest pana obowiązek. Mam 43 lata i zgodnie z prawem badania mi się należą – nie dawałam się sprowokować.

A ja mam 25 lat doświadczenia i twierdzę, że nie są one pani potrzebne. Urodziła przecież pani zdrowe dziecko, tak? – spytał z uśmiechem bazyliszka.

– Szczęśliwie mi się udało. Ale to było dawno, 21 lat temu. Teraz może być różnie. Dlatego proszę o skierowanie – i tu lekko podniosłam głos.

– No właśnie, a jak będzie różnie, to pewnie aborcję pani zrobi! – lekarz oskarżycielsko wycelował we mnie palec.

– To moja sprawa, co zrobię! Nie muszę się panu z niczego tłumaczyć! – wrzasnęłam.

Pan doktor poderwał się z krzesła i podszedł do męża

– Drogi panie, jest pan mężczyzną, a więc rozsądnym człowiekiem. Naprawdę pozwoli pan na to, żeby żona przez swoją głupotę skrzywdziła wasze nienarodzone dziecko? – próbował objąć go po ojcowsku.

Jacek aż się zagotował.

– W przeciwieństwie do pana moja żona nie jest idiotką. I doskonale wie, że badania w ciąży wykonuje się dla dobra dziecka, a nie przeciw niemu. Czyżby pan się nie dokształcał? I nie wiedział, że dziecko można leczyć już w łonie matki?

Lekarz wrócił za biurko. Był purpurowy ze złości.

– Widzę, że niczego nie rozumiecie. Żadnego skierowania nie dam! – i walnął pięścią w stół.

– Dlaczego? – zapytałam

– Bo mi sumienie nie pozwala! Koniec wizyty! Proszę wyjść! – wrzasnął.

– A mnie, konowale, sumienie nie pozwala narażać dziecka na niebezpieczeństwo! Bo to ja, w razie czego, będę musiała patrzeć na jego ból i cierpienie! – aż zacisnęłam pięści ze złości.

– Kochanie, miałaś się nie denerwować – zaczął uspokajać mnie Jacek, a potem wyjął z torby plik białych kartek.

Owszem, wyjdziemy, z wielką przyjemnością. Ale najpierw pan napisze, że odmówił pan wydania mojej żonie skierowania na badania prenatalne, i poda przyczynę – położył przed lekarzem kartki i długopis.

– Niczego nie będę pisał! – zdenerwował się tamten.

– Ależ oczywiście, że pan będzie. Inaczej nie wyjdziemy. Mamy dużo czasu. Prawda, kochanie? – uśmiechnął się do mnie.

– Ochronę wezwę! – zagroził.

– Proszę bardzo! Jak się media dowiedzą, że jakiś osiłek wywala z gabinetu lekarskiego kobietę w ciąży, to będą miały używanie! – wysyczałam. – Szczęśliwie są jeszcze w tym kraju normalni ludzie!

Napisał. O sumieniu też. Przybił pieczątkę, machnął parafkę.

– I tak wam nic to nie da! – prychnął, gdy wychodziliśmy.

– Zobaczymy! – odparłam.

Nikt nie będzie decydował za mnie

Po powrocie do domu od razu napisaliśmy skargę do kierownika przychodni. Mąż zawiózł ją jeszcze tego samego dnia. Sekretarka uciekała podobno przed nim jak przed jakimś bandziorem, ale wreszcie pokwitowała na kopii przyjęcie pisma.

Z prośbą o interwencję zwróciliśmy się też do NFZ i Rzecznika Praw Pacjenta. Dwie ostatnie instytucje obiecały na piśmie, że zajmą się tą sprawą. Dostałam też zaproszenie na badania prenatalne w jednej z warszawskich klinik. Bez skierowania…

Kierownik przychodni uparcie milczy, więc za radą adwokata występuję do sądu. Będę domagać się odszkodowania i zadośćuczynienia. Wiem, że sprawa może potrwać wiele miesięcy albo nawet lat, ale trudno. Jestem mądrą i odpowiedzialną kobietą. I nie pozwolę, by ktoś myślał i decydował za mnie. Zwłaszcza w sprawie mojego dziecka.

Grażyna, 43 lata

Czytaj także:

  • „Mam 40 lat i jestem w ciąży. Teściowa traktuje mnie jak śmiertelnie chorą. Wciska jedzenie i wybrała imię dla dziecka"
  • „Mąż kazał dziecku całować... zmarłego dziadka. Teraz syn ma traumę i koszmary senne”
  • „Byłam w ciąży, kiedy moja mama zmarła. Bałam się, że przez nerwy dziecku stanie się krzywda”
Reklama

Reklama
Reklama
Reklama