To ja prowadziłem samochód tamtej nocy. Obwiniam siebie, ale tak naprawdę nie mogłem nic zrobić. Czarna furgonetka wyleciała zza zakrętu prosto na nas. Usłyszałem krzyk Ireny. A potem była już tylko ciemność.

Reklama

Lekarze utrzymywali mnie w śpiączce ponad tydzień. Kiedy się już wybudziłem, nie wiedzieli, jak mi przekazać tę straszną wiadomość. W końcu uznali, że wyręczą się szpitalnym kapelanem.

– Panie Januszu, czy pan mnie słyszy? Jak się pan czuje? – usłyszałem głos zza czarnej ściany. – Panie Januszu. Jest pan w szpitalu. Miał pan wypadek tydzień temu. Ma pan pęknięty kręgosłup, ale nie jest pan sparaliżowany.

Przypomniałem sobie, że jechaliśmy do Radomia całą rodziną. Irena i Kasia były ze mną w aucie.
– Moja żona i córka… Nic im nie jest? – wystękałem.
– Bardzo mi przykro, ale…

Pamiętam swój krzyk. Pamiętam ból, który przeszył mi ciało. A potem znowu była ciemność.

Zobacz także

Nie poszedłem na pogrzeb, bo wciąż leżałem w szpitalu. Dostawałem silne leki przeciwbólowe i uspokajające. Ale w końcu zostałem wypisany. Dali mi torebkę leków i skierowanie na rehabilitację. Przyjechał po mnie szwagier Jędrek. Zajechaliśmy pod mój blok. Stanąłem na podwórku i nie mogłem zrobić ani kroku dalej.
– Jędrek, ja nie dam rady. Idź na górę, spakuj mi trochę rzeczy i mnie gdzieś zabierz. Ja nie mogę tu mieszkać.

Szwagier zabrał mnie do siebie. Dwa dni później zadzwoniłem do kolegi z pracy. Znalazł mi 17-metrową kawalerkę w zrujnowanej kamienicy. Było mi wszystko jedno. Chciałem po prostu zostać sam.

Zacząłem pić coraz więcej

Mijały dni, a ja nawet nie byłem na cmentarzu. Nie akceptowałem faktu, że żony i córki już nie ma. Nie myślałem o wypadku, o tym, co się wydarzyło. Aż w końcu przyszedł do mnie policjant.
– Potrzebujemy pana zeznań, żeby zamknąć sprawę. Według świadków sprawcą był kierowca furgonetki.

Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nie wiem, co się się stało z tym mężczyzną. I nagle zalała mnie fala nienawiści.
– Niech mi pan powie, gdzie jest ten bydlak, a uduszę go własnymi rękami! On nie zasługuje na to, żeby żyć! – krzyczałem.
– Proszę się uspokoić, panie Januszu. Kierowca furgonetki zginął na miejscu. Według świadków to on był sprawcą wypadku. Dlatego sprawa zostanie zamknięta.

Ten facet nie żyje? I dobrze. Ale przecież nie tylko on był winny. Gdzie był Stwórca, gdy ten gnój zabijał moją rodzinę? Wypadłem z domu i pobiegłem do najbliższego kościoła. Stanąłem przed ołtarzem i zacząłem złorzeczyć.

– Jak mogłeś mi to zrobić? Dlaczego? A ja wierzyłem, że jesteś dobry. Że jesteś miłością. Tak mi się odpłaciłeś? Nienawidzę cię, nienawidzę!

Zacząłem przewracać krzesła. Zanim zdążyłem narobić prawdziwych szkód, kościelny wyrzucił mnie na ulicę.

Do pracy już nie wróciłem. Z powodu uszkodzenia kręgosłupa dostałem rentę. Mogłem całymi dniami siedzieć w pokoju i wpatrywać się w ścianę.

Któregoś dnia, po raz pierwszy od wesela, kupiłem wódkę. Piłem dwa dni non stop. Wiedziałem, co powinienem zrobić. Zabić się. Ale nie miałem odwagi. Zacząłem się za to jeszcze bardziej nienawidzić.

Miesiąc temu wracałem ze sklepu. Do drzwi obok ktoś się dobijał.
– Przepraszam, pan tu mieszka? Jestem z opieki społecznej. Próbuję się skontaktować z pana sąsiadką. Zna ją pan?

Wzruszyłem ramionami i zająłem się walką z zacinającym się zamkiem. Facet zniknął, a ja dalej próbowałem się dostać do mieszkania. Nagle uchyliły się sąsiednie drzwi.
– Poszedł sobie? – usłyszałem cichy głos.
– Poszedł. Wie pani, czego chciał?
– Wywieźć mnie. Do jakiegoś przytułku. Od dawna próbują. Ale się nie daję. Pan tu mieszka? Tak mi się wydawało, że ktoś się tłucze za ścianą. Proszę wejść na herbatę, zapraszam.

Mieszkanie wyglądało jak składowisko śmieci.
– Proszę, o tędy, tu jest krzesełko – gospodyni zrzuciła stertę gazet z rozklekotanego zydla i wskazała mi go ręką. – Zaraz przyniosę herbatkę, napijemy się, porozmawiamy…

Nie prowadziłem wtedy zbyt higienicznego trybu życia, ale na widok sterty brudnych naczyń w zlewie zrobiło mi się niedobrze.

Trzymałem gorącą szklankę w rękach i brzydziłem się napić. Gdy starsza pani poszła poszukać ciasteczek, sięgnąłem do siatki po wódkę. Wylałem do zlewu pół szklanki herbaty i uzupełniłem alkoholem. Po kilku łykach poczułem się lepiej.

– Skąd się pan tu wziął? Tu tylko margines mieszka. I takie zapomniane przez wszystkich śmiecie jak ja.
– Tak się złożyło. Nie chcę o tym mówić. A pani tu od dawna?

Staruszka najwyraźniej tylko czekała na moment, kiedy będzie mi mogła o sobie opowiedzieć. Gdy skończyła, nie mogłem zrozumieć, jak po tym wszystkim, co ją spotkało w życiu, mogła ciągle mówić, że Bóg istnieje, a ona tylko czeka, aż ją do siebie wezwie.

Pani Leokadia urodziła się w czasie wojny. Jej mama szybko umarła i dzieckiem zaopiekowali się dalecy krewni. Dali jej kąt do spania, karmili, ale nie byli w stanie jej pokochać. Zanim skończyła podstawówkę, oddali ją do domu dziecka. Tam znęcali się nad nią inni wychowankowie – była nowa, słaba i nie umiała się bronić. Gdy skończyła 18 lat, dostała od miasta kawalerkę. Od tej pory musiała sobie radzić sama.

– Poszłabym wtedy za każdym, kto okazałby mi odrobinę uczucia. Skąd miałam wiedzieć, że Wieśka interesuje tylko to, że mam mieszkanie? I że zaraz po ślubie zacznie mnie bić?

Wiesiek nie pracował. To, co zarobiła na poczcie Leokadia, przepijał.
– Jedyną dobrą rzeczą, którą mi dał, była Zosia. Mój aniołek – powiedziała.

Gdy Zosia miała pięć lat, Wiesiek zapił się na śmierć.
– Urządziłam mu godny pogrzeb, bo tak trzeba. Ale nie umiałam po nim płakać. Było mi ciężko samej z małym dzieckiem, ale i tak lepiej niż z nim.

Przez 25 lat była szczęśliwa. Córka dorosła, zdała maturę, wyszła za mąż.
– Moja mała wnusia to było moje słoneczko, mój świat. Po jej narodzinach przeszłam na emeryturę, żeby się małą zajmować. To było miesiąc po jej czwartych urodzinach. Bóg zabrał mi ich wszystkich. Na śliskiej jezdni Rysiek stracił panowanie nad kierownicą i auto wpadło do rzeki.

Pani Leokadia zamilkła. Po jej policzku spłynęła łza. Wstała i gdzieś spod sterty papierów wyciągnęła fotografię. Kobieta, mężczyzna i mała dziewczynka.
– To oni. Myślę, że niedługo wszyscy się spotkamy.

Pomogliśmy sobie nawzajem

Alkohol zaczął mi szumieć w głowie. Czułem, że powinienem się położyć. Zapowiedziałem, że jutro znowu wpadnę na herbatę. I może pomogę posprzątać.
Zapukałem do niej około 16.
– Pani Leokadio, to ja, sąsiad – zawołałem. Po chwili usłyszałem szczęk zamka.
– Nie ma ich? – upewniła się.
– Nikogo nie ma.
– To niech pan wchodzi.
– To może ja zaparzę herbaty – zaproponowałem. Sąsiadka próbowała mnie powstrzymać, ale przedarłem się do kuchni. I zacząłem zmywać.
– Panie Januszu, niech pan zostawi, ja tych naczyń nie potrzebuję – protestowała.
Ale się zawziąłem. Po godzinie naczynia były czyste. Wytarłem kilka półek w szafce i ustawiłem kubki, miseczki i talerze.
– To teraz herbata – oznajmiłem.

Ze stołu w salonie zdjąłem część zalegających papierów. Poplamiony obrus nakryłem serwetką.
– No, to teraz pora, żeby pan mi opowiedział o sobie – pani Leokadia usiadła na krześle i spojrzała na mnie wyczekująco.

Wiedziałem, że po to do niej przyszedłem. Że chciałem jej opowiedzieć o tym, co mnie spotkało, wszystko z siebie wyrzucić. I zapytać, jak to robi, że nie ma w sercu nienawiści do siebie, do świata, do Boga.

Ale nie umiałem. Jeszcze nie wtedy. Zacząłem sąsiadkę regularnie odwiedzać. Zaparłem się, że wysprzątam jej mieszkanie. Wreszcie miałem czym zająć i ręce, i głowę. Przestałem pić. Pani Leokadia jak lwica walczyła o każdy papierek, każde pudełeczko, ale po tygodniu pracy graciarnia powoli zaczęła wyglądać jak mieszkanie.

– Gdy kolejny raz przyjdą z opieki społecznej, proszę ich wpuścić. Pokazać, że ma pani porządek, i powiedzieć, że pani pomagam. Mogą do mnie zapukać, wszystko potwierdzę. Proszę się nie martwić, zostawią panią w spokoju.

Tydzień temu minęło pół roku od wypadku. Zapukałem do sąsiadki.
– Ma pani chwilę? Bo chciałbym pani o sobie opowiedzieć.
Sąsiadka bez słowa wpuściła mnie do siebie. Nie przerywała mi, gdy opowiadałem. Na koniec przytuliła mnie i pozwoliła mi się wypłakać. A potem poszła do przedpokoju i wróciła w płaszczu.
– Niech pan wstaje, idziemy.
– Dokąd?
– Jak to? Na cmentarz. Odwiedzimy pana rodzinę. Już najwyższy czas.

Potulnie wstałem i poszedłem za nią. Bałem się podejść do grobu, ale pani Leokadia wzięła mnie za rękę i pociągnęła.
– Musi im pan wszystko powiedzieć. Jak bardzo panu ich brakuje, jak bardzo je pan kochał. Zobaczy pan, pomoże.

Podszedłem i zająłem się porządkowaniem grobu. W końcu zacząłem mówić. Płakałem, śmiałem się, krzyczałem. Gdy zamilkłem, poczułem, że straszna gula, która ściskała mi serce, zniknęła. Usłyszałem w głowie głos Ireny: „Musisz wybaczyć sobie, innym i Bogu. I żyć dalej. Żebyśmy mogli się spotkać”.

W niedzielę pojechałem na mszę i wyspowiadałem się. A potem poszedłem do naszego mieszkania. Na razie zabrałem z niego tylko nasze rodzinne zdjęcie. Postawiłem je w kawalerce przy łóżku. Tej nocy spałem po raz pierwszy bez proszków.

Janusz, 43 lata

Zobacz też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama