Reklama

Nawet nie chcę myśleć, co by się stało, gdybym w porę się nie opamiętał. Nigdy nie miałem powodzenia u kobiet. Nie to, żebym był jakiś brzydki albo głupi, ale nigdy nie nauczyłem się flirtować ani nawet swobodnie rozmawiać z dziewczynami. Nieśmiałość stanowiła mój odwieczny problem. W liceum chowałem się za podręcznikami, podczas gdy koledzy podrywali koleżanki, a potem, gdy zdałem na informatykę, dziewczyny przestały być moim priorytetem. Stwierdziłem, że powinienem się skupić na zdobyciu wykształcenia i zawodu. Na byciu najlepszym w tym, co robię. No i byłem. Ukończyłem studia z wyśmienitym wynikiem i jeszcze przed magisterką zacząłem publikować artykuły na temat współczesnych wyzwań w informatyce i programowaniu.

Reklama

Miałem swoje zasady

Promotor zaproponował mi pozostanie na studiach doktoranckich. Zgodziłem się, bo to szansa na pogłębienie wiedzy i zostanie wykładowcą akademickim. Uwielbiałem się uczyć i nauczać. W świecie cyfr czułem się jak ryba w wodzie. W przeciwieństwie do rozmowy z dziewczyną, która mi się podobała, gdy tłumaczyłem coś komuś z zakresu fizyki, matematyki czy informatyki, nie czerwieniłem się i nie plątał mi się język.

To właśnie na zajęciach, które prowadziłem jako doktorant, poznałem Beatę. Boże, to były takie nudne ćwiczenia… Miałem uczyć przyszłych polonistów obsługi komputera, Worda oraz innych programów do edycji tekstów. Moja motywacja do pracy podczas tych zajęć wynosiła minus milion, póki nie podeszła do mnie drobna, szczuplutka blondynka, żeby o coś zapytać. Kiedy tylko zajrzałem w jej zielone opalizujące oczy, przepadłem z kretesem. Momentalnie ulotniła się też moja umiejętność sklecenia jakiegokolwiek zdania złożonego. Jakoś udało mi się odpowiedzieć na jej pytanie, nie robiąc z siebie kompletnego idioty.

Potem cały semestr musiałem się pilnować, by za długo na nią nie patrzeć, by nie zgubić podjętego wątku. Starałem się też nie faworyzować jej podczas oceny krótkich kolokwiów, ale chyba marnie mi szło, bo zawsze dostawała piątkę. Nie mogłem jednak niczego zainicjować – nawet gdybym nie cierpiał na chorobliwą nieśmiałość – bo była moją studentką, co wykluczało inne relacje niż nauczyciel–uczeń. Miałem swoje zasady.

To ona zrobiła pierwszy krok. Kiedy wpisywałem całej grupie zaliczenia do indeksu, podeszła i spytała, czy nie wybrałabym się z nimi na piwo dziś wieczorem do pubu niedaleko uczelni. Cała grupa planowała opijanie zakończenia sesji, a ja byłem najmłodszym z wykładowców, więc ich zdaniem dzielił nas najmniejszy dystans, polubili mnie jakimś cudem…

– Dziękuję – odburknąłem zmieszany – ale nie wiem, czy uda mi się wyrwać.

Sam siebie zaszachowałem. Bardzo chętnie bym się z nimi spotkał, a przy okazji spędził trochę czasu z Beatą, inaczej niż na zajęciach, swobodniej, ale obawiałem się, że tylko narobię sobie wstydu.

Kiedy dotarłem do domu – nadal mieszkałem z rodzicami – załamałem się.

– Jesteś idiotą, cieniasem i tchórzem – powiedziałem, patrząc sobie w oczy w łazienkowym lustrze. – Do końca życia będziesz mieszkał z mamusią, jeżeli teraz nie weźmiesz się w garść i nie zaczniesz działać!

Miałem rację. Powinienem tam pójść. Kilka lat młodsi studenci zaprosili mnie na piwo, a ja się wykręcałem, bo podoba mi się dziewczyna z tej grupy. No, idiota, jak w pysk strzelił. Skoczyłem pod prysznic. Jeszcze zdążę – myślałem, ubierając się – przecież nie będą o dwudziestej pierwszej wracać do domu.

Gdy stanąłem w progu pubu, nie dostrzegłem żadnej grupy studentów. A gdyby tu byli, nie dałoby się ich nie zauważyć i nie usłyszeć. Za to przy jednym ze stolików siedziała Beata. O Boże, a gdzie reszta? Jak ja z nią będę rozmawiał? O czym?!

Pomachała mi, więc nie mogłem już uciec.

– Już myślałam, że nie przyjdziesz… – powiedziała, gdy podszedłem do stolika. – To znaczy… Już nie mamy zajęć, więc chyba możemy mówić sobie na „ty”?

– Jasne, oczywiście. A gdzie pozostali? – spytałem, rozglądając się.

– Nie ma. Chciałam cię zaprosić na randkę i wpadł mi do głowy tylko taki pomysł. Teraz już chyba mogę, skoro nie jestem twoją studentką, prawda?

Zakochaliśmy się w sobie bez pamięci

Zatem to Beata zrobiła pierwszy krok, zwabiając mnie do pubu na drinka. Moja wrodzona nieśmiałość kazała mi uciekać, ale zdusiłem ją w sobie, bo drugiej takiej szansy mogłem nie dostać. Obydwoje byliśmy trochę speszeni, lecz jakoś nam ta pierwsza randka poszła. Alkohol ułatwił sprawę i trochę rozwiązał mi język. A gdy odstawiłem ją pod akademik, rozszalałem się na tyle, że ją pocałowałem. W policzek. Ona się odwzajemniała, całując mnie w usta. Taki soczysty cmok, ale poczułem, że mógłbym latać!

Informatyk i polonistka. Teoretycznie niebo i ziemia. Tymczasem świetnie się dopełnialiśmy. Mogliśmy rozmawiać na różne tematy. Oboje lubiliśmy filmy. Z czytaniem byłem na bakier, ale dzięki Beacie uzupełniałem braki lekturowe. Odkryliśmy też, że byliśmy kiedyś na tym samym koncercie, czyli słuchaliśmy podobnej muzyki.

– Można uznać, że tamten koncert to była nasza nieformalna, tajna pierwsza randka – powiedziała i roześmiała się wesoło.

Na razie spotykaliśmy się poza uczelnią, żeby nie narobić sobie problemów, ale z czasem przestaliśmy się ukrywać. To ja pierwszy wyznałem, że ją kocham, a ona powiedziała, że ukradłem jej kwestię. Tęskniłem za nią, gdy jej nie widziałem. W kółko o niej myślałem. Chciałem jej wciąż więcej i więcej, ona czuła podobnie, dlatego po kilku miesiącach postanowiliśmy razem zamieszkać. Uznałem, że najwyższa pora wziąć życie we własne ręce i wyprowadzić się od rodziców. U staruszków było niby wygodniej i taniej, ale o intymności mogłem zapomnieć. W akademiku też trudno liczyć na prywatność. Wynajęliśmy więc niewielką kawalerkę i zaczęliśmy wspólne życie.

Beatę na razie wspierali rodzice, bo ze stypendium naukowego i korepetycji by się nie utrzymała. Moja pensja asystenta nie zachwycała, ale poza uczelnią dorabiałem jako programista. Więc bez szaleństw i luksusów, lecz żyliśmy i dawaliśmy radę. Planowaliśmy, że gdy Beatka zrobi magistra i znajdzie pracę, weźmiemy ślub. Obydwoje pragnęliśmy skromnej, kameralnej ceremonii. Ważny był sens tej uroczystości, a nie to, jak wielkie wesele zorganizujemy.

Planowaliśmy ślub

Nie wierzyłem, że można być tak szczęśliwym. Nie śmiałem marzyć, że tak cudowna istota jak Beatka zakocha się w cichym, zakompleksionym informatyku. Każdego dnia budziłem się bardziej zakochany, jakby miłość nie miała górnego limitu. Udało nam się szczęśliwie zamknąć etap studiów – ja obroniłem doktorat i zostałem na uczelni, a Beata zaczepiła się w szkole, na razie na zastępstwo, ale z szansami na stały etat. Mogliśmy zacząć planować ślub.

Zarezerwowaliśmy termin w urzędzie i salę weselną. Ustalaliśmy menu, wybraliśmy wzór zaproszeń, rodzaj kwiatów na bukiet, kupiliśmy na raty garnitur, a białą suknię szyła przyjaciółka i druhna Beatki w ramach prezentu ślubnego.

– Nie mogę uwierzyć, że niedługo naprawdę będziemy małżeństwem – śmiała się Beata w trakcie żartobliwych sporów o smak i wygląd tortu. – Kiedy przyglądałam ci się przez cały semestr, z daleka, ukradkiem, bo bałam się choćby uśmiechem pokazać, jak bardzo mi się podobasz, wydawałeś się taki zasadniczy, taki kompetentny, mądry, ale jednocześnie nieprzystępny… A tu proszę, kłócimy się, czy nasz tort ślubny ma być z czekoladą, czy bez… Kocham cię, wiesz? Bardzo cię kocham.

Wciąż potrzebowaliśmy kasy, więc ucieszyłem się, gdy wpadło mi zlecenie ekstra. Zadzwoniła siostra kumpla. Założyła firmę i na cito potrzebowała strony internetowej, bo ci, co mieli się tym zająć, nawalili.

– Brat mówił, że tylko taki magik jak ty da radę. Błagam, ratuj, bo ciągle tracę klientów.

Obiecała mnie ozłocić, byle tylko strona hulała. No to siadłem z nią w tym jej sklepie, gdzie były trzy zaprojektowane przez nią ciuchy na krzyż, i zaczęliśmy gadkę o tym, czego potrzebuje, czego oczekuje, a co jest realne i tak dalej. Potem były niezbędne kolejne spotkania, bo Patrycja ciągle coś zmieniała, chciała dodać albo usunąć. W trakcie trzeciego nagle odsunęła laptopa i usiadła mi na kolanach. Zanim dotarło do mnie, co tu się wyprawia, zdążyła wpić mi się w usta, jakby chciała mi językiem zbadać stan migdałków. Odepchnąłem ją.

– Nie wiem, czy Lech ci mówił, ale niedługo biorę ślub.

– Tak, ale…

– Więc lepiej, żebyśmy pozostałe kwestie ustalali telefonicznie albo mailowo – rzuciłem sucho, ewakuując się.

No to mi wysłała maila. Załączając swoje zdjęcie w samej bieliźnie. Natychmiast je usunąłem, tak żeby śladu nie było. Żeby mnie nie kusiło i żeby Beata nie wysnuła mylnych wniosków, gdyby je przypadkiem odkryła. Nie mogłem jednak tego zdjęcia odzobaczyć i pojawiało mi się pod powiekami, gdy tylko zamykałem oczy. Trzeba przyznać, że Patrycja była bardzo ponętna.

Naprawdę chciałem zdradzić ukochaną?!

Patrycja nie ustępowała. Dostawałem od niej esemesy, że nie może przestać o mnie myśleć. Kasowałem je, nie odpowiadałem, żeby jej nie zachęcać, ale ona nie dawała mi spokoju. Jakby oszalała na moim punkcie. Nie ukrywam, pochlebiało mi to, łechtało moje męskie ego. A jednak nie jestem taki najgorszy, skoro kolejna kobieta mnie chce, pragnie do tego stopnia, że gotowa jest mnie ścigać, nie zważając na swoją dumę i na to, że się żenię. Skoro nawet to jej nie powstrzymywało… Może pospieszyłem się z tym ślubem? Może powinienem jeszcze poszukać? Na świecie jest tyle kobiet, a ja zamierzam się związać do końca życia z pierwszą, która zwróciła na mnie uwagę? Nie próbując smaku żadnej innej…

A gdyby tak… Gdyby tak umówić się z Patrycją i pozostawić jej inicjatywę, zobaczyć, co się stanie? Jeśli będzie mi lepiej niż z Beatą, to może powinienem odwołać ślub?

Zrobiłem tak. Umówiłem się z Patrycją pod pozorem jakichś zmian na stronie. Jechałem na to spotkanie z założeniem, że wiem, jaka będzie moja decyzja. Chciałem odwołać ślub. Chciałem czegoś innego, czegoś więcej… Spotkanie z Patrycją było jedynie pretekstem. Sorry, kochanie, skoro cię zdradziłem, nie możemy się pobrać, prawda? Właściwie to praktycznie robiłem Beacie przysługę. Lepsze rozstanie teraz niż rozwód w przyszłości.

Byłem już w zamkniętym przez Patrycję sklepie – z kilkoma ubraniami na wieszakach oraz wielką sofą dla klientów – i doskonale wiedziałem, co się zaraz wydarzy, gdy nagle poczułem takie mdłości, że z trudem je stłumiłem. Zrobiło mi się niedobrze, gdy w pełni dotarło do mnie, jakie świństwo zamierzałem zrobić kobiecie, którą kocham. Bo kochałem Beatę całym sobą, każdą komórką! Cały czas, ciągle. To z nią chciałem być, zestarzeć się, dochować się dzieci i wnuków. Może spanikowałem, co się ponoć zdarza tuż przed ślubem, ale czy to mnie usprawiedliwiało?

Patrycja stała w głębi pomieszczenia w seksownej sukience, a mnie jakby raził piorun, gdy pojąłem, że mogłem zmarnować wszystko, co miałem, co z takim trudem razem z Beatą zbudowaliśmy.

Rozpłakałem się jak dziecko

Bez słowa wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi. Szybko wsiadłem do samochodu i odjechałem z piskiem opon. Jakby mnie diabeł gonił. Było mi cholernie wstyd, że pozwoliłem takim paskudnym, nielojalnym myślom dojść do głosu. Co mi strzeliło do łba? Nagle uwidziało mi się, że jestem jakimś lowelasem? Kretyn! Miałem kochaną kobietę u boku, która okazywała mi miłość bez skrępowania, słowami, gestami, spojrzeniami… A ja, zamiast ją ozłocić, chciałem szukać lepszej? Jakiej lepszej?! Wybrzydzałem, bo miałem niebywałe szczęście od razu trafić na idealną połówkę. No, idiota, nieumiejący docenić tego, co ma! Na mszę powinienem dać, że w porę się ocknąłem. Obiecałem sobie, że już nigdy nie zwątpię i nie dopuszczę do takiej sytuacji.

– Wróciłeś już? Muszę ci coś powiedzieć! – Beata, cała w skowronkach, powitała mnie, ledwo wszedłem. – Już nie mogę wytrzymać. Spójrz! – pokazała mi test ciążowy. Z dwiema wyraźnymi kreskami.

– Będziemy mieli dziecko, my? – spytałem głupkowato.

– A co, test sąsiadki ci pokazuję? No jasne, że my! Nie planowaliśmy tego tak szybko, ale skoro się stało… Nie cieszysz się?

– Oczywiście, że się cieszę.

Nie kłamałem. Czułem się zmieszany, bo to było jak prezent od losu, na który nie zasłużyłem, jakże miła niespodzianka dla niemiłego palanta.

Boże, zostaniemy rodzicami! Dopiero co byłem bliski położenia na szali wszystkiego, co miałem. A teraz okazywało się, że mogłem stracić o wiele więcej, cały kosmos więcej! Miłość, którą czułem, po prostu wybuchła. Jak wszechświat, gdy dopiero powstawał. Przytuliłem przyszłą żonę tak mocno, że aż pisnęła, i rozbeczałem się. Ze szczęścia i gigantycznej ulgi. Nie uległem pokusie, jaką mi podsunął los, Szatan albo mój brak pokory…

Sześć tygodni później, zgodnie z planem, wzięliśmy ślub. To był piękny dzień, cudowny, choć nieco nerwowy. Czy najpiękniejszy? Na razie. Ale już nie mogę się doczekać kolejnych magicznych dni w naszym codziennym rodzinnym życiu.

Dominik, lat 29

Zobacz także:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama