„Miałam 17 lat, kiedy urodziłam dziecko. Rodzice za moimi plecami oddali je do domu dziecka. Chcę odnaleźć mojego syneczka”
Gdy moja mama się zorientowała, w domu zrobił się raban. Porządna, katolicka rodzina i… nastolatka w ciąży!
- redakcja mamotoja.pl
Natychmiast wysłano mnie do ciotki, która mieszkała dwieście kilometrów dalej, co miało zapobiec mojemu spotykaniu się z tym chłystkiem, jak rodzice nazywali Aleksandra. Ciotka była rencistką i mogła mieć pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę. Żeby nie było wstydu w szkole, załatwili mi indywidualny tok nauczania. Nikt się nie mógł dowiedzieć, że nie jestem już niepokalana. Nie chciałam zrywać kontaktu z Aleksandrem, ale nie miałam wyboru. Wtedy były jedynie telefony stacjonarne, a mnie wolno było odbierać tylko wtedy, gdy ciotka mi pozwoliła. Zostałam odcięta od świata. Kiedy ciąża stała się widoczna, nie wolno mi było wychodzić nawet do sklepu czy na spacer. Mogłam siedzieć w domu i się uczyć.
Powinnam być zła na dziecko, które nieproszone rozwijało się w moim brzuchu, wywracając mi życie do góry nogami. Owszem, byłam przerażona, ale z tygodnia na tydzień kochałam to dziecko coraz bardziej. Zaczęłam czuć jego ruchy, widziałam, jak brzuch mi faluje od kopnięć małych stópek. Za dwa miesiące kończyłam siedemnaście lat i powinnam myśleć o czymś zupełnie innym, ale myślałam, jak to będzie, gdy maluch pojawi się już na świecie.
Rodzice wymyślili, że powiedzą, iż adoptowali porzucone w szpitalu dziecko. Nikt z sąsiadów i znajomych nie musi wiedzieć, że to ich rodzony wnuk. Ze względu na mój wiek i tak byliby jego prawnymi opiekunami, co zresztą już załatwili w sądzie rodzinnym. A kiedy będę gotowa przejąć obowiązki matki, wszystko wyprostują. Uwierzyłam im i nie mogłam się doczekać. Nie wiedziałam, czy Aleksander też chciałby tego dziecka, ale nawet gdyby nie chciał, jakoś sobie poradzę. Jeśli rodzice trochę mi pomogą, wszystko da się poukładać. Nie musiałam przecież studiować od razu, mogłam zdać maturę, iść do pracy, ewentualnie podjąć studia zaoczne. Miałam dużo czasu na układanie własnych planów, więc to robiłam.
Kiedy zaczął się poród, rodzice od razu przyjechali do szpitala. Był piękny, wiosenny dzień. Uznałam, że to dobra wróżba dla mojego dziecka. Akcja się przedłużała, poród nie postępował, zadecydowano o cesarskim cięciu. Byłam przestraszona, ale położna, która mi asystowała, ścisnęła moją dłoń i zapewniła, że wszystko będzie dobrze, a jak się obudzę, to wezmę maleństwo w ramiona. Zasnęłam.
Wybudzałam się, czując ból, jakiego dotąd nie doświadczałam; nie umywały się do tego nawet skurcze porodowe. Pielęgniarka pytała, jak się czuję, a ja potrafiłam jedynie jęczeć. Dostałam jakieś środki, po których ból zelżał, ale byłam otumaniona, czułam się, jakby włożono mnie do kokonu z waty. Wszystko widziałam jak przez mgłę, dźwięki były przytłumione, myśli się plątały, nie wiedziałam, czy jest dzień, czy noc. Kiedy w końcu oprzytomniałam, brzuch już tylko pobolewał. Rozejrzałam się, byłam sama w niewielkiej sali. Zadzwoniłam po położną.
W końcu się poddałam.
Miałam siedemnaście lat…
– Gdzie jest moje dziecko? Wszystko z nim w porządku? Chciałabym je zobaczyć. To chłopiec czy dziewczynka?
Położna westchnęła i wyszła bez słowa. A potem przyszli rodzice i wyjaśnili mi, że dziecka nie ma. Podpisali dokumenty zrzeczenia się władzy rodzicielskiej i mój syn został zabrany do domu dziecka. Ot tak, jakby pozbywali się śmiecia…
Płakałam, błagałam, żeby wszystko odkręcili. Żądałam, żeby zabrano mnie do mojego syna. Prosiłam i obiecywałam, że będę idealną córką, niech mi tylko pozwolą zatrzymać maleństwo. Potem wpadłam w szał. Krzyczałam i groziłam, że się zabiję, jeśli natychmiast nie oddadzą mi dziecka. Ojciec wybiegł z sali, a kiedy wrócił z lekarzem, dostałam zastrzyk, po którym opadłam z sił jak szmaciana lalka.
Kiedy wróciłam do domu ciotki, po dwóch tygodniach spędzonych w szpitalu na lekach uspokajających, byłam wrakiem człowieka. Nic mnie nie obchodziło. Chciałam do mojego chłopczyka, a mogłam jedynie tulić pustkę w ramionach i płakać. Rodzice zadecydowali, że zostanę u ciotki i tam zdam maturę.
– Ciotka lepiej cię przypilnuje niż my. Mamy pracę. Poza tym nie życzymy sobie, żebyś zadawała się z tym chłystkiem.
Gdybym mogła, odszukałabym synka, ale nie wiedziałam, gdzie go zabrali, a czasy przed internetem utrudniały poszukiwania. Nie wspominając o tym, że ciotka dawała mi leki, po których chciało mi się spać, nie miałam siły krzyczeć i robiłam się żałośnie posłuszna. Tak przetrwałam wakacje. Niewiele z nich pamiętam, poza uczuciem bezsilności i beznadziei.
Wróciłam do szkoły, zdałam maturę. Ojciec załatwił mi miejsce na uczelni, na ekonomii. Nawet nie pytałam, dlaczego akurat ekonomia. Po prostu zaczęłam chodzić na zajęcia, wykłady, zaliczać kolejne kolokwia, egzaminy. Trzymałam się zawsze z boku, nie wchodziłam w żadne relacje z rówieśnikami. Nie chciałam się integrować, zaprzyjaźniać, tym bardziej randkować. Traktowano mnie jak nieszkodliwą dziwaczkę, którą najlepiej zostawić w spokoju, to nie warknie, nie spojrzy spode łba, nie ugryzie. Ignorowali mnie i świetnie. Kończyłam dwadzieścia, dwadzieścia dwa, dwadzieścia cztery lata i czułam się totalnie wypalona w środku. Nie spodziewałam się już niczego dobrego w życiu. Po prostu starałam się przetrwać z dnia na dzień.
Skończyłam studia i ojciec bez trudu znalazł mi miejsce w firmie księgowej swojego znajomego. Grzecznie zaczęłam tam pracę. A jaki sens miało buntowanie się? Nauczyli mnie, że żaden, a gdzieś musiałam pracować, więc co za różnica gdzie. Przychodziłam do pracy, robiłam swoje, wracałam do wynajmowanej kawalerki, gdzie siedziałam w ciszy przez resztę wieczoru, kładłam się spać, a następnego poranka znowu wstawałam i szłam do pracy. Tak mijał mi miesiąc za miesiącem, rok za rokiem.
Mam nadzieję, że trafił do dobrej rodziny zastępczej
Codziennie myślałam o moim synu. Był gdzieś tam, w nieokreślonej przestrzeni. Raz widziałam go w wielkim domu dziecka, tęskniącego za kimś, kto by go kochał i był z niego dumny. Płakałam, nie mogąc mu powiedzieć: tak, synku, jest taki ktoś. Innym razem widziałam go w rodzinach zastępczych, lepszych i gorszych. Czasem wspaniałych. Takich, gdzie rodzice o niego dbają, a jemu błyszczą oczy na ich widok. I choć chciałam, żeby ta wersja była rzeczywista, żeby moje dziecko doświadczało tylko dobra, z bólu pękało mi serce – to ja chciałam być dla niego najlepszą matką na świecie, chciałam go wychowywać, uczyć świata, być obok, kiedy chorował, kiedy pokonywał trudności, odnosił sukcesy, kiedy płakał i kiedy się śmiał. Ciągle widziałam go jako małego chłopca, choć przecież musiał rosnąć, dojrzewać, stawać się mężczyzną… Był już starszy ode mnie, gdy go urodziłam…
Ani się obejrzałam, jak stuknęła mi czterdziestka. Byłam sama i samotna. Nie miałam żadnego życia po pracy. Nie utrzymywałam serdecznych stosunków z rodzicami, rzadkie wizyty odbębniałam i uciekałam do siebie. Kiedy ojciec wchodził na temat zgrabnego pokierowania moim życiem, tym, że dzięki nim zostałam kimś – wstawałam i wychodziłam. Nie miałam siły na dyskusję z nim, a on tak usprawiedliwiał krzywdę, jaką wyrządzili mnie i mojemu synowi. Tylko fakt, że nie śmieli wspominać o małżeństwie i dzieciach, sugerował, że nie czuli się tak całkiem komfortowo z tym, że pozbyli się mojego syna jak śmiecia. Dobrze im tak. Nie chcieli tamtego wnuka, to nie będą mieli żadnego.
Doceniano mnie w pracy, bo byłam cicha, rzeczowa i sumienna. Nigdy nie brałam zwolnień na dzieci, nigdy nie wymawiałam się feriami czy wakacjami. W końcu awansowałam na kierownika całego biura i pod tym względem ojciec miał rację. Miałam solidny, porządny zawód i dobrze zarabiałam. I co z tego, skoro nie miałam z kim dzielić tych sukcesów, z kim wydawać tych pieniędzy? Co mi po uznaniu w pracy, skoro w domu nie mam się komu pochwalić?
– Pani Agnieszko, mogłaby pani przyjść? – podwładna zajrzała do mojego gabinetu. – Klient nie może dojść do porozumienia z księgowym w jednej sprawie.
– Jasne, już idę.
Ze wskazanego pokoju dobiegał podniesione głosy. Weszłam i zamarłam. Zmienił się, ale nie miałam cienia wątpliwości. Naprzeciwko mnie stał Aleksander!
Nie zamierzałam rozmawiać z nim o największej traumie
Też mnie poznał.
– Agnieszka…
Nie wiedziałam, które z nas jest bardziej zaskoczone. Nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy. Jak mogłabym, po tym, co się stało, na co pozwoliłam? Nie widzieliśmy się ponad dwadzieścia lat. Miał te same blond włosy, które teraz modnie przycinał. Był też wyższy niż zapamiętałam.
– A zatem wylądowałaś tutaj… Kierownik biura. Opłacało się zmienić liceum, wyjechać…
– To nie była moja decyzja – ucięłam. – Czy możemy zostać sami? – zwróciłam się do moich współpracowników.
Gdy wyszli, Aleksander drążył.
– Co wtedy zrobiłaś…? Usunęłaś?
Nie wytrzymałam: rozpłakałam się. Dawno nie płakałam tak gorzko. Aleksander w jednej chwili był przy mnie i próbował przytulić, ale ukryłam twarz w dłoniach i kołysałam się w przód i tył, płacząc tak, jakbym chciała wypłakać duszę. Przytulił się do moich pleców, obejmując mnie mocno ramionami. Nie wiem, ile czasu tak staliśmy, bez słowa, kołysząc się i dzieląc wspólną stratę. W końcu udało mi się wykrztusić:
– Zabrali mi go…
Gdy ogarnęłam się na tyle, żeby wyjść z biura, pojechaliśmy do mnie. Nie zamierzałam rozmawiać o największej traumie mojego życia w publicznym miejscu. Nie chciałam robić z siebie widowiska, a musiałam opowiedzieć mu wszystko od początku – od dnia, w którym rodzice zawieźli mnie, niby w odwiedziny, do ciotki, po czym okradli mnie z dziecka i zostawili mnie tam na kolejne lata, niczym więźnia…
Aleksander słuchał w milczeniu, ale kiedy opowiadałam, co przeżywałam po porodzie, nie wytrzymał i zaczął chodzić od okna do drzwi. Słuchał, a ja mówiłam. Wyrzucałam z siebie żal, gniew, ból i rozpacz, które latami w sobie tłumiłam. Cały ten zalegający we mnie mrok, który nie zamienił się w ciężką depresję chyba tylko dzięki nadziei, że kiedyś, jakimś cudem, zrządzeniem przeznaczenia spotkam mojego syna. A spotkałam Aleksandra.
– Aga… jak oni mogli? Przecież to było twoje i moje dziecko! Nasz syn! Jak mogli im pozwolić…
– Byłam niepełnoletnią matką i formalnie to oni byli opiekunami prawnymi, moimi i swojego wnuka. Kiedy przestali mnie faszerować lekami na uspokojenie i zahamowanie laktacji, uciekłam, ale było już za późno. Naszego syna zabrano ze szpitala i nikt nie chciał mi zdradzić, gdzie trafił. Nie wiedziałam, jak go znaleźć, zresztą zamykali mnie w domu, a potem… Gdy byłam pełnoletnia, objechałam wszystkie domy dziecka w pobliżu, ale odbijałam się od drzwi. Dla dobra dziecka, wciąż to powtarzali, nie chcieli nic powiedzieć.
– Znajdę go! – zapewnił. – Choćbym miał na to poświęcić całe życie. Tylko… czy tego chcesz? On teraz może kończyć studia, może mieć już swoją rodzinę, czy to nie będzie bardziej bolesne?
– Chcę tylko wiedzieć, że żyje, że jest szczęśliwy.
– A jeśli nie…
– Na razie chcę wiedzieć, że jest – złapałam Aleksandra za rękę. – Proszę!
– Oczywiście – odwzajemnił uścisk dłoni. – Teraz są inne czasy niż dwadzieścia trzy lata temu, trudniej zniknąć. Agnieszka… – zawahał się – jeszcze jedna sprawa… Masz kogoś?
– Nie. Nie pozwoliłam nikomu zbliżyć się na tyle, żeby coś z tego wyszło. Bałam się. Nie umiałam zaufać. Byłam dorosła, a strach mnie paraliżował jak tamtą nastolatkę. Cały czas myślałam, że on gdzieś tam jest, czeka na mnie, sądząc, że go porzuciłam, i… że ty gdzieś tam jesteś, o niczym nie wiesz, nienawidzisz mnie...
– Nienawidziłem i… kochałem. Myślałem, że po prostu wyjechałaś, usunęłaś ciążę, zapomniałaś o mnie. Próbowałem spotykać się z innymi, ale nie miało prawa nam wyjść, bo żadna nie była tobą. Zawsze liczyłaś się tylko ty.
– Nie mamy już szesnastu lat...
– Za to mamy własne telefony, których nikt nie może nam odebrać.
Nic nie zadziało się na pstryknięcie palcami. Nie widzieliśmy się tyle lat, ponad połowę naszego życia. Byliśmy dorosłymi ludźmi, doświadczonymi przez los, zupełnie innymi niż kiedyś. Nasze wspomnienia z liceum nie przystawały do obecnej sytuacji, rzeczywistości, ale… postanowiliśmy spróbować. Poznać się, dać sobie szansę, sprawdzić, czy to ma sens. Powoli budowaliśmy na nowo naszą relację i szukaliśmy naszego syna.
Tropiliśmy pielęgniarki i położne, które pracowały wtedy na porodówce. Szperaliśmy w dokumentach sądu. Nie było łatwo, zwłaszcza że część dokumentów już nie istniała. Natykaliśmy się na fałszywe tropy i nieraz zabrnęliśmy w ślepą uliczkę.
Tymczasem nasz związek się rozwijał. Może nie miałam porównania, ale wreszcie czułam się na miejscu. Tam, gdzie być powinnam, z osobą, na którą mogłam liczyć, która nie wyśmiewała moich uczuć i obaw, a potrafiła po prostu trzymać mnie za rękę, gdy tego potrzebowałam.
Gdy moi rodzice odkryli, że znowu jesteśmy razem, to był horror. Niczego się nie nauczyli. Niczego nie zrozumieli. Zamiast uderzyć się w pierś i błagać o wybaczenie albo chociaż nie przeszkadzać, niemal mnie wyklęli. Krzyczeli, że tak się starali, by wyprowadzić moje życie na prostą, ja znowu je marnuję z tym chłystkiem! Fakt, że „chłystek” miał już czterdzieści lat, dwie firmy i zatrudniał gromadę ludzi, jakoś im umykał. O takich detalach jak nasze uczucia już nie wspomnę. Kiedyś po takiej awanturze zamknęłabym się w sobie, potulna i zraniona, ale… to było kiedyś. Teraz miałam za sobą kogoś, komu na mnie zależało i komu kilka dni wcześniej odważyłam się powiedzieć, że go kocham. Kazałam moim rodzicom wyjść i nie pokazywać mi się więcej na oczy.
– Złamaliście mi serce. Zniszczyliście życie mnie, Aleksandrowi i naszemu dziecku, bo musiało żyć z piętnem niechcianego. Okradliście mnie z miłości, macierzyństwa, rodziny. Nigdy wam nie wybaczę. Nigdy!
Gdy zamykałam za nimi drzwi, zamykałam je też za dawną sobą.
Szukaliśmy syna zaciekle, jakby nie było niczego ważniejszego na świecie. Śledziliśmy młodych mężczyzn, którzy mogli nim być. Za każdym razem trop był fałszywy. W końcu, po dwóch latach, powiedziałam pas.
Jutro go spotkam, po tylu latach. Po tylu łzach…
– Czas skupić się na tym, co jest tu i teraz – mówiłam Aleksandrowi. – A jeśli nie mieszka w Polsce? Mam dość rozczarowań na każdym kroku. Chcę wreszcie zacząć żyć.
– Będzie, jak chcesz – powiedział. – Ale może zaczniesz tę nową drogę od wyjścia za mnie…?
Zgodziłam się. Oczywiście, że się zgodziłam! Chciałam z nim być. Chciałam z nim dzielić każdy dzień, smutek, każdą radość. Wreszcie powroty do domu przestaną być smutne…
Ale raz wróciłam do pustego mieszkania. Aleksander miał niewielki wypadek, kiedy był na konferencji. Zamierzałam rzucić wszystko i jechać do niego, być przy nim, ale uspokoił mnie, że to nic poważnego, zostanie na jedną noc na obserwacji, jutro już go pewnie wypuszczą, wróci do domu i pozwoli się rozpieszczać.
Leżałam, nie mogąc zasnąć. Tyle lat obywałam się bez towarzystwa i nagle po roku małżeństwa brakowało mi drugiej osoby jak ręki albo nogi. Nagły dźwięk telefonu wyrwał mnie z drzemki tuż przez siódmą. Dzwonił Aleksander. Oczywiście spanikowałam.
– Co się stało?!
– Siedzisz?
– Leżę…
– To dobrze. Zgadnij, kto zszywał mi rękę – zrobił pauzę, a ja zakryłam usta dłonią, bo już wiedziałam, o kim mówi. Łzy napłynęły mi do oczu.
– Znalazłem go! Jest tu stażystą.
– Ale… ale… skąd wiesz, że to on? – jąkałam się.
– Ma to samo znamię na dłoni co ty. Data urodzenia się zgadza. Jest adoptowany. Przejęty, że mnie spotkał, przerażony tym, co mówię, kim mogę być, ale… chce nas poznać. Nie wiedział, kim była jego biologiczna matka… Powiedziałem mu niewiele, bo pewnie sama wolałabyś mu wszystko wyjaśnić. Przyjedziemy jutro, na obiad. Boże, Agnieszka… – wyczułam w jego głosie morze emocji – pewnie trzeba będzie dla pewności zrobić testy DNA, ale to nasz syn… Nasze dziecko! Czuję to, po prostu wiem. Wygląda jak ty… – rozpłakał się.
Ja też szlochałam w słuchawkę.
Jutro go spotkam. Po tylu latach. Po tylu łzach. Już nie przytulę go jako noworodka, nie nadrobimy tego, co zabrali nam moi rodzice, los i czas. Ale w końcu go przytulę, powiem mu, że go kocham, że tęskniłam i nigdy o nim nie zapomniałam. Nie pragnę niczego bardziej.
Agnieszka
Zobacz także:
- „Moi biologiczni rodzice oddali mnie do adopcji. Nie chcieli rezygnować z luksusowego życia”
- „Ta kobieta miała urodzić nam dziecko. Zgodziliśmy się na adopcję ze wskazaniem, a ona >>sprzedała
- „Oddałam dziecko do okna życia, ale nie mogłam z tym żyć. Musiałam ją odzyskać”