„Mamy 7. dzieci i na tym nie koniec. Nasz rodzinny dom dziecka jest ostoją miłości i ciepła”
„Oboje z Jackiem dobrze wiemy, co znaczy dorastać bez własnego miejsca na Ziemi, bez miłości i czułości bliskich. Nikt lepiej od nas nie zrozumie tych dzieci. Kocham te dzieciaki jak swoje”.
- redakcja mamotoja.pl
Uchyliłam cicho drzwi do pokoju chłopców. Siedzieli przy swoich biureczkach pochyleni nad zeszytami. Starszy Wojtek podniósł głowę i spojrzał na mnie.
– O, mama! Sprawdzisz mi zadanie z matmy, jak skończę?
– Pewnie! Będę w kuchni. Jak napiszesz, przyjdź do mnie. A ty, Zbysiu, nie potrzebujesz pomocy?
– Nie! – synek uśmiechnął się do mnie szeroko. – Muszę tylko pokolorować mapkę w atlasie. Łatwizna!
Zajrzałam do pokoju dziewczynek, w którym akurat teraz siedziała tylko najstarsza z nich, Magda. Właśnie coś powtarzała, mrucząc cicho pod nosem.
Na mój widok zapytała:
– Przepytasz mnie potem, mamo? Jeszcze mam jedną zwrotkę do nauczenia…
Zgodziłam się oczywiście i poszłam do kuchni przygotować kolację. Zaraz miał wrócić mąż z naszymi najmłodszymi córeczkami, z którymi wybrał się na letnią przejażdżkę rowerową. Wiedziałam, że będą zmęczone i tak głodne, że zjadłyby konia z kopytami! Pomyślałam, że makaronowa zapiekanka starczy dla wszystkich i zaspokoi nawet największe apetyty.
W kuchni jest bardzo przytulnie. Jej środek zajmuje duży stół, przy którym mieści się cała niemała rodzinka… Kuchnia to serce naszego domu. Miejsce, o jakim zawsze marzyłam. A przecież przed laty nic nie wskazywało na to, że moje marzenie ziści się kiedykolwiek.
Wychowałam się w domu dziecka
Trafiłam tam jako sześciolatka z rodziny, w której alkohol był najważniejszy. Właściwie to nie wiedziałam, co to znaczy mieć dom. W sierocińcu przynajmniej było ciepło i czysto, mogłam najeść się do syta i nikt mnie nie bił. Brakowało mi jednak, tak samo jak w mojej patologicznej rodzinie, ciepła rodzinnego i miłości.
Wprawdzie panie wychowawczynie były dla mnie dobre i miłe, ale podświadomie czułam, że nie mogą mnie przecież tak kochać, jak kochają swoje własne dzieci, do których wracają po pracy. A ja bardzo chciałam mieć to poczucie przynależności do kogoś…
Pewnego dnia stałam pod ścianą ze spuszczoną głową. Znowu nadokuczały mi starsze dzieci i było mi smutno. Nagle usłyszałam nad sobą pytanie wypowiedziane życzliwym tonem:
– Cześć, smutno ci? Może chcesz, żebym się z tobą pobawił?
Obok mnie stał kilkunastoletni chłopiec, starszy ode mnie na oko o jakieś trzy, cztery lata. Miał duże, ciemne i bardzo smutne oczy, ciemne włosy i pełne, ale zaciśnięte w gorzkim grymasie usta. Pomyślałam sobie wtedy, że chciałabym, żeby się uśmiechnął. A on kontynuował:
– Jestem Jacek! A ty jak masz na imię? Jesteś nowa, prawda?
Skinęłam głową i cichutko wymamrotałam, że mam na imię Basia i bardzo chciałabym się pobawić. Tak zaczęła się moja przyjaźń z Jackiem. Dzieciaki na początku trochę się z nas podśmiewały, wołając: „Zakochana para, Jacek i Barbara!”.
Widziałam jednak, że mój przyjaciel się tym nie przejmuje, więc i ja postanowiłam ignorować zaczepki. Byłam szczęśliwa, że jestem dla kogoś ważna, że ktoś mnie potrzebuje.
Wkrótce spełniło się moje marzenie: gorzki grymas na twarzy Jacka zastąpił uśmiech, na początku blady, z czasem bardziej szczery.
Mijały lata. Nasza przyjaźń się pogłębiała, aż wreszcie przerodziła się w młodzieńczą miłość. Wtedy jednak nadeszło nieuchronne rozstanie. Jacek skończył osiemnaście lat i musiał opuścić dom dziecka. Płakałam, strasznie rozpaczałam, ale on mnie pocieszał:
– Nie płacz, Basieńko. Przecież i ty będziesz niedługo pełnoletnia i wtedy zamieszkamy razem. Nikt nas już nie rozdzieli, przysięgam na wszystko!
Wzięłam się więc w garść i uczyłam pilnie, żeby zdobyć zawód. Nie chciałam w nowym życiu stać się dla Jacka ciężarem… I jakoś minęło te parę lat. Pozbierałam swój skromny dobytek i opuściłam dom dziecka, nie oglądając się za siebie.
Zamieszkałam z Jackiem w maleńkiej kawalerce. A kiedy okazało się, że jestem w ciąży, wzięliśmy ślub. Tak oto miałam wreszcie rodzinę i dom, prawdziwy dom, w którym może nie było zbyt bogato, ale za to nie brakowało ciepła i miłości.
Trochę trwało, zanim udało nam się zrealizować nasz plan
Czas płynął. Skończyliśmy studia, dostaliśmy dobrą pracę, dorobiliśmy się, urodziło nam się jeszcze jedno dziecko, zaczęliśmy budować dom. Mieliśmy już wtedy pewien plan. W sierocińcu, gdzie oboje z Jackiem dorastaliśmy, oczywiście otaczano nas troską, niestety, brakowało w nim prawdziwie rodzinnej, domowej atmosfery. Dlatego postanowiliśmy założyć rodzinny dom dziecka. Wiedzieliśmy, że będziemy mogli dać podopiecznym dużo miłości, czułości i ciepła, a i nasze własne dzieci bardzo na tym skorzystają. Będą miały towarzystwo, a przede wszystkim nauczą się żyć dla innych, nie tylko dla siebie…
Realizacja tego planu wcale nie była prosta. Prawo dokładnie określa zasady tworzenia i funkcjonowania takich placówek. Najpierw musieliśmy przekonać lokalne władze, że na terenie naszego powiatu potrzebna jest taka instytucja. Udało nam się za pośrednictwem Ośrodka Pomocy Społecznej uzyskać zgodę starosty. Dużo pomógł nam też Caritas, który obiecał wsparcie finansowe i został „organem prowadzącym”. Potem było długie szkolenie i wreszcie mogliśmy zacząć.
Pamiętam, jak mocno przeżywałam dzień, kiedy jechaliśmy po nasze pierwsze dzieci – rodzeństwo, zabrane jak ja i Jacek, z rodziny alkoholików.
Pierwsze dni Asi, Magdy i Wojtka w naszym domu były trudne. Dzieci nie wiedziały, do czego służy spłuczka przy sedesie, bo w ich domu była tylko drewniana wygódka. Bały się elektrycznego czajnika, bo nigdy czegoś takiego nie widziały. Wiele pomogła obecność naszych rodzonych dzieciaków, Zbysia i Paulinki. „Dzikuski”, widząc, jak oni sobie radzą, powoli przyzwyczaiły się do życia w cywilizowanych warunkach. Teraz wszyscy razem bawią się, uczą, rozrabiają i uczestniczą w domowym życiu, są jak prawdziwe rodzeństwo.
Celebrujemy świąteczne posiłki, uczymy dzieci obowiązkowości i odpowiedzialności za siebie i innych, wypoczywamy, bawimy się. Dzięki mojemu przygotowaniu (jestem z zawodu pedagogiem i terapeutą) oraz zaangażowaniu i pasji Jacka, udało się powoli wyprowadzić trójkę naszych podopiecznych z ich problemów, wyrównać fizyczne i psychiczne deficyty.
To wielka radość patrzeć, jak przerażone, zaniedbane, niedożywione i zamknięte w sobie dzieci zmieniają się w wesołe, pogodne i zdrowe urwisy! Kiedy zaczęły mówić do nas „mamo” i „tato”, wiedzieliśmy, że decyzja o założeniu rodzinnego domu dziecka była najlepszą, jaką podjęliśmy.
Warto było poświęcić te wszystkie nieprzespane noce, długie dni zwątpienia i nadziei, aby wreszcie zyskać świadomość, że temu rodzeństwu dało się szansę na normalne rodzinne życie… Stopniowo wielki stół w naszej kuchni jakby się pomniejszał
Jacek wrócił z Asią i Paulinką z przejażdżki. Oczywiście cała trójka była zmęczona i głodna, ale szczęśliwa. Zaraz zaczął się zwykły ruch przedobiedni. Reszta dzieci przybiegła z pokoi; nakrywały do stołu, wypytywały o wycieczkę, spierały się i godziły.
Właśnie kończyliśmy posiłek, kiedy zadzwonił telefon. Odebrał Jacek i zaraz mnie zawołał. Jako dyrektor naszego domu dziecka musiałam załatwiać wiele urzędowych spraw. Byłam przekonana, że teraz też o jakąś z nich chodzi. Dzwoniła pani Iwona z ośrodka opiekuńczego.
– Pani Basiu, tragedia! – zaczęła od razu.
– Dwóch chłopaczków, jeden niespełna dwuletni! Ich matka tydzień temu zginęła w wypadku, a o ojcu słuch dawno temu zaginął
Nie było się co namyślać. Przecież zakładając rodzinny dom dziecka, wiedzieliśmy z Jackiem, na co się decydujemy. Obiecałam oddzwonić i poprosiłam męża do sypialni. Tam przedstawiłam mu sprawę. Popatrzył tylko na mnie z czułością i zapytał:
– Dasz radę? Już masz dużo pracy.
– Dam radę! – roześmiałam się. – Przecież wiesz, że mogą nam przydzielić od sześciorga do ośmiorga dzieci. Jeszcze nie wyczerpaliśmy limitu.
Tak trafili do nas Jaś i Mateuszek
Oni przynajmniej znali namiastkę rodzinnego życia, ponieważ mieszkali z matką, która zajmowała się nimi i kochała ich. Ale nie było komu ich przygarnąć, gdy matki zabrakło… Ci chłopcy też mieli więc swoje rany, które trzeba było cierpliwie i delikatnie leczyć miłością.
Teraz przy kuchennym stole zasiada nas już dziewięcioro, ale mieścimy się. Najważniejsze, że nasze dzieci, te rodzone i te, które przygarnęliśmy, wzrastają w atmosferze miłości, akceptacji i rodzinnego ciepła. Patrzymy z mężem na te poranione przez życie istotki i jesteśmy szczęśliwi, że daliśmy im dom. Przecież, kto jak kto, ale my najlepiej wiemy, co to znaczy wzrastać bez niego.
Barbara, 39 lat
Czytaj także:
- „Ojciec poszedł do więzienia, a matka założyła nową rodzinę. Dziadkowie uważali, że będzie mu lepiej w innej rodzinie. Dlaczego nikogo nie obchodziło to dziecko?”
- „Ten mądry i wrażliwy chłopiec potrzebował pomocy. Musiałam wymyślić podstęp, żeby się nim zaopiekować”
- „Żona chciała, żebym był przy porodzie, a mnie na samą myśl robiło się słabo. Kumpel podpowiedział mi, jak się z tego wyplątać”