„Mama powiedziała mi, że się rozwodzą. To było straszne. Ale potem miałam wypadek i wszystko się zmieniło”
Mój dom przestał być ciepłym, przyjaznym miejscem. Widziałam tylko zacięte miny rodziców i słyszałam zimne słowa, którymi się nawzajem ranili…
- redakcja mamotoja.pl
Moi rodzice się rozstawali. To spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Od najwcześniejszego dzieciństwa widziałam ich razem. Uśmiechniętych, objętych, otaczających mnie miłością. Nasz dom był dla mnie słoneczną przystanią, do której uciekałam od kłopotów. Ile to razy, zamykając za sobą drzwi mieszkania, czułam, że wszystkie troski zostawiam na zewnątrz?
– Tak to już jest, dorośli czasem się rozchodzą – tłumaczył tata. – Lecz uszy do góry! Teraz będziesz miała dwa domy zamiast jednego! Co drugi weekend możesz nocować u mnie, no i w wakacje…
Nie słuchałam go dalej. Przecież sama widziałam, że za jego przyklejonym do ust uśmiechem i teatralnie wesołym tonem głosu, kryje się smutek. Ojciec był załamany, niepewny, zdenerwowany. Starał się to przede mną ukryć, naiwnie sądząc, że da się ochronić 18-latkę przed kataklizmem, jakim jest rozpad małżeństwa jej rodziców.
– Zdarza się, że miłość się po prostu wypala – innego wieczora tłumaczyła mi mama. – I wtedy trzeba się rozstać. To lepsze niż ciągłe kłótnie i niesnaski. Lepsze… także dla ciebie. Bo dzieci nie powinny patrzeć, jak jego najbliżsi skaczą sobie do oczu.
Czy oni mają mnie za dziecko?!
Wszystko to było dla mnie takie pokrętne, dziwne, niezrozumiałe. Z tego, co sami mówili, to ich małżeństwa nie rozbiła żadna osoba z zewnątrz. Żaden romans, żadna zdrada czy nielojalność. Dlaczego więc chcieli przekreślić 20 wspólnych lat?!
Ani mama, ani tata nie potrafili mi odpowiedzieć sensownie na to pytanie.
I nagle wybuchła ta straszna wojna w Ukrainie. Przerażające przekazy, porażające prognozy. Tata akurat miał się wyprowadzić do mieszkania po babci (emerytowanej nauczycielce rosyjskiego), ale rodzice uznali, że odczekają, póki sytuacja się nie uspokoi. Dobrze wiem, co im chodziło po głowie! Jak zwykle próbowali mnie chronić, nie chcąc dokładać do stresu wywołanego wybuchem wojny jeszcze jednego – związanego ze zniknięciem z naszego domu taty. Ech… Oni wciąż uważali mnie za małą dziewczynkę. Naprawdę myśleli, że się w tym nie połapię? Że będę spokojniejsza, widząc, jak codziennie mijają się w zimnym milczeniu? Szczerze mówiąc, widok tych ich pustych spojrzeń i tych półsłówek, którymi się ranili, przygnębiał mnie chyba jeszcze bardziej, niż gdyby jedno z nich faktycznie się wyprowadziło. Już nie czułam się bezpieczna w naszym domu. Wręcz przeciwnie! Po zamknięciu za sobą drzwi spływała na mnie lodowata, mroczna zasłona rozpaczy.
Żeby od niej uciec, szukałam pretekstu, aby nie siedzieć w domu. Poszłam ze znajomymi na pizzę, ale nie miałam nastroju na żarty. Siedziałam wśród przyjaciół skwaszona i niedostępna. To samo, kiedy wybrałam się z Kaśką, moją najbliższą kumpelą, do kina. Nie zarejestrowałam nawet zakończenia akcji! Lepiej zadziałało na mnie, kiedy sięgnęłam po alkohol na imprezie zorganizowanej przez Alę, z którą wcześniej właściwie nie miałam kontaktu. Adorował mnie tam jakiś chłopak, wciąż dolewając drinki. Sama nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby na imprezę nie przyjechał po mnie tata.
– Nigdy nie widziałem cię wstawionej! – wyrzucał, wioząc mnie do domu.
– Ja też wielu rzeczy o tobie wcześniej nie wiedziałam! Na przykład tego, że nas z mamą zostawisz! – odcięłam się, a on tak jakoś dziwnie się zgarbił i już nie odezwał ani słowem.
Zamknęłam wtedy za sobą drzwi pokoju, ale nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca. Nie mogłam zasnąć, mimo później pory! I w końcu postanowiłam obudzić Kaśkę, żeby się przed nią wyżalić.
Spytała, czy chcę pomóc
– Cześć! Dobrze, że dzwonisz! – ku mojemu zdumieniu odebrała już po pierwszym sygnale.
– Nie obudziłam cię? – upewniłam się.
– Nie, jestem na dworcu!
– Wyjeżdżasz gdzieś? – serce ścisnął mi niepokój, bo bardzo potrzebowałam jej obecności i wsparcia.
– Ależ skąd, głuptasie! – roześmiała się. – To oni tu przyjeżdżają. Całymi tysiącami! A ja staram się im pomagać.
Byłam tak skoncentrowana na własnych smutkach, że w pierwszej chwili nie załapałam.
– O kim ty mówisz? Kto przyjeżdża tysiącami na dworzec?
– Uchodźcy! Z Ukrainy! Halo, tu Ziemia! Nie oglądasz telewizji?
O Boże, ile tu ludzi…
Zaniemówiłam z wrażenia. Owszem, słyszałam, że Polacy gremialnie pomagają uciekającym przed wojną Ukraińcom. Ale to byli jacyś „oni” – anonimowe twarze w programach informacyjnych. Nigdy jakoś nie pomyślałam, że wśród tych samarytan może się znaleźć ktoś ze znajomych…
– A wiesz, przydałaby się twoja pomoc – usłyszałam w telefonie. – Może być jutro wpadła na dworzec?
W pierwszej chwili się przestraszyłam. Zawsze byłam typem szarej myszki, która wolała się nie wychylać. Dobra uczennica, członkini szkolnego chóru i grupy tanecznej, ale nic poza tym. Obecność nieznajomych osób, zwłaszcza w dużej liczbie, mnie niepokoiła. Chciałam więc odruchowo odmówić, gdy nagle pomyślałam, że wolontariat to przecież świetny pretekst, żeby nie siedzieć w domu. Domu, który powoli przestawał być domem pisanym przez duże D, a stawał się po prostu lokalem mieszkalnym. Zimnym, smutnym, pozbawionym duszy…
– Wchodzę w to! – zawołałam, siląc się na entuzjazm, tak aby przyjaciółka nie usłyszała niepewności w moim głosie.
Widok tłumu ludzi przelewających się przez halę dworca zrobił na mnie ogromne wrażenie. Było ich tak wielu! Niektórzy wyglądali na zwyczajnych podróżnych – mieli walizki na kółkach i markowe ubrania, a ich dzieci jechały w wygodnych wózkach. Większą grupę stanowili jednak ludzie sprawiający wrażenie kompletnie zdezorientowanych. Jakby wciąż nie wierzyli, że nagle znaleźli się w obcym kraju, z dala od swoich domów, których być może nigdy już nie zobaczą. Ci mieli puste spojrzenia, wygniecione ubrania i nieśli swoje dzieci na rękach. Kręcili się w kółko, niepewnie rozglądając na boki i usiłując wymyślić, co dalej. Wyraźnie wstydzili się pytać o pomoc, choć od razu dało się poznać, że nie mają ani pieniędzy, ani nawet śpiwora czy karimaty, żeby choć chwilę odpocząć.
– To głównie dla nich tutaj jesteśmy – z miną frontowej weteranki wyjaśniła mi Kasia.
A potem oprowadziła mnie po rozłożonym przez wolontariuszy na środku hali „stoisku”.
– Tu są pudła z kanapkami, tu kosze jabłek, tam stoją zgrzewki wody, a na tych turystycznych stolikach mamy termosy z gorącą herbatą oraz naczynia z wrzątkiem do zalewania kawy rozpuszczalnej.
– A ja? Co mam robić? – spytałam, patrząc niepewnie na uwijających się wolontariuszy.
– Na początek stań przy stoliku i nalewaj potrzebującym herbatę i kawę – odpowiedziała. – Ja w tym czasie pójdę do punktu informacyjnego. Mnóstwo ludzi nie wie, gdzie się zatrzymać, więc przekazujemy im namiary na schroniska i prywatne adresy.
W pierwszych chwilach mojej pracy w samym środku gwarnej i zatłoczonej hali czułam się zawstydzona. Polałam sobie rękę gorącą herbatą, upuściłam styropianowy kubek i omal nie przewróciłam stolika. Słaba była ze mnie „barmanka”! A jednak ustawiający się w karnej kolejce Ukraińcy patrzyli na mnie z wdzięcznością. Dla nich byłam aniołem, który po wielu dniach tułaczki, strachu i niepewności dawał im chwilę wytchnienia przy ciepłym naparze.
Szybko więc otrząsnęłam się z własnych kompleksów i zaczęłam się więcej uśmiechać. Następnie zaczęłam zagadywać do wystraszonych dzieci, przypominając sobie rosyjskie słówka, których kiedyś nauczyła mnie babcia.
– Choczesz czaj? A może kawu? – kaleczyłam język naszych wschodnich sąsiadów.
Kiwali głowami, potwierdzali, odwzajemniali uśmiechy. A ja nie mogłam się nadziwić, że niektórzy z nich dziękują mi ze łzami w oczach za pół kubka naparu albo kanapkę z szynką. Przecież to tak niewiele! Normalna, ludzka gościnność! Zrozumiałam jednak, że dla ludzi na obcej ziemi, którzy za plecami zostawili pożogę, tych parę słów to tyle co długa i uspokajająca rozmowa. Dlatego przez kolejne godziny, mimo że od ciągłego stania zaczęły boleć mnie plecy i kolana, starałam się być przyjazna i uśmiechnięta. Już nie tylko napełniałam kubki, ale też zaczęłam kierować ludzi do miejsc, gdzie wydawano śpiwory i karimaty (było ich dużo mniej niż potrzebujących, musieli więc czekać w długiej kolejce).
Gdzie ona się podzieje?
I pewnie pracowałabym tak, aż sama bym się nie przewróciła, gdyby któryś z bardziej doświadczonych wolontariuszy nie wysłał mnie na ławkę, żebym coś zjadła i odpoczęła. Usiadłam więc, odwijając jedną z kanapek i siorbiąc herbatę, którą wciąż dowozili nam zupełnie prywatni ludzie.
Musiałam być naprawdę zmęczona, bo nie zauważyłam w pierwszej chwili młodej, mniej więcej 25-letniej kobiety, która przysiadła obok. Z faktu jej istnienia zdałam sobie sprawę dopiero, gdy mnie zagadnęła ze śpiewnym, ukraińskim akcentem:
– Jesteś wolontariuszką, prawda?
Spojrzałam na nią. Wysoka, ładna blondynka z długimi blond włosami związanymi w koński ogon patrzyła na mnie życzliwie. Miała zmęczone, podkrążone oczy i była w zaawansowanej ciąży. Obok niej przysiadł 4-letni na oko chłopczyk.
– Tak, jestem wolontariuszką – potwierdziłam, odkrywając w swoim sercu radość i dumę. – W czym mogę ci pomóc?
Szybko zamachała w powietrzu rękami.
– Nie zaczepiam cię o pomoc. Są bardziej potrzebujący ode mnie! – zawołała.
– Chciałam tylko powiedzieć, że robicie tu mnóstwo dobrej roboty. Polacy to prawdziwi przyjaciele.
Jeszcze raz, dyskretnie, zerknęłam na jej wielki brzuch i małego chłopczyka obok.
– Jesteś tu sama? – spytałam ostrożnie.
W jej oczach zaszkliły się łzy.
– Mój Mykoła został w Kijowie – odpowiedziała ze zduszonym gardłem. – Mąż broni miasta. A ja… Tak, przyjechałam tu sama.
Zmęczenie i senność opuściły mnie w jednej chwili. Samotna kobieta z małym dzieckiem – a już niedługo z dwójką małych dzieci – w obcym mieście i bez środków do życia! Zaskakując samą siebie nagłym przypływem energii, szybko zorganizowałam jej wózek-spacerówkę, tymczasowe lokum, komplet pieluch na przyszłość i siatkę mleka w proszku. Byłam jak nakręcona! Napędzała mnie adrenalina. Udało mi się nawet, po wykonaniu kilku telefonów do bliższych i dalszych znajomych moich rodziców, załatwić Lenie (tak miała na imię) wizytę kontrolną w szpitalu na oddziale położniczym.
– Dziękuję ci! – Lena mocno mnie przytuliła dwie godziny później. – Jesteś niesamowita!
– Daj spokój, to nic wielkiego! – poczułam, że się rumienię. – Zwyczajne rzeczy.
Lena nagle posmutniała.
– Zwyczajne rzeczy… – powtórzyła, a potem z jej oczu spłynęły łzy.
Nie wiedziałam, jak się zachować. Czy ją czymś uraziłam? Zrobiłam coś nie tak? Chciałam ją o to zapytać, lecz wtedy Lena zaczęła mówić, jakby niewypowiedziane słowa od dawna w niej wzbierały i teraz znalazły ujście.
Miłość jest najważniejsza…
– Bo widzisz… – zaczęła. – Ja zawsze byłam taką nowoczesną kobietą. Praca, kariera, plany na przyszłość. Wszystko miałam rozplanowane. Miała być trójka dzieci, a w międzyczasie awans na wyższe stanowisko w firmie, lepsze mieszkanie, samochód, dom. Tak byłam tym zajęta, tak w to zapatrzona, że… – na chwilę załamał jej się głos, ale zaraz podjęła: – …że nigdy nie powiedziałam mężowi, że go kocham. Wyobrażasz to sobie? Kiedy on wyznawał mi miłość, odpowiadałam „ja ciebie też”. I tyle. Wydawało mi się, że mamy przed sobą czas na wyznania, czułe słówka, uczuciowe gesty. Że to wszystko może sobie spokojnie zaczekać na właściwy moment. Aż nagle świat się zawalił, dosłownie. Mykoła poszedł walczyć, a ja i moje dzieci – dotknęła brzucha – jesteśmy uchodźcami. A przecież miłość, rodzina, radość z bycia ze sobą są najważniejsze! Dlaczego do tej pory więcej się tym nie cieszyłam?
Niedługo później się rozstałyśmy. Na pożegnanie Lena zdążyła jeszcze powiedzieć: „niech Bóg cię błogosławi i wysłucha twoich próśb”, a ja pomyślałam, że jedynym błogosławieństwem i prośbą jest to, żeby rodzice znów byli razem. Jakaż ja byłam naiwna! Jak dziecko!
Dwie godziny później, wczesnym rankiem, inni wolontariusze wygonili mnie do domu. Mieli rację, byłam zmęczona jak nigdy w życiu. Fizycznie i emocjonalnie.
Pewnie dlatego nie zauważyłam tego szybko nadjeżdżającego auta, kiedy przechodziłam przez jezdnię. Wciąż miałam w uszach słowa Leny, gdy nagle poczułam uderzenie i wyleciałam w powietrze. Zdziwiłam się, dlaczego się unoszę. Lecz zanim na dobre pojęłam, co się stało… nim moje ciało gruchnęło o asfalt… straciłam przytomność.
Choć nie do końca. Gdzieś z oddali, z bardzo daleka, słyszałam krzyk ludzi, a potem sygnał nadjeżdżającej karetki. Niewiele mnie to jednak obchodziło. Było mi błogo, ciepło i miałam wrażenie, że pochylają się nade mną twarze rodziców. Chciałam wyciągnąć do nich rękę, uśmiechnąć się, powiedzieć że ich kocham. Oraz powtórzyć słowa Leny – że miłość jest najważniejsza. Bo świat wokół nas w każdej chwili może się skończyć. Codzienne smutki, gniew i pretensje przeminą, odejdą w zapomnienie. To wszystko jest nieważne, jak pył oblepiający podeszwy butów. Jedyne, co się liczy, to miłość. Nie zdążyłam jednak tego powiedzieć, bo zapadłam się w błogą ciemność.
Nie wiem, kiedy znowu otworzyłam oczy. Zauważyłam tylko, że świeci słońce, którego promienie wlewają się do pokoju przez wielkie okno. Co to za miejsce? Zamrugałam, uświadamiając sobie, że jestem w szpitalnej sali. Nie to jednak od razu przykuło moją uwagę. Co tam szpital! Grunt, że nade mną pochylały się zatroskane oblicza moich rodziców.
– Obudziłaś się! – w głosie ojca usłyszałam drżenie. – Juleczko, poznajesz nas?
– Boże, córeczko! Powiedz choć słówko … – zaszlochała mama. – Lekarze powiedzieli, że nie doznałaś większych obrażeń, poza ogólnymi stłuczeniami, ale tak długo byłaś nieprzytomna…
– Poznaję was oboje – szepnęłam. – I cieszę się, że was widzę. Razem.
Teraz płakali już oboje. Tata objął mamę, która gładziła mnie dłonią po włosach, a potem pocałował ją w czoło…
– Hola, hola! – zachrypiałam przez wyschnięte na wiór gardło. – Kiedy ostatnio was widziałam, byliście już właściwie w separacji! Co to za uściski?
Pierwszy raz w życiu zobaczyłam, jak mama oblewa się rumieńcem, a tacie brakuje słów. Speszyli się, zdrętwieli i posłali sobie ukradkowe spojrzenia.
– Bo widzisz, córuś, my, znaczy mama i ja… – tata zaplątał się we własne słowa.
– Kiedy tak leżałaś nieprzytomna, to my… – mamie też jakoś brakowało inwencji, żeby wypowiedzieć zdanie. – Dużo rozmawialiśmy o tym wszystkim i…
Oboje zamilkli, patrząc na mnie niepewnie, jak dwoje dzieci, które nabroiły. Odkaszlnęłam, wciągnęłam i wypuściłam powietrze, aż wreszcie odezwałam się do nich nareszcie mocniejszym głosem:
– No dalej! Wyduście to wreszcie! Chce mi się pić i boli mnie głowa. Nie mogę w nieskończoność czekać!
– Czekać? Na co, córeczko? – tata zrobił jeszcze głupszą minę.
– Aż powiesz mamie, że ją…
Moje marzenie się spełniło
Wtedy nareszcie coś się w nim odblokowało. Wypuścił długo wstrzymywane powietrze, przeniósł spojrzenie na mamę, a ona nieśmiało się do niego uśmiechnęła.
– Tak, hm, hm. Ona ma rację – wskazał na mnie. – Ja cię… kocham. Zawsze kochałem. I nie wiem, co w nas ostatnio wstąpiło. Zrozumiałem to dopiero, kiedy oboje tak strasznie baliśmy się, że stracimy nasze dziecko. Więc… przepraszam, żono, że zachowywałem się ostatnio jak dupek.
Kiedy się pocałowali, poczułam, że znów się osuwam w błogą ciemność. Może był to efekt leków znieczulających, a może po prostu organizm potrzebował więcej odpoczynku. W każdym razie, będąc już na progu snu, zdążyłam jeszcze pomyśleć „dziękuję”. Bo zrozumiałam, że żadne marzenie ani żadna prośba nie są zbyt naiwne, żeby nie mogły się spełnić. Trzeba tylko bardzo chcieć.
Julka
Zobacz także:
- „Czułam się beznadziejną matką. Zwłaszcza po porannych wywodach syna stwierdziłam, że to wszystko traci już sens”
- „Zrobiliśmy testy DNA. Okazało się, że nie jestem spokrewniona z nikim z rodziny. I nikt z nich nie wie, dlaczego”
- „Kiedy u mojej ciężarnej pasierbicy wykryto guza mózgu, postanowiliśmy adopotować jej dziecko. Nie zgodziła się moja córka”