„Marzyłam o gromadce dzieci, bo myślałam, że wtedy nigdy nie będę sama. Myliłam się, porzuciły mnie, jedno po drugim"
„Liczyłam na to, że gdy je odchowam, będę miała liczną rodzinę. Że będą mnie odwiedzać, pomagać, zapraszać na święta, na dzień babci. Ale żadne tego nie robi. Wszystkie miały do nas pretensje, że je musztrowaliśmy, że narzucaliśmy im, co mają robić”.
- redakcja mamotoja.pl
Wróciłam do pustego domu i postawiłam zakupy na podłodze. Nikogo nie było, a do tego nie byłam przyzwyczajona. W moim domu zawsze było mnóstwo ludzi, a przede wszystkim dzieci. W sumie sześcioro. I żadne moje prawdziwe…
Miałam niewiele ponad 20 lat, kiedy wyszłam za mąż. Studiowałam wtedy ekonomię, podobnie jak mój mąż. Wiedzieliśmy, że się kochamy i po prostu nie chcieliśmy czekać ze ślubem. Po co? Mogliśmy ze sobą być legalnie, bez problemów, cały czas, a o to nam chodziło. Dzieci nie mieliśmy na razie w planie, chcieliśmy najpierw skończyć studia. I zrealizowaliśmy ten plan.
Potem ja dostałam pracę, a mąż rozpoczął własną działalność. Nie mówię, że od razu zaczęliśmy się starać o potomstwo, ale też nie robiliśmy nic, żeby się zabezpieczyć. Jednak mijały miesiące, rok, potem drugi, a nasza rodzina się nie powiększała. Zaczęłam się tym martwić, zresztą, Romek też. Nasze działania nie przynosiły skutku.
Wreszcie zrobiłam badania – wynik nie pozostawiał żadnych nadziei. To ja byłam bezpłodna. Lekarz od razu mi powiedział – żadne leczenie nic nie da, musiałam się z tym pogodzić.
Byłam załamana. Właściwie życie straciło dla mnie sens
Bez dzieci go sobie nie wyobrażałam. A wiedziałam, że i dla Romana było to ważne. Pełna rodzina to rodzina z dziećmi i koniec. Byłam na tyle załamana, że zaproponowałam mu wtedy rozwód. Po co mu w końcu taka baba jak ja – bezużyteczna, która nigdy mamą nie zostanie? Ale on się na mnie tylko zezłościł i powiedział, że kocha mnie i już.
Jednak nie przestaliśmy myśleć o dzieciach. Wiadomo, że w naszym wypadku wchodziły w grę tylko dwa rozwiązania – adopcja lub rodzina zastępcza. Zaczęliśmy z Romkiem rozważać te dwie możliwości. Ja wolałam adoptować dziecko, ale Romek upierał się przy rodzinie zastępczej. Postanowiliśmy sprawdzić, jak to wygląda, jakie mamy szanse, jakich formalności musimy dopełnić. Dość długo trwało, zanim wszystko udało nam się pozałatwiać. Ale wreszcie mogliśmy zostać rodziną zastępczą.
Trafiło do nas pierwszych dwoje dzieci. Chłopcy, Jacek i Piotruś, bracia. Ich tata się nimi nie interesował, porzucił rodzinę i wyjechał za granicę. Mama była osobą wyjątkowo niezorganizowaną. Wiem, że lubiła się zabawić i wypić, ale chyba głównym problemem było to, że nie potrafiła zająć się dziećmi. Może i kochała synów, ale tak była zaabsorbowana sobą, że o nich po prostu nie dbała. Na szczęście dla chłopców, krótko przebywali w domu dziecka, od razu trafili do nas. Jacuś miał wtedy osiem, a Piotruś sześć lat.
Oj, pierwsze tygodnie, a właściwie miesiące były naprawdę trudne. I dla nich i dla nas. Ja, nieprzyzwyczajona do dzieci, a z natury pedantka prawie płakałam z wściekłości, zbierając wszędzie po kątach zabawki, brudne ubrania i porzucone papierki po cukierkach. Oni z kolei z trudem znosili nieustającą kontrolę i opiekę. Porządku nikt ich nie nauczył. Ba, nawet nie umieli jeść nożem i widelcem! A higiena osobista też pozostawiała wiele do życzenia.
Ależ ja się naużerałam, żeby zmusić ich do codziennej kąpieli i mycia zębów. To był jakiś koszmar. Ale ja jestem konsekwentna i uparta. Nie było mowy o żadnym pobłażaniu. Chłopcy co prawda narzekali i to na głos, nie przebierając w słowach. Kultury też ich nikt nie nauczył. Mówili, że już lepiej było im w domu, bo nikt ich tam nie musztrował, jak się wyraził Jacek. Strasznie było mi przykro, bo przecież ja to wszystko dla nich robiłam, powinni to docenić!
Mimo że trudy opieki nad dwójką urwisów dały mi się we znaki, zamierzałam przyjąć kolejne dziecko. Tym razem wybrałam dziewczynkę, Magdę. Miała zaledwie trzy latka, więc liczyłam, że łatwiej uda się ją wychować, nauczyć zasad. No i dziewczynka, a nie chłopak, powinna być grzeczniejsza...
Kiedy Magda się u nas pojawiła, była bardzo przestraszona. I głodna. Pierwszy raz widziałam dziecko, które bez przerwy zbiera jedzenie. Ciągle przychodziła po chleb. Cieszyłam się, że ma apetyt i podsuwałam jej różne kąski. Brała wszystko – i słodycze, i wędlinę, ale zawsze prosiła o chleb. Nawet dziwiło mnie, że taki szkrab potrafi zjeść osiem kromek dziennie. Moja radość z dobrego apetytu szybko minęła, gdy robiąc porządek w jej pokoju, natknęłam się na ogromny magazyn za fotelem.
Było tam wszystko – nadgryzione ciasteczka, spleśniała kiełbasa, suche kromki. Strasznie się wtedy wściekłam i nakrzyczałam na nią, że marnuje jedzenie.
– Po co to zbierasz – piekliłam się. – Przecież zawsze dostajesz, co chcesz.
Po kilku dniach znowu odkryłam kolejny magazyn, tym razem w szafie. Magda strasznie się przestraszyła i gdy zobaczyła, że zanoszę jej zapasy do śmietnika wpadła w histerię. Próbowałam na różne sposoby przemówić jej do rozumu – i prośbą, i groźbą, ale nic nie dawało rezultatu.
Podczas spotkania z kuratorem – musieliśmy co jakiś czas takie odbywać – powiedziałam o swoim problemie. Dowiedziałam się, że to normalne. Dla takich dzieci jak Magda – zaniedbanych, wieczne głodnych – chleb kojarzy się z bezpieczeństwem. Owszem, chętnie jadły inne rzeczy, ale kromkę musiały mieć zawsze przy sobie. Nie mogłam tego pojąć. I za punkt honoru postawiłam sobie dać Magdzie tyle jedzenia i uczucia, żeby nie musiała magazynować pieczywa. Niestety, nie udało mi się.
Moje dni wypełnione zatem były potyczkami z dziećmi
Z chłopcami o porządek i zachowanie, a to z Magdą, żeby nie chowała jedzenia. Ale czułam też satysfakcję z tego, co robię. Dlatego dołączył do nas jeszcze Antoś, Szymek i Karolinka. Cała trójka mniej więcej w podobnym wieku, od czterech do sześciu lat.
Najstarszy, Jacek, kończył wówczas szkołę podstawową i uparł się, że pójdzie do technikum. Nie zgodziłam się. Był bardzo zdolny, tylko leniwy. Zmusiłam go więc, żeby jednak poszedł do liceum. Widziałam go już na studiach, najlepiej językowych, bo angielski i niemiecki chwytał w lot. Jacek nie był zadowolony, ale nie miał wyjścia – był nieletni. Z czasem zresztą chyba przekonał się, że miałam rację, bo w trzeciej klasie zaczął przynosić lepsze oceny i sam coś wspominał o kontynuowaniu nauki.
Z kolei jego brat poszedł wówczas do gimnazjum – akurat był pierwszym rocznikiem, kiedy je wprowadzili. Strasznie się wówczas zmienił. Nie wiem, co wstąpiło w tego chłopaka. Zaczął się zadawać z jakimś dziwnym towarzystwem. Nie uczył się w ogóle, mnie i Romka ignorował. Zastanawiałam się nawet, czy nie wystąpić o pomoc do kuratora. Mogli mu przecież zmienić rodzinę, może kto inny przemówiłby mu do rozumu. Ale było nam żal rozdzielać braci. No i miałam nadzieję że jednak mu przejdzie, że się zacznie uczyć, przestanie szwendać z nie wiadomo z kim.
Niestety, z Piotrkiem ciągle były jakieś problemy. Zaczął palić, łobuzować, dostawałam wezwania do szkoły. Ale najgorzej było, gdy został zatrzymany pod wpływem alkoholu przez policję. Oczywiście, od razu wkroczył kurator. Byliśmy wówczas pilnowani na każdym kroku, rozważano odebranie nam nie tylko Piotrusia, ale i pozostałych dzieci. Na szczęście sprawa rozeszła się po kościach. Ponieważ reszta naszych podopiecznych nie sprawiała kłopotów, wręcz przeciwnie, uczyli się dobrze, odnosili sukcesy, Piotrek z nami pozostał.
Ale niestety, nie udało nam się go dobrze wychować. Z trudem skończył gimnazjum, w technikum miał olbrzymie problemy. Nie mieliśmy na niego żadnego wpływu. Nie chciał nas słuchać, krzyczał, że ma dość wojskowego drylu, że on też jest człowiekiem. Na nic nasze prośby i błagania, na nic tłumaczenie, że przecież to nam wszystko zawdzięcza, że powinien docenić nasze poświęcenie. Skończył 18 lat i wyprowadził się od nas. Widywałam go jeszcze przez kilkanaście miesięcy. Najczęściej był pijany albo naćpany, zawsze w podejrzanym towarzystwie. Potem już ani go nie widywałam ani nie miałam o nim żadnych wieści.
A Jacek… On też nas rozczarował. Gdy zaczęły się kłopoty z Piotrem, Jacek zamknął się w sobie. Owszem, nadal się uczył i to coraz lepiej, nie sprawiał żadnych problemów wychowawczych. W klasie maturalnej zaczęliśmy go podpytywać, co dalej, jakie ma plany. Powiedział, że idzie na studia, ale na uczelnię do innego miasta. Właściwie, to na drugi koniec Polski. Nie rozumiałam dlaczego. Przecież u nas też jest dobry uniwersytet, a byłby blisko nas. A wtedy on powiedział… Nie mogę, do dziś chce mi się płakać, gdy przypomnę sobie jego słowa.
– Właśnie o to chodzi, że nie chcę być blisko – powiedział, patrząc mi w oczy. – Wiem, że chcieliście dobrze, że poświęcacie nam dużo uwagi. Ale zapominacie, że jesteśmy ludźmi, mamy swoje marzenia i plany. Od was dostawaliśmy jedzenie, ubranie i mnóstwo strofowania. Nic nigdy nie mogłem zrobić tak, jak chciałem. Marzyłem o piłce nożnej, wy zapisaliście mnie na szermierkę. Chciałem iść do technikum fotograficznego, wy zmusiliście mnie, żebym poszedł do liceum. Myślicie, że dlaczego Piotrek jest taki? Bo on nie potrafił zacisnąć zębów i zrezygnować z własnego życia. Popatrzcie na resztę dzieciaków – jeszcze są małe, macie okazję zmienić swoje postępowanie. Magda marzy o tańcu, Szymek kocha komputer, a Antoś ma swój własny, zamknięty świat. A wy wymyśliliście sobie idealną rodzinkę, z idealnymi dziećmi, które robią to, co wy im każecie. To nie rodzina, to wojsko. Przykro mi, nie chce was ranić, ale mam nadzieję, że w ten sposób pomogę pozostałym dzieciakom. Bo wy nie robicie nic dla nas, tylko dla siebie. Realizujecie jakiś wymyślony plan. Skąd pomysł, że Magda ma być lekarzem? Przecież ona nie znosi biologii! A taniec to nic hańbiącego.
Popłakałam się wtedy strasznie
Gdy Romek wrócił z pracy i usłyszał, co się stało, powiedział Jackowi kilka ostrych słów. Nie pomogło. Jacek zrobił maturę i wyprowadził się. Przysyłał tylko zawiadomienia o postępach w nauce i życzenia na święta. Potem zamilkł. Próbowałam dowiedzieć się, co się z nim dzieje. Podobno ożenił się i ma córkę. Moją wnuczkę… Bo przecież ja go traktowałam jak syna!
Niestety, pozostałe dzieci też nie potrafiły odwdzięczyć się za to, co dostały. Wszystkie miały do nas pretensje, że je musztrowaliśmy, że narzucaliśmy im, co mają robić. A co – mieliśmy im pozwalać na wszystko? Fakt, że to my decydowaliśmy o tym, co będą trenować, co robić po lekcjach. Ale skąd one miały wiedzieć, co jest dla nich dobre?
Liczyłam na to, że gdy je odchowam, będę miała liczną rodzinę. Że będą mnie odwiedzać, pomagać, zapraszać na święta, na dzień babci. Ale żadne tego nie robi. W domu został tylko Antoś, ale i z nim nie mamy właściwie kontaktu. Zawsze był skryty, ale teraz, jako prawie dorosły, w ogóle z nami nie rozmawia. Pewnie i on, jak reszta, zaraz się wyprowadzi. Romek siedzi całymi dniami i wieczorami w pracy, a ja… Ja oglądam zdjęcia w albumach i połykam łzy.
Poświęciłam tym dzieciakom wszystko, całe moje życie, a one tego nie doceniły! Porzucają mnie, jedno po drugim, jak niepotrzebną już rzecz. A przecież powinny być mi wdzięczne! Dlaczego tak nie jest?
Danuta, 56 lat
Czytaj także:
- „Mój mąż myślał tylko o pracy i pieniądzach. Doszło do tego, że nasz syn chciał mu… zapłacić, żeby spędzał z nim czas”
- „Miałam oddać szpik swojemu siostrzeńcowi, kiedy… zaszłam w ciążę. Musiałam dokonać przerażającego wyboru”
- „Mój syn uratował niemowlę, które wypadło z okna. Przez ten bohaterski czyn ludzie nie dają mu spokoju”