Babcia zawsze powtarzała, że będę najwspanialszą matką pod słońcem. „Jesteś ciepła, opiekuńcza, kochasz dom, dzieci. Nie to co Alinka. Tej tylko kariera i pieniądze w głowie” – mówiła, gdy wpadałam do niej w odwiedziny. Śmiałam się z tej przepowiedni, ale w głębi duszy miałam nadzieję, że się spełni. Rzeczywiście w przeciwieństwie do siostry marzyłam o spokojnym, rodzinnym, życiu. Czułam, że będę wtedy szczęśliwa…

Reklama

Na początku wszystko układało się pomyślnie. Wyszłam za mąż za Marcina, najwspanialszego, jak mi się wtedy wydawało, mężczyznę na świecie. Podobnie jak ja kochał dzieci i chciał mieć własne jak najszybciej. Prawie od razu po ślubie rozpoczęliśmy więc starania. Ale mijały miesiące, a na teście ciążowym ciągle pojawiała się tylko jedna kreska . Nie rozumiałam, co się dzieje. Byłam młoda, zdrowa, świetnie się czułam. Więc dlaczego nam nie wychodziło?

Po dwóch latach bezskutecznych starań zdecydowaliśmy się na badania. Bardzo się ich bałam. Jakbym przeczuwała, że to przeze mnie ciągle jesteśmy tylko we dwoje. Pamiętam, jak poszliśmy po wyniki.

– Pan bez problemów może zostać ojcem. Ale pani nigdy nie zajdzie w ciążę – usłyszałam wyrok z ust lekarza.

Powód? Ogólnie mówiąc, nieprawidłowości anatomiczne, których nie da się skorygować operacyjnie. I tyle. Nikomu z najbliższych nie powiedziałam o tej diagnozie. Łudziłam się jeszcze, że jest dla mnie nadzieja, że lekarz się pomylił. Odwiedzałam kolejnych specjalistów, biegałam do różnych bioterapeutów, znachorów. Nic nie pomagało. Jakby tego było mało, kilka miesięcy później opuścił mnie mąż. Któregoś dnia oświadczył, że odchodzi do innej.

Zobacz także

– Marysia spodziewa się dziecka, więc chyba rozumiesz – powiedział.

Jaka matka tak traktuje własne dziecko?! Ja bym była inna

Zrozpaczona pojechałam do babci.

– Niestety, babuniu, twoja przepowiednia nigdy się nie sprawdzi. Nigdy nie będę matką – wykrztusiłam, gdy już usadziła mnie na kanapie w salonie.

– Ale dlaczego? – zdziwiła się.

– Bo jestem bezpłodna. A na dodatek Marcin mnie zostawił… Chcę umrzeć! – rozpłakałam się.

– Nie mów tak, dziecko. Los lubi płatać figle. Na razie był dla ciebie okrutny, ale jestem pewna, że teraz, dla odmiany, szykuje jakąś miłą niespodziankę – przytuliła mnie mocno. – Uwierz, kochanie.

– Nie wierzę. Dla mnie wszystko już się skończyło – westchnęłam.

W tamtym momencie naprawdę byłam przekona, że w życiu nic dobrego mnie już nie spotka, że moje marzenia o macierzyństwie pozostaną tylko marzeniami. Pół roku później do mojego bloku wprowadzili się nowi lokatorzy. Matka z córeczką, na oko sześcioletnią. Dziewczynka była śliczna, smagła, miała ciemne kręcone włoski i uroczy zadarty nosek.

Stałam w oknie i patrzyłam, jak kobieta wypakowuje rzeczy z samochodu. Pogoda była wtedy okropna. Padał deszcz, wiał wiatr. Dziewczynka bezradnie kręciła się między pudłami. Była przemoknięta.

– Mamo, zimno mi! – odezwała się w pewnej chwili.

– Zamknij się, nie widzisz, że jestem zajęta? – warknęła kobieta.

– Ale zimno – małej zbierało się na płacz.

Kobieta z impetem rzuciła pudło na ziemię i chwyciła córkę za kurtkę.

– Ani słowa, bo ci przywalę! – wrzasnęła i potrząsnęła nią z całej siły.

Mała skuliła się i zamarła. Bała się poruszyć. Dopiero gdy matka odeszła, odetchnęła z ulgą. Więcej nie odezwała się ani słowem. Patrzyłam na to przerażona. Pomyślałam, że kochająca matka tak się nie zachowuje. I że ja nigdy nie odezwałabym się w ten sposób do swojego dziecka.

Nowa lokatorka okazała się bardzo rozrywkową kobietą. Codziennie odwiedzali ją jacyś podejrzanie wyglądający mężczyźni i balowali do białego rana. Wszyscy w bloku się ich bali, więc nie reagowali. Ja też początkowo siedziałam cicho. Ale którejś nocy nie wytrzymałam. Gdy po raz kolejny usłyszałam pijackie wrzaski i głośną muzykę, wciągnęłam dres i wyskoczyłam na klatkę.

– Dość tego! Jak się zaraz nie uspokoicie to… – zaczęłam krzyczeć i nagle zamilkłam.

Na schodach dostrzegłam małą dziewczynkę – to była córka tego babska. Siedziała przerażona, w kusej piżamce. Na mój widok skuliła się jeszcze mocniej.

– Dobry wieczór. A co ty tu robisz o tej porze? – zapytałam ciepło.

– Nic – wyszeptała.

– Jesteś z góry?

– Taaak– skinęła główką.

– Mama cię wygoniła? – domyśliłam się.

– Nie… Sama uciekłam… Mama nie lubi, jak jej przeszkadzam. Złości się i krzyczy… Wolałam nie czekać… – zamilkła.

Ręce mi opadły.

Nie potrafiłam zrozumieć, jak można traktować w ten sposób dziecko!

– Lubisz kakao?– zapytałam.

– Nie wiem… Chyba tak – odparła.

– No to zapraszam cię na gorące kakao – powiedziałam.

Mała zerwała się na równe nogi i wsunęła rączkę w moją dłoń.

– A będę mogła u ciebie spać? – zapytała z nadzieją w głosie.

– Oczywiście – uspokoiłam ją.

Nie miałabym sumienia odesłać jej do domu, w którym jacyś obcy faceci bawili się w najlepsze z jej mamusią. Od tamtego dnia Ania nocowała u mnie coraz częściej. Jej matce wcale to nie przeszkadzało. Ba, chyba cieszyła się, że na czas wizyt znajomych pozbywa się ciężaru.

Początkowo tylko ją karmiłam i układałam do snu. Potem kupiłam zabawki, piżamkę. Spędzałam z nią prawie każdą wolną chwilę. Im lepiej ją poznawałam, tym coraz większy smutek mnie ogarniał. Żałowałam, że to nie moje dziecko, nie moja córeczka. Pokochałam tę małą całym sercem.

Adopcja jest niemożliwa, więc może znajdziemy inny sposób

Pół roku później firma, w której pracowałam, wysłała mnie na dwutygodniowe szkolenie do innego miasta. Przed wyjazdem spotkałam się oczywiście z Anią.

– Ciociu, nie jeeeedź – prosiła.

– Muszę, bo inaczej wyrzucą mnie z pracy – tłumaczyłam ze ściśniętym sercem.

– No to może pojadę z tobą?

– Nie możesz, skarbie. Nikt nie zabiera dzieci na szkolenie. A poza tym nie jestem twoją mamą. Nie mogę cię ot tak, zabrać.

– Szkoda… – westchnęła.

– Co szkoda?

– Że nie jesteś moją mamą…

– Ja też żałuję, Aneczko – przytuliłam ją mocno; ze wzruszenia omal się nie popłakałam.

Po szkoleniu wracałam do domu jak na skrzydłach. Cieszyłam się, że wreszcie zobaczę Anię. Bardzo się za nią stęskniłam. Przed blokiem zaczepiła mnie sąsiadka.

– Pani Małgosiu, wie pani, co się u nas stało? Afera na całego! – zaczęła opowiadać rozgorączkowana.

– Tak? A cóż się takiego wydarzyło?

– Ta z drugiego piętra zniknęła!

– Matka Ani? – chciałam się upewnić.

– Tak, ona. Jakoś tak trzy dni po pani wyjeździe wyszła z domu z jakimś facetem, wsiadła do samochodu na obcych numerach i tyleśmy ją widzieli.

– Zabrali małą? – jęknęłam.

– No właśnie nie. Zostawili. Biedulka cały dzień i całą noc sama w mieszkaniu przesiedziała. Dopiero rankiem zaczęła stukać po ludziach i szukać pomocy… No i ktoś zadzwonił na policję…

– O Boże, i co się z nią stało? – przerwałam sąsiadce przerażona do głębi.

– Przyjechały jakieś babki z opieki i ją zabrały. Może do domu dziecka, może do pogotowia opiekuńczego… Nie wiem…

– I nadal tam jest?

– Chyba tak. Bo jej mamuśka ciągle się nie odnalazła. Pewnie siedzi za granicą, bawi się na całego i ma dziecko gdzieś… Parszywa suka bez serca – nie kryła oburzenia.

– Ma pani rację… Przepraszam, ale bardzo się śpieszę – wyminęłam ją i szybkim krokiem ruszyłam do samochodu.

– Tak? A dokąd? – krzyknęła zawiedziona.

Pewnie myślała, że dłużej z nią poplotkuję.

– Muszę się dowiedzieć, gdzie jest Ania – rzuciłam przez ramię.

W tamtym momencie postanowiłam, że sprowadzę małą sąsiadkę do domu. Mojego domu. Nie miałam jeszcze pojęcia, jak tego dokonam, ale wiedziałam, że nie spocznę, póki nie osiągnę celu.

Przez następna trzy godziny biegałam po urzędach. Byłam na policji, w opiece społecznej, w sądzie rodzinnym. W końcu udało mi się ustalić nazwisko i telefon kuratora Ani. Natychmiast się z nim skontaktowałam. Facet początkowo nie chciał powiedzieć, gdzie przebywa mała, ale tak naciskałam, tak prosiłam, że w końcu uległ. Nawet pojechał ze mną na miejsce.

Ania od razu rzuciła mi się na szyję. Uściskom i pocałunkom nie było końca.

– Widzę, że dziewczynka jest z panią bardzo zżyta – zauważył kurator.

– No właśnie. Czy w takim razie mogę zabrać ją do domu? – zapytałam.

– Sama pani wie, że to niemożliwe. Gdybyście były rodziną… Nawet daleką, to co innego. A tak… – zawiesił głos.

I wtedy mnie olśniło.

– Rodziną? Przecież mogę być jej rodziną! – wypaliłam.

Kurator spojrzał na mnie zdziwiony.

– Myśli pani o adopcji? To na razie niemożliwe. Matka ma prawa rodzicielskie. Sprawa może ciągnąć się latami – westchnął.

– O rany, przecież wiem… A co pan powie na rodzinę zastępczą?

– Też nie będzie łatwo, ale na pewno prościej – uśmiechnął się.

Załatwianie formalności trwało kilka miesięcy. Kiedy wreszcie sąd wydał korzystną dla mnie decyzję i mogłam zabrać Anię do siebie, omal nie oszalałam ze szczęścia. Pomyślałam, że przepowiednia babci jednak się sprawdziła. Zostałam mamą. I nieważne, że na razie tylko zastępczą.

Małgorzata, 29 lat

Czytaj więcej:

Reklama
  • „Chciałem naprawić błędy młodości, ale syn widzi we mnie intruza. Zawiodłem jako ojciec, ale podołam jako dziadek”
  • „Przez upór i gburstwo mojego ojca rodzina zaczęła się rozpadać. Scaliła ją dopiero moja kilkuletnia córeczka!”
  • „Ciąża wykończyła mnie psychicznie i fizycznie. Nie miałam siły wstać z łóżka i brzydziłam się własnego ciała. Ukojenie odnalazłam w jodze”
Reklama
Reklama
Reklama