„Mama Martusi miała wypadek. Wtedy okazało się, że jej ojciec nie chce się nią zaopiekować, bo… ma żonę, która o Marcie nic nie wie”
W pracy stykam się z różnymi sytuacjami, mniej lub bardziej dramatycznymi. I zawsze się bardzo cieszę, gdy mogę komuś pomóc. Ta historia była jednak dla mnie prawdziwym wyzwaniem.
- redakcja mamotoja.pl
Zostałam policjantką nie dlatego, że od dziecka marzyłam o tym, aby chodzić w mundurze i pomagać innym. Prawdę mówiąc, jako mała dziewczynka chciałam być panią na poczcie, bo fascynowało mnie to, że przybijają każdy list taką wielką pieczątką. I to jak szybko! Bach, bach, bach! A ludzie stoją w kolejce i czekają cierpliwie. Wydawało mi się to strasznie fajne.
Do policji trafiłam przez czysty przypadek. Po maturze zastanawiałam się, co ze sobą zrobić. Nie dostałam się na psychologię, na którą bardzo chciałam pójść, a jeśli chodzi o płatne studia, moich rodziców nie było na nie stać. Jeśli chciałam studiować zaocznie, musiałam iść do pracy. Tylko dokąd? Może do marketu? Uznałam, że zostanę kasjerką. Praca zmianowa to idealne wyjście dla kogoś, kto chce jednocześnie zarabiać pieniądze i studiować.
Szłam właśnie do jednego z marketów na rozmowę, kiedy spotkałam kolegę ze szkoły. Bardzo go lubiłam, bo chociaż kiedyś miał opinię niezłego łobuziaka, to przy tym był zabawny i pomysłowy. Zawsze wymyślił jakiś kawał. Robił je zarówno uczniom, jak i nauczycielom. Oczywiście, ci drudzy strasznie go za to tępili, ale nigdy nie udało im się zostawić Łukasza na drugi rok w tej samej klasie, bo uczył się nieźle. Teraz podobnie jak ja zdał maturę i nie dostał się na studia, musiał więc znaleźć sobie pracę.
– Myślałem o policji – powiedział, gdy siedzieliśmy nad colą w jakiejś niewielkiej knajpie i wspominaliśmy dawne czasy.
– Podobno cały czas potrzebują ludzi i płacą nawet całkiem znośnie.
– No co ty? Będziesz patrolował ulice? – wydało mi się to niedorzeczne.
– A dlaczego nie? Chodź ze mną na nabór, może też się załapiesz? – zaproponował nagle, czym totalnie mnie zaskoczył.
Po namyśle… zgodziłam się.
Oczywiście należało się przygotować. Zdawaliśmy zarówno testy wiedzy, jak i testy
sprawności fizycznej. Przeprowadzili nam nawet badania psychologiczne. I ku mojej ogromnej radości oboje zostaliśmy przyjęci!
Cieszyłam się jak dziecko. Moi rodzice mniej. W naszej rodzinie nigdy nie było żadnych mundurowych. Mama się wystraszyła, kiedy się dowiedziała, że będę nosić prawdziwą broń i pałkę, jak każdy policjant.
– Dziecko, ty sobie jeszcze krzywdę zrobisz! – usłyszałam od niej.
Natomiast babcia złapała się za głowę, widząc mnie w mundurze.
– Zupełnie jak chłopak! Czy wam tam w tej policji nie dają spódnic? – zapytała.
– Dają, babuniu, ale tylko do mundurów galowych – wyjaśniłam jej.
– Ale co, na co dzień będziesz ganiać w takich czarnych bojówkach? Nie mogli uszyć wam jakichś wygodnych… sukienek?!
Jasne, jeszcze tego by brakowało, żebym chodziła na patrole w sukience! Prawdę mówiąc, nie chciałabym w żadnej chodzić nawet na terenie komendy. Wiadomo – kobiet w takim miejscu jest zaledwie garstka, a tam, gdzie faceci mają tak wielką liczbową przewagę, panuje atmosfera jak w męskiej szatni po meczu. Policjanci nie przebierają w słowach, sypią się grube żarty i najlepiej jest, jak koledzy traktują cię jako „swoją babę”, kumpla, i wcale się ciebie nie krępują.
A kiedy włożysz sukienkę i oni zobaczą twoje nogi, a już nie daj Boże uświadomią sobie, że masz biust – to koniec. Nie będziesz już nigdy kumplem, tylko obiektem seksualnego pożądania, a to najgorsza rzecz, jaka może się przydarzyć policjantce, która dobrze chce wykonywać swoją robotę.
Kreowałam się więc od początku na kumpla w bojówkach. Ale wewnętrznie pozostałam kobietą. A my, kobiety, wbrew opinii niektórych, jesteśmy w policji niezbędne.
Potrzebna była kobieca empatia
Czasami trzeba podejść do poszkodowanego z empatią i taktem, z czym mężczyźni często mają problem. Nie zawsze przecież ludzie zgłaszają kradzież samochodu czy roweru. Zdarzają się na przykład gwałty… A skrzywdzonej kobiecie znacznie łatwiej otworzyć się wtedy przed inną kobietą niż przed policjantem. Facet pozostaje przecież facetem. Często jesteśmy także wołane do interwencji, kiedy chodzi o dziecko.
Tak właśnie było tamtego dnia… Koledzy z drogówki zadzwonili, że w wypadku została poszkodowana kobieta.
– Jest ledwie przytomna, nie wiadomo, czy przeżyje – relacjonowali. – Potrącił ją na pasach jakiś pijany typ, kiedy wracała ze sklepu. Powiedziała tylko tyle, że w mieszkaniu została jej córka. Mała ma sześć lat i jest tam sama. Mamy adres i klucze, trzeba podjechać i się nią zaopiekować.
Dyżur przypadał wtedy komuś innemu, ale szef poprosił mnie, żebym dołączyła do patrolu. Właśnie z powodu mojej płci.
– To jest dziecko… w dodatku dziewczynka… Może ciebie się mniej przestraszy. Jedź na wszelki wypadek w cywilnych ciuchach, dobrze? – poinstruował mnie.
Przebrałam się błyskawicznie w dżinsy i jasny sweter i ignorując uwagi kolegów, że powinnam zawsze tak chodzić ubrana, przyłączyłam się do patrolu. Wyglądało na to, że ta dziewczynka ma tylko matkę, bo ranna kobieta nie mówiła o żadnych innych krewnych. Moim obowiązkiem było więc zabranie małej do izby dziecka.
Wiedziałam, że będzie to dla niej dramatycznym przeżyciem. Nie dość, że nagle zniknęła jej matka i nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle wróci, to jeszcze ta izba… Mimo kolorowych ścian pomalowanych przez studentów ASP, mimo zabawek – z pewnością nie było to miejsce miłe dla malucha wyrwanego z dobrze mu znanego świata.
Kiedy dotarłam z kolegami na miejsce, postanowiliśmy najpierw zapukać do drzwi, zamiast od razu otwierać je kluczem, który przekazali nam koledzy z drogówki.
– Mamy nie ma w domu! Ale zaraz wróci! – odezwał się z wnętrza mieszkania słaby dziecięcy głosik.
– Twoja mama nas do ciebie przysłała, kochanie. Mamy klucze i teraz otworzymy mieszkanie. Nie bój się. Pierwszy wejdzie pan policjant… – powiedziałam.
Dziewczynka oczywiście była wyraźnie wystraszona. Stała na środku przedpokoju i patrzyła na nas wielkimi oczami. Podeszłam do niej ostrożnie, kucnęłam.
– Martusiu, jestem Iza i twoja mama poprosiła mnie, żebym się tobą zaopiekowała – powiedziałam.
– A gdzie ona jest? – zapytała mała.
– W szpitalu – wiedziałam, że nie należy w takich wypadkach kłamać, chociaż nie wolno także mówić całej prawdy. – Źle się poczuła, ale pan doktor się nią zajął.
– To dobrze – skinęła głową dziewczynka. – Będę tutaj na nią czekała – i usiadła sobie na stołeczku stojącym przy ścianie.
– Nie możesz, bo mama nie wróci przez kilka dni, ale nie martw się, my się tobą zaopiekujemy. Chodzisz już do szkoły?
– Tak, do zerówki! O tej tam! – dziecko machnęło ręką w kierunku pobliskiej szkoły.
„No i świetnie, przynajmniej jest jakiś punkt zaczepienia” – pomyślałam.
Wychowawczyni powinna coś wiedzieć o tej małej i jej rodzinie. Przecież to niemożliwe, żeby nie miały nikogo bliskiego, chociaż tak twierdziła jej matka. Uznałam, że z pewnością była po prostu w szoku.
W pawlaczu znalazłam niedużą walizkę, po czym spakowałam do niej parę ubrań małej, które leżały w szufladach w jej pokoju. Piżama, bielizna, sukienki, szczoteczka do zębów, ulubiona maskotka…
Nagle pojawił się ojciec Martusi
Kiedy wszystko było już prawie gotowe, w drzwiach mieszania rozległ się szczęk zamka. Ktoś otwierał drzwi kluczem!
Bardzo mnie to zdziwiło. W pierwszej chwili pomyślałam, że wrócili moi koledzy z patrolu, którzy pół godziny wcześniej zeszli do radiowozu, żeby nie stresować dziewczynki. Ale przecież to ja miałam klucze…
Musiał zatem wchodzić ktoś znajomy.Może ktoś z rodziny? Ta myśl mnie uspokoiła. Stanęłam oko w oko z jakimś facetem. Był zaskoczony bardziej niż ja.
– Dzień dobry, Karol Muszyński – przedstawił się odruchowo. – Gdzie jest Anka?
Anka to była mama dziewczynki.
– Proszę pana… – zastanawiałam się, co mogę mu powiedzieć, kiedy Martusia stojąca za moimi plecami, zawołała:
– Tatusiu!
„A więc to jest jej ojciec!” – poczułam nagłą ulgę, bo to oznaczało, że to biedne dziecko nie musi trafić do placówki.
– Pani Anna Słowik jest w szpitalu, niestety miała wypadek. Nie chcę teraz mówić o szczegółach – spojrzałam na małą – ale sytuacja jest… sam pan rozumie. W każdym razie ja nazywam się Izabela Rylik, aspirant Izabela Rylik. Jestem policjantką i właśnie zabierałam dziewczynkę do policyjnej izby dziecka. Ale teraz, jak rozumiem, już nie muszę, bo pan się nią zaopiekuje…
Jego reakcja mnie zdumiała. Ten rosły mężczyzna nagle zrobił minę wystraszonego dziecka. Poczerwieniał, rozejrzał się na boki, jakby miał zamiar zwiać, i jęknął:
– Ja? Ależ ja nie mogę!
– Jak to pan nie może? Jeśli dobrze zrozumiałam, to jest pan ojcem dziewczynki, zgadza się? – odparłam zaskoczona.
Który ojciec odmówiłby zaopiekowania się własnym dzieckiem? I to w sytuacji, kiedy jego matka jest w szpitalu! A tymczasem ten ani nie wydawał się zainteresowany, ani skory do pomocy. Coś podobnego!
Owszem, zauważyłam, że w tym mieszkaniu żaden mężczyzna nie mieszka. Ale nawet jeśli rodzice małej byli rozwiedzeni…
– Pani nic nie rozumie! – zaczął się tłumaczyć facet, widząc moją minę. – Ja mam rodzinę! Żonę, dzieci… Ona… one nic nie wiedzą o Marcie. Przecież im teraz nie powiem. To mi zniszczy małżeństwo. Życie!
W ogóle nie zwracał uwagi na to, że tego wszystkiego słucha jego dziecko, a potem zrobił w tył zwrot i rzucił się do wyjścia.
– Pan poczeka! – zdążyłam za nim zawołać, ale nawet się nie obejrzał.
Wybiegł z mieszkania i tyle go widziałam.
Wiedząc, że za wszelką cenę powinnam go zatrzymać, wezwałam przez krótkofalówkę moich kolegów z radiowozu.
– Słuchajcie, z klatki wyjdzie zaraz wysoki facet w garniturze – powiedziałam.
Byłam pewna, że go capnęli, i zdołam mu przemówić do rozsądku, ale mijały minuty, a moi koledzy z patrolu się nie odzywali. W końcu nie wytrzymałam:
– Macie go?
– Nikt przez te drzwi nie wyszedł.
Jakim cudem? To niemożliwe!
Po chwili wszystko się wyjaśniło. Blok miał wyjście na dwie strony i facet sprytnie skorzystał z tego drugiego. Musiał się domyślić, że na niego czekają…
Wracałam na komendę, mając totalny mętlik w głowie. Obok mnie siedziała wystraszona Martusia. Mała ewidentnie nie była zbytnio związana z ojcem, co w tej sytuacji ani trochę mnie nie dziwiło. Nie mówiła o nim dużo, ale skoro miał klucze do mieszkania, to jej matka chyba mu ufała.
Niestety, miałam świadomość, że nie uda mi się z tą kobietą porozmawiać, aby dowiedzieć się, gdzie mogę znaleźć ojca jej dziecka… Po operacji została wprowadzona w stan śpiączki farmakologicznej.
Ale zaraz… przecież on mi się przedstawił! Jak powiedział? Karol Muszyński?
Po dotarciu na komendę szybko wstukałam jego nazwisko w komputer i… bingo!
Wyskoczyło mi kilkanaście kont na portalach społecznościowych. Zaczęłam je przeglądać i jedno z nich zdecydowanie należało do ojca Martusi. Poznałam go na zdjęciu, które na szczęście wstawił na swoim profilu. Były tam także inne fotki, między innymi selfie z nowym samochodem…
„Oj, jak dobrze, że chciałeś się pochwalić kolegom swoją nową bryką!” – pomyślałam ucieszona i natychmiast wysłałam numery rejestracyjne do kolegów z drogówki.
Odpisali, że auto faktycznie należy do Karola Muszyńskiego, i podali mi jego adres.
– Jedziemy! – rzuciłam do kumpli.
Musiałam przemówić mu do rozumu
Byłam zdecydowana przeprowadzić poważną rozmowę z tym draniem, nawet jeśli miałabym go zgarnąć pod jakimkolwiek pretekstem na dwadzieścia cztery godziny. W końcu komisariat to doskonałe miejsce do poważnych rozmów.
Podjechaliśmy pod jego dom.
– Poczekaj na mnie, sama pójdę porozmawiać – poprosiłam kolegę.
Przystał na to niechętnie, bo to wbrew regulaminowi, ale zapewniłam go, że nic mi nie grozi. Kilka minut później naciskałam dzwonek domofonu. Odezwał się brzęczyk, ktoś mnie wpuścił bez pytania o to, kim jestem. Zadzwoniłam do drzwi.
– Otwarte! – usłyszałam kobiecy krzyk.
– Znowu zapomniałeś kluczy?
W tym samym momencie otworzyły się drzwi windy i wyszedł ojciec Marty. Z psem.
Zamarł na mój widok.
– Zwariowała pani? – syknął. – Co pani robi pod moim mieszkaniem? Żona nie może pani zobaczyć! Proszę stąd iść!
– Ani myślę. I zobaczy mnie, bo już zadzwoniłam do drzwi. Sądzi, że to pan wrócił. Musimy porozmawiać…
– Diabli panią nadali! – jęknął. – Dobra, pani poczeka, zostawię tylko psa…
– Dwie minuty! – ostrzegłam.
Faktycznie wyszedł po dwóch minutach. Był nieźle zestresowany… Chwycił mnie za ramię i zaciągnął dwa piętra niżej.
– Żonie powiedziałem, że idę do sklepu po piwo. Nie mam za wiele czasu – szepnął.
– Co się pan tak jej boi? – zakpiłam, bo nie mogłam się powstrzymać.
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem, co łączy lub łączyło pana z Anną Słowik, ale ona jest ciężko ranna – stwierdziłam. – Leży po operacji w szpitalu, a pana córka jest bez opieki. Sama.
Wszystko się we mnie gotowało, gdy to mówiłam. „Czy ten facet nie ma żadnych ludzkich uczuć? – myślałam. – Jak można być tak bezwzględnym?!”.
Tymczasem on zaczął… płakać!
– Nie kocham Anny, to nie był nawet romans… – wychlipał. – Przespaliśmy się raz podczas konferencji. Zrobiłem błąd, moja wina. Powiedziała mi, że zaszła w ciążę, urodzi to dziecko. „Nic od ciebie nie chcę!” – powtarzała. Nie bardzo w to wierzyłem, ale miałem nadzieję, że da mi spokój… Do momentu, aż zobaczyłem Martusię. Kocham ją, naprawdę, to moje dziecko! Widuję się z nią tak często, jak mogę, chociaż wiem, że za rzadko. Płacę na nią alimenty, dobrowolnie, i chciałbym, żeby kiedyś nosiła moje nazwisko. Ale to przecież jest nierealne. Żona by mnie zabiła, gdyby się dowiedziała. Mamy dwoje dzieci. Kocham ich wszystkich, kocham moją rodzinę. Moja żona… Pani jej nie zna, ona jest wspaniała!
Głupio mi było patrzeć, jak ten rosły chłop zalewa się łzami. I choć mi podpadł z powodu tej głupiej i nieodpowiedzialnej ucieczki, to jednak trochę mu współczułam.
– Panie Karolu … Myślę, że jeśli pan się teraz nie sprawdzi jako ojciec Martusi, to straci pan córkę. Ona panu tego nigdy nie wybaczy… – powiedziałam.
Spojrzał na mnie nagle, przestraszony.
– Ma pani rację – odparł cicho.
– Może nadszedł wreszcie czas, żeby wypił pan piwo, które pan nawarzył? Tak po męsku? – zasugerowałam. – Wie pan, jeśli pana żona jest taka wspaniała, jak pan mówi, to… może zrozumie? A nawet wybaczy?
– Idę – zrobił w tył zwrot. – Teraz albo nigdy! – dodał i pomaszerował w stronę bloku, a ja wróciłam do radiowozu.
Miałam nadzieję, że faktycznie porozmawia z żoną. Jeśli nie od razu, to może wieczorem, jutro rano albo w weekend.
Kiedy dotarliśmy z powrotem na komendę, byłam bardzo zmęczona i marzyłam tylko o tym, żeby wreszcie iść do domu. W końcu mój dyżur skończył się ładnych kilka godzin wcześniej. Miałam jednak jeszcze sporo roboty papierkowej.
„W tym podobna jestem do pani z poczty. Tonę w papierach” – pomyślałam.
Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele dokumentów ma do wypełniania policjant po każdym dniu pracy. Trzeba zdać pisemny raport z każdej interwencji, opisać ze szczegółami bieg wypadków.
Siedziałam więc i pisałam, gdy zadzwonił mój telefon. To był oficer dyżurny.
– Masz gości na dole – powiedział.
Nawet nie zapytałam kogo, tylko westchnęłam ciężko i poszłam sama to sprawdzić. Ku mojemu zdumieniu w hallu czekał na mnie… Muszyński z żoną!
– Przyjechaliśmy po Martusię – usłyszałam, nie wierząc własnym uszom.
– Jest pani przekonana, że chce zabrać to dziecko do swojego domu? – spytałam Muszyńską. – Dziewczynka ma przed sobą bardzo ciężki okres. Jej mama… Nie wiadomo, czy przeżyje i czy będzie sprawna.
– Chcę – odparła z mocą. – To dziecko nie jest niczemu winne.
„Cóż, najwyraźniej Karol miał rację, mówiąc, że jego żona to wspaniała kobieta. Nie wiem, czy sobie na taką zasłużył, ale Martusia na pewno” – pomyślałam.
Państwo Muszyńscy wzięli dziewczynkę do siebie. Mieszkała u nich przez kilka miesięcy, podczas gdy jej mama rehabilitowała się i dochodziła do zdrowia. Teraz znowu jest z mamą, ale podobno często bywa u taty, gdyż zaprzyjaźniła się z jego rodziną.
Wygląda więc na to, że wypadek pani Anny paradoksalnie wyszedł na dobre jej córce, bo mała może teraz w pełni cieszyć się obecnością ojca. Szczęście w nieszczęściu.
Izabela
Zobacz także:
- „Nie umiałam kochać synka, bo cały czas myślałam o córeczce, która żyła tylko jeden dzień. Pewnego dnia jednak zdarzyła się dziwna historia…”
- „Odwiedziła mnie była żona mojego partnera i ostrzegła, żebym lepiej uważała na córkę. Czy mówiła prawdę?”
- „Byliśmy wdzięczni, że pan Andrzej przyjął nas pod swój dach. Tymczasem to był początek koszmaru”