Reklama

Nigdy nie zapomnę tamtej nocy sprzed 8 lat, kiedy rodziłam Natalkę. Położna wrzeszczała „przyj!”, a lekarz wyduszał dziecko, napierając mi na brzuch kolanem. Byłam przerażona, zdezorientowana, półprzytomna z bólu i wyczerpania. Poród trwał już od wielu godzin. A ja nie miałam nawet sił, żeby krzyczeć.

Reklama

Nad ranem tętno dziecka dochodziło do dwustu, ja co kilka minut traciłam przytomność, a mój zepchnięty w kąt przez medyków mąż – był blady jak ściana. Kiedy na chwilę nasze spojrzenia się spotkały, wyczytałam w jego oczach, o czym myśli. Był pewien, że traci nas oboje. I mnie, i dziecko.

W końcu jednak, z użyciem kleszczy i kolana, wyduszono ze mnie naszą kruszynkę. Była sina, nie mogła złapać oddechu. W pierwszej chwili otrzymała zero w dziesięciopunktowej skali Apgar. Po chwili jednak córeczka ożyła.

Ile woli życia mieściło się w tym ciałku!

Maleństwo było jednak wciąż na granicy śmierci. Liczbę punktów podniesiono tylko do dwóch. Płakałam, trzymając ją na rękach. Z radości, ze smutku, z wściekłości i wzruszenia. Z tych wszystkich emocji naraz.

Dopiero kilka dni później inny położnik z tego szpitala wygadał się, że mój poród od początku kwalifikował się do cesarskiego cięcia. Płód ułożony był pośladkowo, więc nic dziwnego że nie chciał przejść przez kanał rodny. Dlaczego, mimo ewidentnego obrazu z usg, lekarz zdecydował się na poród naturalny? To już tajemnica. Nie miał czasu, żeby ze mną porozmawiać.

Zdiagnozowano u Andzi porażenie mózgowe, którego przyczyną było niedotlenienie mózgu w czasie porodu.

– Proszę nie robić sobie nadziei – wyrąbał mi prosto w oczy lekarz z oddziału neonatologicznego. – Pani córka już zawsze będzie „roślinką”. Przy takich uszkodzeniach mózgowia nie ma szans, żeby kiedykolwiek wstała z łóżka lub powiedziała słowo.

– Proszę rozważyć oddanie jej pod opiekę wyspecjalizowanej placówki.

Wyszłam na szpitalny korytarz. Trzymając się ściany, doczłapałam do łazienki. I dopiero tam, w obskurnej kabinie prysznicowej, pozwoliłam sobie na szloch. Pół godziny później wróciłam do swojego łóżka. Byłam już spokojna. I wiedziałam jedno – Andzia zostaje ze mną. Na dobre i złe. Już nigdy więcej nie płakałam.

Po wyjściu do domu zaczęła się walka. Bez przełomowych bitew, wielkich zwycięstw czy porażek, bez rozgłosu, chwały i medali. Żmudna, powolna, pozbawiona widocznych sukcesów walka o normalność dla córki. Zrezygnowałam z pracy. Zamieniłam się w opiekunkę, rehabilitantkę i adwokata mojego ukochanego dziecka.

Walczyłam z lekarzami, którzy próbowali postawić na niej krzyżyk, fizjoterapeutami, którzy nie wierzyli w sens zabiegów i ćwiczeń, urzędnikami, którzy próbowali obcinać finanse na leczenie i rehabilitację. W sprawach dotyczących dziecka byłam jak lwica. Odważna i nieprzejednana.

A mój mąż? Utrzymanie naszej trójki spadło na jego barki. Na szczęście miał etat, a więc ubezpieczenie, i w miarę stabilną pracę. Przynosił do domu pieniądze, które ja skrupulatnie dzieliłam tak, żeby wystarczyło do końca miesiąca. Było ciężko. Pieluchy, maści przeciwodleżynowe, elektryczny ssak do odciągania zalegającej w oskrzelach flegmy, no i przede wszystkim – horrendalne opłaty za ćwiczenia i turnusy rehabilitacyjne.

Robert nie skarżył się, nie narzekał. Ale też się nie włączał. Miałam wrażenie, że przytłacza go to, co dzieje się w domu. Że od tego ucieka. Nie próbował nawiązać kontaktu z córką, nie karmił jej, nie przewijał. Nie przytulał. Nie winiłam go za to.

Sama miałam czasami ochotę wyrwać się do miasta. Nieraz patrzyłam z zazdrością, jak mąż wychodzi do pracy. Żal mi było tylko tego, że pomiędzy dwojgiem najbliższych dla mnie istot – córką i mężem – nie ma najmniejszej nawet więzi.

– Zrozum, ja się zwyczajnie boję – powiedział kiedyś w chwili szczerości. – Andzia jest taka krucha i bezradna… A zresztą, i tak chyba nie bardzo wie, co się wokół niej dzieje.

Ta ostatnia uwaga zapiekła mnie do żywego.

To nie była prawda!

– Naprawdę nie widzisz, jakie robi postępy? – zagotowałam się. – Zaczyna się uśmiechać, pokazuje oczami to, czego jej potrzeba, nauczyła się nawet przewracać z boku na plecki!

Popatrzył na mnie oczami, w których czaił się smutek i rezygnacja. Zaczęłam się zastanawiać, czy tylko ja widzę, że nasze dziecko robi postępy? A może wcale ich nie robi, tylko oszukuję samą siebie?

Przez następne miesiące prawie się z mężem do siebie nie odzywaliśmy. On wracał z pracy później, ja byłam pochłonięta ćwiczeniami i zabiegami rehabilitacyjnymi. Pojawiło się jednak coś jeszcze. Coraz częściej czułam od Roberta alkohol.

– No co? Ciężko haruję na całą rodzinę, mam więc chyba prawo od czasu do czasu się odstresować! – wybuchł, kiedy tylko zwróciłam mu na to uwagę.

– Od czasu do czasu? – syknęłam. – Wracasz podcięty niemalże codziennie! A w weekendy robisz się niespokojny i gburliwy, jakbyś już nie mógł się doczekać poniedziałku bez nas.

– Jestem przepracowany, potrzebuję odpoczynku – powiedział już spokojniej, ale zaraz odwrócił się i włączył telewizor, kończąc rozmowę.

– Uważaj, żebyś za chwilę nie miał więcej wolnego – powiedziałam do jego pleców. – Żaden pracodawca nie będzie tolerował trunkowego pracownika. Chyba zdajesz sobie sprawę?

Wykrakałam, cholera!

Miesiąc później Robertowi wręczono wypowiedzenie. Nogi się pode mną ugięły, kiedy to zakomunikował. Jego pensja to było jedyne źródło naszego utrzymania!

– Coś znajdę, nie martw się – próbował mnie jeszcze uspokajać.

– Z dyscyplinarką w CV? Chyba żartujesz?! – wrzasnęłam wściekła.

I wtedy przyszedł mi do głowy pomysł na wyjście z impasu. Prosty, wręcz banalny. Ale jedyny możliwy.

– Zamieniamy się – oznajmiłam. – Teraz to ty zajmiesz się leczeniem Andzi, a ja idę do pracy.

– Co za bzdury opowiadasz? – prychnął. – Od 5 lat tylko gotujesz i pierzesz. Ty w ogóle masz pojęcie, jak wygląda obecny rynek pracy?

Gdybym zastanowiła się chwilę nad tym, co powiedział, pewnie przyznałabym mu rację i wszystko zostałoby po staremu. A raczej… Do reszty by się zawaliło. Na szczęście, upojona swoim pomysłem, rzuciłam się do poszukiwań.

Wysłałam około setki ofert i… odpowiedziała mi tylko jedna nieduża firma. Potrzebowali asystentki szefa, zaprosili mnie na rozmowę.

– Przepraszam, ale ktoś z naszego działu kadr popełnił pomyłkę – bąknął mój niedoszły szef, od razu po rzuceniu okiem na moje papiery. – Niepotrzebnie panią fatygowaliśmy.

– Macie już kogoś na to stanowisko? – spytałam zdumiona.

– No… nie. Ale szukamy osoby z doświadczeniem, świetnie zorganizowanej, kogoś, kto będzie ogarniał mój kalendarz spotkań, zajmował się logistyką i negocjowaniem drobniejszych umów. A pani… Gospodyni domowa z symbolicznym stażem pracy, do tego ponad pięcioletnia przerwa w pracy. Nie, nic z tego nie wyjdzie.

Wtedy poczułam, jak policzki robią mi się czerwone ze złości

– Proszę pana, w czasie mojej „przerwy w pracy” opiekowałam się niepełnosprawną córką – wypaliłam bez zastanowienia. – Zorganizowałam rehabilitację, leczenie, wyegzekwowałam w urzędach należne świadczenia. Równocześnie prowadziłam dom i zarządzałam skromnym budżetem. Trudno o bardziej złożoną logistykę!

Skończyłam i zaczęłam podnosić się z miejsca, zmierzając do drzwi, kiedy w miejscu osadził mnie jego głos:

– Do licha! Ale ma pani gadane! No, jeśli w pracy potrafi pani być równie energiczna i przekonująca, to… – wstał i wyciągnął do mnie rękę. – Zapraszam do zespołu! Na próbę.

Od tej rozmowy minęły 4 lata. Andzia jest dziewięcioletnią panną. Ja wciąż pracuję, awansowałam ze stanowiska asystentki na szefową jednego z działów firmy. Zarabiam nieźle, ale mam mało czasu. Zdarza się, że do domu wpadam, gdy córeczka już śpi.

Na szczęście jednak… Robert wspaniale odnalazł się w roli jej opiekuna. Zmuszony początkowo przez sytuację, błyskawicznie mnie zastąpił. I ma na tym polu większe sukcesy ode mnie! Pod jego opieką Andzia nauczyła się mówić, pisać, poruszać na wózku. Intelektualnie nie odstaje już od swoich rówieśników! Mąż codziennie odwozi ją do integracyjnej szkoły, potem pędzą razem na rehabilitację i dodatkowe zajęcia. Lekarze są zdumieni, zaczęli nawet przebąkiwać o możliwości wstania przez nią z wózka!

Robert przestał popijać, odzyskał pewność siebie, odnalazł swoje powołanie. Zresztą, zmiana życiowych ról obojgu nam wyszła na dobre. Wcześniej się męczyliśmy, teraz każde z nas czuje się spełnione. I tylko czasem, szczególnie w weekendy, kiedy Robert z Andzią nie wpuszczają mnie do kuchni, coś tam pichcąc na obiad, czuję się trochę niedoceniona. Cholera, oddałabym kwartalną premię za taki kontakt z córką, jaki ma mój mąż.

Zofia, 30 lat

Czytaj także:

Reklama
  • „Choć jestem ojcem Zosi, nigdy nie byłem jej tatą. Wolałem kochanki niż własną córkę. Teraz płacę za to najwyższą cenę"
  • „Mam 5-letnie dziecko ze zdrady. Moja kochanka zmarła, a żona każe mi oddać córeczkę do sierocińca. Ta kobieta nie ma serca”
  • „Przez moja głupotę, syn został kaleką. Krzyś potrzebuje kosztownej rehabilitacji, a moje konto zajął komornik. Zniszczyłem mu życie"
Reklama
Reklama
Reklama