W sumie to nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. Ubrałam synka i wróciliśmy do domu. I tak wzięłam wolne w pracy. Kacperek cały czas zachowywał się normalnie, nic nie wskazywało na to, by był chory… Mimo to na piątek też wzięłam wolne. W związku z tym, że wyskoczył mróz, włączyliśmy piec. Wcześniej tego nie robiliśmy, bo od razu musielibyśmy włączać też nawilżacz powietrza. Suche powietrze sprawia, że synek kaszle i drapie go w gardle…

Reklama

Dziecko jest zdrowe, ale nie według przedszkolanki

W poniedziałek rano wszystkich w szatni „witała” dyrektorka przedszkola. Kiedy pomagałam się Kacperkowi rozebrać, któreś dziecko zaczęło kaszleć. Pani dyrektor z uśmiechem, ale stanowczo poprosiła jego tatę, by wrócił z dzieckiem do domu. Potem kichnął Kacper i… pani dyrektor to samo powiedziała do nas. Że pamięta, że synka nie było przed weekendem, że czasem trzeba posiedzieć z dzieckiem dłużej niż kilka dni.

Wtedy już się zdenerwowałam. Mimo to zaczęłam tłumaczyć, że to kwestia powietrza. Że obserwowałam dziecko przez weekend i nie kichnął, nie zakaszlał ani razu. Pani dyrektor była nieugięta. Powiedziała, że przyjmie dziecko, jeśli przyniosę zaświadczenie od lekarza.

Według lekarki syn też był zdrowy – dała mi to na piśmie

Chcąc nie chcąc, znów wzięłam wolne w pracy i próbowałam zapisać synka do lekarza. Niestety, u nas w przychodni zapisy trwają najwyżej do godziny 8 rano. I jeśli dziecko nie gorączkuje, nie przyjmą i najwyżej można próbować się zapisać rano, na drugi dzień.

Wzięłam więc wolne również na wtorek. Mąż, jadąc do pracy, zapisał Kacperka do pediatry. Podczas wizyty lekarka osłuchała dziecko, zajrzała mu w gardło, uszy i… powiedziała, że syn jest zdrowy. Była bardzo zdziwiona, kiedy poprosiłam, by dała mi to na piśmie. Wyjaśniłam, że to do przedszkola, że takie są wymagania…

Zobacz także

W środę rano zawiozłam syna do przedszkola i wręczyłam zaświadczenie wychowawczyni. Tym razem to ona pilnowała, by na sale trafiały dzieci „zdrowe”. Udało się – syn przeszedł „selekcję”, a ja wreszcie mogłam jechać do pracy…

Dziecko kicha? To niech dzwonią po karetkę

Tak czy inaczej, straciłam kilka dni w pracy, bo ktoś nagle wymyślił sobie, że przedszkole stanie się twierdzą, w której nikt nie ma prawa kichnąć.

Żeby było „śmieszniej” – właśnie znów jesteśmy w domu. Z zakazem przyprowadzania dziecka do przedszkola, dopóki nie wyzdrowieje...

Jutro pójdę z nim do lekarza. Jeśli okaże się, że Kacper jest zdrowy, zrobię awanturę na całe przedszkole. I powiem, że jeśli syn kichnie, to niech dzwonią od razu po karetkę, a nie po rodziców. To są jakieś kpiny.

Lidka

Jeśli chcesz się podzielić swoją historią, napisz do nas: redakcja@mamotoja.pl. Czytamy wszystkie listy i zastrzegamy prawo do wyboru najciekawszych oraz do ich redagowania lub skracania.

Piszemy też o:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama