„Miałam nigdy nie zostać matką, ale los chciał inaczej: urodziłam Sarę, a potem adoptowaliśmy z mężem chorego Kamilka. Nikt inny go nie chciał”
O tym, że nie mam szans na macierzyństwo, dowiedziałam się w ostatniej klasie liceum. Leżałam w szpitalu po ciężkiej operacji ginekologicznej, gdy na salę wszedł lekarz.
- redakcja mamotoja.pl
Zabieg się udał, ale… – zawiesił głos.
– Wystąpiły pewne komplikacje. Przykro mi, ale nigdy nie będziesz miała dzieci – popatrzył na mnie ze współczuciem.
Zrobiło mi się smutno, uroniłam kilka łez, ale dość szybko się pozbierałam. Czekała mnie matura, potem dalsza nauka, wreszcie praca. Dom? Mąż? Dzieci? To była bardzo odległa przyszłość. Pomyślałam, że nie warto się nią zamartwiać.
Mijały lata. Po studiach zaczęłam pracę w biurze projektowym. To właśnie tam poznałam Marcina. Zakochałam się w nim do nieprzytomności. Jak się okazało, z wzajemnością. Spokoju nie dawała mi tylko jedna myśl: jak ukochany przyjmie wiadomość, że jestem bezpłodna. Obawiałam się, że go stracę. W końcu jednak zebrałam się na odwagę, bo chciałam być wobec niego uczciwa.
Marcin zareagował naprawdę wspaniale. Podszedł i przytulił mnie mocno.
– To nie ma znaczenia. Kocham cię i chcę spędzić z tobą resztę swoich dni – powiedział.
Poczułam, jak wielki ciężar spada mi z serca. Pół roku później wzięliśmy ślub.
Test ciążowy? Po co?
Pewnego poranka źle się poczułam. Miałam potworną zgagę i mdłości. Co chwila biegałam do toalety. Poprzedniego dnia byliśmy na kolacji w restauracji, więc myślałam, że zjadłam coś nieświeżego.
– Słuchaj, a może ty jesteś w ciąży? – zapytał w pewnym momencie Marcin.
– Że co? Przecież to niemożliwe. Zapomniałeś? – spytałam z wyrzutem.
– Pamiętam, ale może sprawdzimy? – zapytał i zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, wybiegł z mieszkania. Kwadrans później wrócił z testem ciążowym.
– Naprawdę muszę? – jęknęłam.
– Nie, ale to przecież moment. Jak się okaże, że to fałszywy alarm, to zaraz po pracy pojadę do restauracji i zrobię taką awanturę, że im w pięty pójdzie! Nie będą bezkarnie truć ludzi – popchnął mnie do łazienki.
Zrobiłam test dla świętego spokoju. Odłożyłam go i zabrałam się za makijaż.
– I co, masz już wynik? – dobiegł mnie zza drzwi głos męża. Spojrzałam na test. Pokazywał dwie kreski!
– O kurczę! Chyba naprawdę jestem w ciąży! – wrzasnęłam gdy już ochłonęłam. Zamiast do pracy pojechaliśmy do najbliższego prywatnego gabinetu ginekologicznego. Lekarz potwierdził ciążę.
Następne miesiące były ciężkie. Bardzo przytyłam, źle się czułam. Ciąża była zagrożona, więc głównie leżałam. Potwornie się bałam, że poronię, i ten swój strach odreagowywałam na Marcinie. Ale on znosił to ze stoickim spokojem. Gdy ciskałam w niego gromy, uśmiechał się i zapewniał, że wszystko będzie dobrze. Zazdrościłam mu tego optymizmu. Ja uwierzyłam w szczęśliwe zakończenie dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy przytuliłam swoją córeczkę. A lekarze orzekli, że jest zupełnie zdrowa. Ogarnęła mnie wtedy fala niewyobrażalnego szczęścia. Tak wielkiego, że nawet nie potrafię go opisać.
Jak się odwdzięczyć za taki cud?
Sara rosła jak na drożdżach, świetnie się rozwijała. Była naszym małym cudem. Gdy na nią patrzyliśmy, często rozmawialiśmy z mężem o tym, że powinniśmy podziękować panu Bogu za tak wspaniały prezent. Tylko jak? Nic rozsądnego nie przychodziło nam do głowy.
Aż któregoś dnia obejrzeliśmy w telewizji wzruszający reportaż o porzuconych, chorych, niepełnosprawnych dzieciach. Takich, które właściwie nie mają szansy na adopcję w Polsce. Popatrzyliśmy na siebie i już wiedzieliśmy! Przyjmiemy pod swój dach właśnie takiego chłopczyka! Chcieliśmy, żeby nasza córeczka miała braciszka.
Zgłosiliśmy się do miejscowego ośrodka adopcyjnego. Przeszliśmy kilkumiesięczne szkolenie, badania, testy.
– Naprawdę chcecie państwo adoptować chore dziecko? Może się jeszcze zastanowicie? – dopytywała się pracownica ośrodka.
– Czyżby chciała nas pani zniechęcić? – zdenerwowałam się.
– Nic podobnego! Po prostu próbuję powiedzieć, że wychowanie i opieka nad takim maluchem to olbrzymie wyzwanie…
– Wiemy i je podejmiemy. To świadoma i przemyślana decyzja – uciął mąż.
– W takim razie wkrótce się pewnie do państwa odezwiemy – uśmiechnęła się.
Później przyznała, że nie zadawała tych pytań bez powodu, że miała już do czynienia z ludźmi, którzy deklarowali, że chcą adoptować chore dziecko, a jak przychodziło co do czego, to się wycofywali.
Pani z ośrodka dotrzymała słowa. Jakiś miesiąc później zaprosiła nas na spotkanie z Kamilkiem. Nie wiedzieliśmy o nim zbyt wiele. Tyle tylko, że ma niespełna cztery latka i jest opóźniony w rozwoju. Spodziewaliśmy się, że ujrzymy chłopca, po którym na pierwszy rzut oka widać upośledzenie. Tymczasem przyprowadzono nam ślicznego, niebieskookiego blondynka. Mały nieporadnie chodził, nie potrafił mówić, ale po chwili wahania podszedł i wpakował mi się na kolana. Za moment siedział już u Marcina. Zawojował tym nasze serca. Umówiliśmy się, że za miesiąc zabierzemy go do domu. Musieliśmy przecież przygotować Sarę na przybycie braciszka.
Tworzymy rodzinę, o jakiej mi się nawet nie śniło
Trzyletnia wtedy córeczka przyjęła wiadomość o nowym członku rodziny z euforią. Cieszyła się, że będzie miała się z kim bawić. Nie zraził ją fakt, że braciszek nie mówi i biega słabiej od niej. Z przekonaniem w głosie stwierdziła, że wszystkiego go nauczy. I dotrzymała słowa. Dziś, po dwóch latach od adopcji, myślę, że gdyby nie Sara, to Kamilek nie zrobiłby aż takich postępów. To ona nauczyła go biegać, bawić się, nie rzucać zabawkami, a swoim gadaniem i pytaniami zmuszała go do mówienia. Do końca życia nie zapomnę pierwszego zdania, które wypowiedział Kamil. Podszedł do mnie i zapytał troszkę naburmuszony:
– Mamo, po co Sara tyle gada?
Śmialiśmy się z tego chyba godzinę.
Ale początki nie były łatwe. Synek nie dość, że nie mówił i słabo chodził, to prawie niczego nie potrafił zrobić. Nawet nie wołał siusiu. A na wszelkie nasze prośby i próby pomocy reagował płaczem i histerią. Ubieranie? Ryk! Spacer? Łzy! Kąpiel? Pad na podłogę i tupanie nogami. Usypianie? Nie ma mowy. I tak dalej, i tak dalej… Dobrze się czuł tylko wtedy, gdy wkładaliśmy go do kojca i zostawialiśmy w świętym spokoju. Otwierał wtedy buzię i siedział niemal bez ruchu. Jak zahipnotyzowany. Czuliśmy się bezsilni, nie wiedzieliśmy, jak do niego dotrzeć. Nie zamierzaliśmy się jednak poddawać.
Na szkoleniu w ośrodku adopcyjnym uczono nas, że w takich chwilach trzeba szukać pomocy. Zawiozłam więc synka do poradni psychologiczno-pedagogicznej. Tak rozpoczęła się nasza wędrówka od specjalisty do specjalisty. Nie było miesiąca, by nie wychodziły na jaw kolejne przypadłości i choroby Kamilka. Do dziś jest pod opieką kardiologa, endokrynologa, neurologa. A do tego wizyty u psychologa i co najważniejsze – logopedy. Ćwiczymy mówienie pięć razy w tygodniu. Całe szczęście, że mąż dobrze zarabia i stać nas na prywatne wizyty u specjalistów, bo gdybyśmy mieli liczyć tylko na państwową służbę zdrowia, to chyba bym się załamała. Wszędzie kolejki, tłok, płacz, nerwy. A na wizytę trzeba niekiedy czekać kilka miesięcy…
We wrześniu Kamilka czeka nie lada wyzwanie – zerówka. Z jednej strony się cieszę, bo pozna wielu nowych kolegów, a z drugiej się boję. Zastanawiam się, czy jeszcze nie za wcześnie, czy sobie poradzi. Choć teraz jest wesołym i pogodnym chłopcem, ciągle miewa jeszcze ataki histerii, reaguje złością, nie mówi też tak dobrze jak jego rówieśnicy. Ale mąż jest dobrej myśli. Tak jak wtedy, gdy byłam w ciąży z Sarą, powtarza mi, że wszystko będzie dobrze. Wtedy jego słowa się sprawdziły. Może teraz będzie tak samo?
Beata, 32 lata
Zobacz także:
- „Moi biologiczni rodzice oddali mnie do adopcji. Nie chcieli rezygnować z luksusowego życia”
- „Ta kobieta miała urodzić nam dziecko. Zgodziliśmy się na adopcję ze wskazaniem, a ona >>sprzedała
- „Oddałam dziecko do okna życia, ale nie mogłam z tym żyć. Musiałam ją odzyskać”