Reklama

Słowo „macocha” powinno zniknąć ze słownika języka polskiego i zostać zastąpione jakimś innym, które będzie się lepiej kojarzyć. Macochami jesteśmy straszeni już jako dzieci. Wbija nam się do głów stereotypy i uprzedzenia. W żadnej bajce nie ma macochy, która pokochałaby pasierba, tuliła go do snu i podtrzymywała na duchu, gdy tego potrzebował. Nie, w baśniach macocha to wiedźma. Ta, która knuje, terroryzuje, rzuca klątwy i się znęca. Dostała łatkę tej złej tylko dlatego, że jest drugą żoną.

Reklama

Kiedy moi rodzice się rozstali, oczywiste było, że zostanę z mamą. Nie chciałam mieszkać z człowiekiem, który – jak ciągle powtarzała mi mama – zdradził ją i sponiewierał, który nie szanował jej uczuć ani wspólnie spędzonych lat, a już najmniej szanował mnie, swoją rodzoną córkę.

Nastawiała mnie przeciwko ojcu

Z wyroku sądu jeździłam do ojca w co drugi weekend, na tydzień ferii i dwa tygodnie wakacji. Nie przepadałam za tym, bo w głowie ciągle dźwięczały mi słowa mamy, że tata zrobił coś strasznego.

– Kocham cię, córeczko – zapewniał mnie. – I zawsze będę. Nie ułożyło nam się z mamą, i bardzo tego żałuję, ale unieszczęśliwialiśmy się nawzajem. Jesteśmy jeszcze w miarę młodzi, możemy ułożyć sobie życie na nowo – tłumaczył. – Mama też. Na pewno znajdzie kogoś, kto ją pokocha, jak na to zasługuje, jak tego pragnie…

Tata nigdy nie mówił źle o mamie i powinnam to docenić. Ale byłam dzieckiem i dałam się zmanipulować matce, która wciąż dopisywała nowe zarzuty i pretensje do listy jego grzechów. Dlatego nie lubiłam ojca i nie ufałam mu. Zarazem go kochałam i chciałam, żeby wrócił. Takie pomieszanie z poplątaniem. A kiedy znalazł sobie nową babę… O, dopiero zaczął się cyrk. Nastawiana i nakręcana przez mamę, odmawiałam wizyt u ojca i poznania tej jego „flamy”. Mama wymyślała przeróżne epitety, a ja je powtarzałam jak papuga.

– Paulinko, przykro mi, że nie chcesz poznać Marleny. Ona bardzo chciałaby cię wreszcie spotkać.

– Ale ja nie chcę. Czy muszę? – pytałam zaczepnie.

W końcu jednak się spotkałyśmy. To nie była miła okoliczność, bo zmarła moja babcia, mama taty. Musiałam pójść na pogrzeb, na którym była także Marlena. Nie chciałam do niej podejść, przywitać się. Ona to zrobiła, by złożyć mi kondolencje.

– Przykro mi z powodu twojej babci, ale choć okazja jest smutna, miło mi cię wreszcie poznać – powiedziała, ściskając moją dłoń.

Całkiem ładna blondynka, w czarnej sukience, uśmiechała się do mnie przyjaźnie. Odwróciłam się do niej plecami. Ja nie zamierzałam być dla niej miła, drażniło mnie samo jej istnienie. Miałam jedenaście lat i chciałam, żeby nasza rodzina – do której zaliczyłam tylko siebie, mamę i tatę – znowu była razem.

Nagle zostałyśmy w domu same i…

Mimo wszystko musiałam widywać Marlenę, bo tata i ona zamieszkali razem. Bardzo mi się to nie podobało i celowo robiłam ojcu przykrość, odmawiając spędzania z nim czasu, jeśli w domu była Marlena. I nie obchodziło mnie, że niejako wyrzucam ją z domu, choć kobieta się starała, próbując zyskać moją aprobatę. Wydawało mi się, że robi to na pokaz, żeby przypodobać się tacie. Te wszystkie smaczne śniadanka, zachęcanie do wspólnego gotowania, propozycje spacerów, wypraw na kajaki albo do parku linowego…

– Chce cię przekupić, a potem i tak będzie miała cię gdzieś! – powtarzała mi mama, która co najwyżej zabierała mnie na lody, bo aktywność fizyczna to nie była jej działka.

Pat trwał do pewnej soboty, gdy w trakcie mojego pobytu u taty wezwano go do pracy. Miał wrócić za dwie godziny. Zostałyśmy z Marleną same. Usiadłam przy komputerze taty. Przy grze czas szybciej zleci… O, nie! Marlena usiadła obok i zaczęła rozmowę, a właściwie monolog.

– Posłuchaj… Wiem, że mnie nie lubisz. Bardzo żałuję, bo ja polubiłam ciebie. Jesteś inteligentną, wspaniałą dziewczyną i chciałabym, żebyśmy lepiej się dogadywały, ale jest, jak jest. Masz prawo czuć tak, jak czujesz. Tyle że twoje zachowanie wpływa na związek mój i twojego taty. Nie chcę się z nim o ciebie kłócić, bo to bez sensu. Jesteś jego córką, zawsze będziesz na pierwszym miejscu, i tak właśnie powinno być. Jeśli nie ma najmniejszych szans na to, żebyśmy się porozumiały, to ja odejdę. Nie będę walczyć z tobą o to, kogo twój tata powinien bardziej kochać, bo to absurd, a ja stoję na z góry straconej pozycji. Z drugiej strony nie zamierzam czuć się jak intruz w domu, który wspólnie z nim buduję. Przemyśl to. Decyzja należy do ciebie.

Mam im zepsuć związek dla zasady?

To było dziwne. Byłam nastolatką, a ona potraktowała mnie jak dorosłą osobę, równą sobie. Co więcej, ustępowała mi pola, pozostawiając wybór mnie. Siedziałam sama w pokoju, bo Marlena wyszła, i myślałam, co powinnam zrobić. Bo coś musiałam postanowić. Nigdy nie była dla mnie niemiła, to fakt. Nie wiedziałam, czy to wnikało z jej otwartego usposobienia, czy z wyrachowania, jak twierdziła mama, ale mogłam to przecież sprawdzić. No i tata…

On się naprawdę przy niej często uśmiechał. Śmiał się w głos. Chyba był szczęśliwy. I miałam mu to zepsuć, bo… tak? Bo mama chciała, żeby płakał i cierpiał za to, że śmiał od niej odejść? To by chyba nie było w porządku. Postanowiłam wtedy, że dam Marlenie szansę. Sprawdzę jej intencje i jeśli wykryję fałsz, dopiero wtedy powiem o wszystkim tacie.

Przestałam migać się od wyjazdów na weekendy do ojca. Częściej zapraszaliśmy Marlenę do wspólnej zabawy, rozmów, na różne wyjścia. Zdarzało mi się pytać ją o radę w tej czy innej kwestii i dostawałam praktyczne, przydatne odpowiedzi. Czas mijał, a ja nie zauważałam zmiany w jej zachowaniu. Nie odpuściła sobie, gdy już złapałam przynętę. Wręcz przeciwnie.

Moja matka była wściekła, gdy się zorientowała, że polubiłam Marlenę.

– Ona chce mi cię zabrać! Boże, ta wywłoka chce mi ukraść dziecko!

Wpadła w histerię. Płakała, wrzeszczała, błagała i żądała, żebym się więcej z nią nie spotykała.

– Mamo, ale ja wiem, kto jest moją matką. I nie jestem rzeczą, by ktoś mógł mnie ukraść. To chyba nie zbrodnia, że złapałyśmy wspólny język? – pytałam, ale efekt był odwrotny do oczekiwanego.

– Ty tego nie widzisz, bo jesteś jeszcze za smarkata! Ona owija cię wokół palca…

– Nieprawda. Właśnie ona traktuje mnie, jakbym miała własny rozum, w przeciwieństwie do ciebie…

– Jak możesz tak mówić?! Najpierw mąż mnie zdradził i porzucił, teraz rodzona córka, o ja nieszczęsna…

Takie dramy urządzała moja matka. Główna aktorka we własnym teatrze. Potrafiła nawet udawać omdlenie.

Miałam czternaście lat i umiałam już rozróżnić działanie na pokaz od tego szczerego. Manipulację też już wyczuwałam na kilometr. Moja matka traktowała mnie ciągle jak małe dziecko, dla którego rodzic jest niemal bogiem, nie pozwalała mi podejmować własnych decyzji, nie pytała mnie o zdanie, nie przyjmowała do wiadomości, że dorastam.

Marlena była inna. Pytała, co sądzę o tym czy o tamtym, czy chodziło o modę, o to, co zjemy na kolację, czy o wybór przyszłej szkoły. Zmuszała mnie do myślenia, do zajmowania stanowiska. Czułam się ważna dla niej i taty, choć nie mieszkaliśmy razem. Czułam się u nich kochana i traktowana po partnersku, a nie jak ich własność, puchar przechodni wyrywany sobie z rąk, środek nacisku, szantażu…

– Chodź, macocha cię ukocha! – mówiła dla żartu Marlena, gdy miałam jakiś kłopot i potrzebowałam pocieszenia.

Już sam ten tekst sprawiał, że się uśmiechałam, a gdy przytulała mnie mocno i cmokała głośno w głowę, humor zdecydowanie mi się poprawiał.

– O czym szepczecie, chichotki? – czasem tata próbował wciąć się do rozmowy.

– Nie interesuj się, to nasze babskie sprawy! – mówiłyśmy i śmiałyśmy się z jego niby urażonej miny.

Choć tak naprawdę tata cieszył się, że zaakceptowałam Marlenę. A ja cieszyłam się, że poza mamą – która czasem myślała wyłącznie o sobie – mam jeszcze obok drugą kobietę, która dba o moje dobro i której zależy na moim szczęściu.

A więc czekali z tym na mnie…

Kiedy skończyłam osiemnaście lat, tata z Marleną poprosili mnie, bym została świadkiem na ich ślubie. Poczułam się tak bardzo doceniona… Tyle razy pytałam tatę, czemu nie kupi pierścionka i nie oświadczy się Marlenie, skoro wie, że to ta jedyna.

– Czekamy na ten wyjątkowy moment – odpowiadał.

Okazało się, że czekali na mnie, bo chcieli, bym aktywnie włączyła się w to tak ważne dla nich wydarzenie. Popłakałam się ze wzruszenia i wdzięczności.

Sobie też mogłam pogratulować. Nie zniszczyłam ich związku, by ukarać ojca za „rozbicie rodziny”. Dałam Marlenie szansę i przekonałam się, że znalazł naprawdę dobrą osobę. Poukładanie naszego życia nie było łatwe ani dla nich, ani dla mnie. A jednak się udało. Marlena oficjalnie jest moją macochą. Nie podoba mi się to słowo i uważam, że powinniśmy znaleźć nowe, lepsze. Słowo oznaczające drugą mamę, która nie każe wybierać maku z popiołu ani nie próbuje cię otruć jabłkiem, ale taką, która przytula, dba o to, by kołnierzyk był czysty, a obiad zdrowy i pożywny, choć jednocześnie czasem da się z nią wyskoczyć na pizzę albo na ciuchy.

Patrzę wokół siebie. Rozwodów coraz więcej. Albo związków na kocią łapę. Ludzie się łączą w pary, rozstają, wchodzą w nowe związki. Rodziny patchworkowe nikogo dziś nie dziwią. To nasza codzienność. Mam nadzieję, że łatwiej odnajdują drogę do siebie niż my z Marleną, choć każdemu życzyłabym tak wspaniałej macochy, jaką ja mam. Mama do dziś nie zaakceptowała mojej bliskiej relacji z Marleną, ale to już jest jej problem. Chyba powinna go przepracować z terapeutą, skoro sama przez tyle lat się z nim nie uporała.

Paulina

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama