Reklama

Kiedy w moim małżeństwie zaczęło się sypać, teściowa, mama, kuzynki i koleżanki zaczęły mnie przekonywać, że jedynym pewnym i sprawdzonym ratunkiem na takie kryzysy jest dziecko.

Reklama

Pytania o dziecko przyprawiały mnie o mdłości

– Ono wszystko załatwi – mówiła Małgosia, a Iza wyjaśniała, o co Gośce chodzi. – Gdybyście już je mieli, on by nie latał za innymi babami! Miałby zajęcie, pełną rodzinę, miałby dla kogo żyć!

Nie rozumiem, jak mogłam ich posłuchać… Miałam wtedy dwadzieścia dziewięć lat, dyplom wyższej uczelni, ludzie uważają mnie za rozsądną i inteligentną kobietę, a dałam się przekonać jak nastolatka… Szczególnie teściowej, która mi wmawiała, że jak jej syn, a mój mąż, zobaczy wydruk z USG, oszaleje ze szczęścia!

Nie pomyślałam, że akurat ona średnio zna swojego jedynaka. Nigdy nie byli w dobrych układach, często się kłócili, więc skąd niby miałaby wiedzieć, czego on naprawdę chce?

Teraz widzę, że moja mama również nie była szczera. Chciała mieć wnuki, marzyła o tym, bez przerwy gadała, jak pięknie jest być babcią! Od dawna dopytywała, czy to już. Zamęczała mnie opowieściami o swoich koleżankach, które odmłodniały, odkąd w rodzinie jest maleństwo.

– Znowu chce im się żyć, nie czują się samotne! – przekonywała.

– W końcu czyje to ma być dziecko? – złościłam się. – Moje czy twoje?

– Twoje, twoje, ale pamiętaj, że ja wiecznie siły nie będę miała – odpowiadała.

– Jestem coraz starsza! Korzystaj, dopóki mogę ci pomóc.

– Mam rodzić na wasze zamówienie? – pytałam. – Dlatego, że wy chcecie się lepiej poczuć? Niedoczekanie!

Wszystkie rodzinne spotkania były koszmarem, bo jedna przez drugą dopytywały, czemu odkładamy decyzję o powiększeniu rodziny. W sumie nawet nie bardzo się lubiły, nawet plotkowały o sobie i wzajemnie krytykowały, ale w tej kwestii były zgodne: obie chciały mieć wnuki, nasze zdanie się nie liczyło.

Byliśmy małżeństwem od czterech lat, ale razem – o wiele dłużej, bo Jarek był moim pierwszym chłopakiem, a stało się to na rok przed naszą maturą, czyli dziesięć lat temu. Studiowaliśmy w tym samym mieście, tylko na różnych uczelniach, ale mieszkaliśmy razem w wynajętym pokoju, więc nasze rodziny przyzwyczaiły się myśleć o nas jako o parze. Oboje jesteśmy jedynakami, nasze mamy to całkiem młode kobiety jeszcze przed pięćdziesiątką, więc być może ich jeszcze nie wygaszony instynkt macierzyński chciał się zrealizować poprzez wnuczęta. Dlatego tak nalegały…

Żyliśmy jak pączki w maśle

Pewnie nic by nie wskórały, gdyby nie romans Jarka. Po czterech latach małżeństwa znalazł sobie inną, zakochał się i wyprowadził z domu. Powiedział, że chce rozwodu!

To dla wszystkich była katastrofa! Po pierwsze, w obu katolickich rodzinach nie było rozwodów. Oczywiście zdarzały się konflikty, sprzeczki, ciche dni, a nawet zdrady, ale jakoś się wszystko załatwiało po cichu i wszystko wracało do normy, to znaczy niedzielnego uroczystego obiadu, wspólnej mszy świętej, zawsze w tym samym kościele i w tej samej ławce, lodów albo szarlotki na deser i nalewki na aronii, specjału teścia. Dlatego to, co się u nas stało, było jak wybuch bomby!

Do tej pory żyliśmy jak pączki w maśle. Albo jedna, albo druga mamusia gotowała obiady i zapełniała lodówkę. Wracając z urlopów, zastawaliśmy mieszkanie wysprzątane na błysk… Miałam czas na fitnes, spotkania z koleżankami, wspinaczkę na ściance. Raz w tygodniu szliśmy z Jarkiem do pubu, w każdy weekend bawiliśmy się w dobrych klubach albo knajpach. Byliśmy młodzi, chciało nam się tańczyć, poznawać nowych ludzi, podróżować… Żadne z nas nie czuło potrzeby zakopania się w pieluchach!

Przyznam się, że ja jeszcze bardziej niż Jarek uciekałam od myśli o dziecku. Dlatego w najgłębszej tajemnicy, świadoma popełnianego grzechu i pragnąc mieć pewność, że nie będzie żadnej wpadki, poprosiłam zaprzyjaźnioną lekarkę o pewną antykoncepcję. Tylko ja wiedziałam o moim zabezpieczeniu, nawet Jarkowi się nie przyznałam, że oprócz kalendarzyka stosuję coś jeszcze. Dlaczego? Po pierwsze chciałam sama odpowiadać za swoje decyzje, tym bardziej że Jarek raz na pół roku chodził do spowiedzi i gdyby traktował to poważnie…

Ja miałam wielki problem, jak ukryć przed rodziną to, że od jakiegoś czasu nie przystępuję do sakramentów. Zaczęłam więc opowiadać o swojej blokadzie psychicznej przed spowiedzią i o tym, że pracuję nad jej pokonaniem. Mówiłam, że nie wiem, skąd mi się to wzięło, i obiecywałam, że jeśli się sama z tym nie uporam, poproszę o pomoc psychologa wskazanego przez poradnię rodzinną, działająca przy naszej parafii. Brnęłam w tych kłamstwach i nie wiedziałam, jak się z nich wyplątać.

Dużo pracowaliśmy. Oboje byliśmy zatrudnieni w korporacjach, a jak wiadomo, tam nie płacą za nicnierobienie! Czasami wracaliśmy z roboty tak skonani, że padaliśmy na łóżko i nawet nie chciało się nam kochać. Musieliśmy się zresetować, żeby znowu wpaść na orbitę. Butelka dobrego alkoholu, seks, siłownia, kino – to nam pozwalało się wyluzować.

Raz czy dwa gadaliśmy o ewentualnej ciąży, ale ani ja, ani Jarek nie chcieliśmy dziecka, przynajmniej na razie…

Nigdy się nie rozczulałam nad niemowlętami. Nudziły mnie rozmowy z młodymi matkami, które nie są w stanie wyczołgać się poza krąg zupek, kupek, pieluszek, zasypek i pierwszych ząbków! Nawet Gośka i Iza kiedyś były świetnymi dziewczynami – otwarte na świat, kreatywne, luzackie i szalone. Od kiedy zostały mamusiami, straciły parę i stanęły na bocznicy towarzyskiej i zawodowej. Nie chciałam się do nich upodobnić.

Ona nawet nie udawała

Niedługo po naszej czwartej rocznicy małżeństwa Jarek powiedział, że na siłowni poznał fajną laskę.

– Podoba mi się – przyznawał, kiedy narzekałam, że za często o niej gada. – Jest super!

– Mam być zazdrosna? – pytałam.

– Na razie nie musisz. Jakby coś zaiskrzyło, to ci powiem – uśmiechał się tajemniczo.

I w końcu powiedział…

Parę razy nie wrócił na noc, nawet się specjalnie nie tłumacząc:

– Byłem, gdzie byłem – usłyszałam.

– Nie dziamol, nudna jesteś z tymi pretensjami. Co ma mnie ciągnąć do tego domu? Wszystko jest nudne i przewidywalne; robota, seks od czasu do czasu, te same rozrywki, ci sami ludzie, obiadki u mamusiek, niedobrze mi od tego… Nie wiem, czy to zwykły kryzys, czy coś się między nami wypaliło. Może powinniśmy się rozejść?

Przestraszyłam się, bo mówił to spokojnie i poważnie, więc to nie była kłótnia w nerwach. Postanowiłam pogadać z tamtą dziewczyną, przyjrzeć się jej i może zorientować, w czym jest lepsza ode mnie. W komórce Jarka był jej numer telefonu. Zadzwoniłam i powiedziałam, że chcę porozmawiać. Nie była zaskoczona, jakby się tego spodziewała…

Mieszkała w niedużej kawalerce.

– Ciasno tutaj – powiedziała na dzień dobry. – Ale niedługo się wyprowadzam. Jarek już coś znalazł.

– Czemu Jarek? – postanowiłam udawać głupią. – On pani aż tak pomaga?

– Jestem Kinga, nie musisz mi paniować – roześmiała się. – A że Jarek pomaga, co w tym dziwnego? W końcu szuka chaty też dla siebie, bo jesteśmy parą. Nie udawaj, że nie wiesz! W końcu po coś tu przyszłaś.

Zaskoczyła mnie jej bezczelność. Spodziewałam się, że będzie mi coś tłumaczyła, usprawiedliwiała się, a ona waliła prosto między oczy. Zrozumiałam, że dobrowolnie nie ustąpi…

Może to jest jakiś pomysł…

Wróciłam do domu i opowiedziałam o wszystkim mamie i teściowej, które czekały w napięciu, bo oczywiście o wszystkim je wcześniej poinformowałam. Szybko znalazły radę.

– Jeśli tak, wytocz ciężkie działo – zdecydowała teściowa, a moja mama jej przytaknęła.

– To znaczy, co mam robić?

– Zajdź w ciążę, to tak łatwo cię nie zostawi. Każdy sędzia dowali takie alimenty, że mu się nie będzie opłacało odchodzić. I zasądzi rozwód z jego winy!

– Ale my prawie z sobą nie śpimy! Jak mam to zrobić?

– To my, stare baby, mamy cię uczyć, jak chłopa zaciągnąć do łóżka? Dasz sobie radę! – zapewniała teściowa.

Faktycznie, to nie było zbyt trudne. Dwie wizyty u mojej ginekolog, czekanie na płodne dni, dobra kolacja, trochę alkoholu i było prawie jak za dawnych czasów. Jarek ma temperament, lubi się kochać, niestety, nad ranem odebrał esemesa, powiedział, że musi wyjść i tyle go widziałam.

Miałam nadzieję, że cel osiągnęłam. Dla pewności powtórzyłam to jeszcze raz, kiedy po dwóch dniach wrócił do domu. Nie odmówił…

Teściowa uznała, że to moja wina

Dzisiaj, kiedy jestem po rozwodzie, a moja córka ma prawie trzy lata, zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam.

Nie dostałam rozwodu z jego winy. Miał świetną adwokatkę, przedstawił świadków, w tym swoją mamę, że nie umiałam stworzyć prawdziwego domu, że wszystko robiły obie rodziny, bo ja byłam zajęta zabawą i karierą.

Jarek zaproponował, że nie będzie wnioskował o podział majątku, w zamian za porozumienie stron. Zgodziłam się.

Na córkę płaci regularnie, ale widuje ją bardzo rzadko, w sumie był u nas może ze trzy razy… Jego nowa żona spodziewa się dziecka i tylko to go naprawdę obchodzi. Podobno ma być chłopak, więc Jarek szaleje ze szczęścia!

Z teściową jestem w złych stosunkach; bardzo szybko się pogodziła z tym, że jej synalek rozwalił rodzinę. Bardzo polubiła jego nową partnerkę, nie przeszkadza jej, że mają tylko ślub cywilny i że zgodnie z wiarą, którą nadal wyznaje, to ja jestem nadal jego żoną. Chodzi do kościoła, przyjmuje księdza po kolędzie, nawet jeździ na pielgrzymki. Nie ma wątpliwości, że postępuje słusznie, bo to, co się stało, jest moją winą.

– Cóż, Jarek ma prawo do szczęścia – tłumaczy ludziom. – Ja go przecież nie przywiążę do kobiety, której nie kocha. Wnuczka dostaje ode mnie prezenty, była synowa może to potwierdzić.

Prawda. Na urodziny przyniosła małej pomarańcze i domowe kapciuszki z dyskontu. Pewnie wydała na to wszystko ze dwadzieścia złotych!

Moja mama też się wymiksowała. Narzeka, że jej wypada dysk, że nie może dźwigać, pochylać się, podnosić czegoś, co waży więcej niż dwa kilogramy. A moja córka to kluska, więc mama się oszczędza i nie chce z nią zostawać. Ma pretensje, że – jak mówi – zmarnowałam sobie życie!

Jestem sama. Mam gorszą pracę, bo nie wytrzymałam tej orki w korporacji. Zarabiam niewiele. Jarek zostawił mi mieszkanie, więc muszę spłacać kredyt. Biorę dodatkowe prace, żeby dorobić. Nikt mi nie pomaga…

– Wpakowałaś się w niezłe tarapaty – myślę. – Po ci to było? Mogłaś mu pozwolić odejść, potem się ogarnąć i zacząć od nowa. Mogłaś po rozwodzie wyjechać za granicę, rozejrzeć po świecie, poszukać czegoś dla siebie. Mogłaś o niego zawalczyć, ale inaczej, nie robiąc z dziecka przynęty. Mogłaś nie pozwolić sobą manipulować, mogłaś kazać iść do diabła wszystkim, którzy robili ci kisiel z mózgu!

Przynajmniej raz dziennie sobie to powtarzam, a później patrzę na Zuzię i już niczego nie żałuję.

Zuzia jest moim sensem życia

Jest taka śliczna. Podobna do Jarka, jak dwie krople wody, ale wcale mi to nie przeszkadza. Szybko nauczyła się mówić, składać proste zdania i teraz buzia się jej nie zamyka! Ma jasne włosy i szarozielone oczy. Jest najsłodszym dzieckiem na świecie!

Jarek, niestety, nie umie się z nią nawet bawić! Przyjdzie, siedzi, patrzy, zerka na zegarek…

– Idź, jeśli chcesz – mówię, a on na to, że ma mało czasu, ale następnym razem na pewno zostanie dłużej.

To taka piękna, rozumna dziewczynka, a ojciec jej unika. Tego też zupełnie nie przewidziałam!

Do kościoła chodzę rzadko i stoję pod chórem. Stosowałam antykoncepcję, okłamywałam Jarka, urodziłam dziecko tylko po to, aby zatrzymać przy sobie niewiernego męża, w końcu się rozwiodłam i to wszystko z pełną świadomością, że źle postępuję. Na domiar wszystkiego nie umiem Jarkowi wybaczyć. Chciałabym, ale nie umiem…

Bardzo się mylą te kobiety, które uważają, że dziecko uratuje ich związek. Jeśli nie ma miłości, jeśli każde z rodziców idzie w swoją stronę, dziecko niczego nie sklei i nie wypełni żadnej pustki.

Kocham Zuzię za siebie i za Jarka, ale boję się, że nawet takie kochanie nie wystarczy. Mam jej kiedyś powiedzieć, że była dzieckiem awaryjnym?

Agnieszka, lat 34

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama