„Mieliśmy 5-letnią córkę, a on wciąż nie myślał o ślubie. Postanowiłam dać mu nauczkę”
Leciałam do Polski ze smutnym przeświadczeniem, że odtąd będę samotną mamą. Nie układało mi się ostatnio z Jean-Paulem…
- redakcja mamotoja.pl
Wylądowałyśmy na Okęciu późnym wieczorem. Edytka była zmęczona, ale nie marudziła, rozglądała się ciekawie, chłonąc wszechobecny polski język. Mówiła po polsku i po francusku, odruchowo przerzucała się na właściwy język zależnie od sytuacji, ale teraz trochę zwątpiła, co ma robić.
– Mówimy po polsku, non? – spytała dla pewności.
– Tak, kochanie, jesteśmy w Polsce.
– Na wakacjach? – upewniła się. – Wrócimy do papy?
Nie wiedziałam, na czym stoję
Sama tego nie wiedziałam. Uciekłam od Jean-Paula, żeby wszystko przemyśleć, jego urok mącił mi w głowie, wiedziałam, że jeśli zechce, wytłumaczy mi, dlaczego wpisał do kontaktów numer telefonu kelnerki, który dziewczyna bezczelnie mu dała, gdy wychodziliśmy z restauracji. A ja mu uwierzę, jak zwykle.
Tym razem jednak się nie postarał.
– Dobrze jest mieć kogoś znajomego w obsłudze, gdy chce się zarezerwować stolik, ta restauracja jest oblegana, niedawno dostała gwiazdkę Michelina – wzruszył ramionami.
Zawahałam się, a jeśli mówił prawdę? Francja i Francuzi potrafili mnie zaskoczyć nawet po latach, kiedy wydawało mi się, że już dobrze poznałam ten kraj. Bardzo chciałam wierzyć w to, co mówił. Jean-Paul był smakoszem, dla dobrego obiadu poszedłby pieszo na koniec świata, ale zdrowy rozsądek rodem z Polski mi na to nie pozwalał. Takie wyjaśnienie mogła kupić tylko bardzo naiwna kobieta.
Wieczorem przejrzałam jego komórkę i zobaczyłam, że niedawno rozmawiał z Marie, o której wiedziałam, że była jego dziewczyną. Zielonooki potwór zazdrości łypnął gadzią źrenicą. Zrobiłam Jean-Paulowi dziką awanturę, starając się nie podnosić głosu, żeby nie obudzić Edytki.
Jean-Paul zareagował czystym zdumieniem. O co mi chodzi? Tylko rozmawiał z przyjaciółką. Takiego podejścia do byłych dziewczyn nie ogarniałam, wkurzyłam się i wygarnęłam mu wszystko, o czym ostatnio myślałam, i co mi nie pasowało.
– Sklepikarz zwraca się do mnie mademoiselle Yvonne, a nie madame, bo ten tytuł należy się wyłącznie kobiecie zamężnej – zawołałam półgłosem.
– Nasze dziecko ma już pięć lat, a mnie nazywają panienką!
– Ups, trzeba będzie to naprostować – powiedział mój ukochany Francuz i jeśli uważał, że w ten sposób poprosił mnie o rękę, to grubo się pomylił.
Broniłam się przed tym uczuciem. Nieskutecznie
Było jeszcze coś, co spędzało mi sen z powiek. Mieszkaliśmy w Paryżu, oboje mieliśmy dobrą pracę, a Jean-Paul chciał zburzyć nasze życie dla jednej mrzonki. Pragnął zamieszkać na wsi w kamiennym mas, kilkusetletnim domu otoczonym winnicą. Dla niewtajemniczonego brzmi to jak spełnienie snów, ale wystarczająco długo mieszkałam we Francji, żeby wiedzieć, co to oznacza. Taka posiadłość była bardzo droga, a to, co dawała w pakiecie, wcale mi się nie podobało. Brak ogrzewania, lodowate przeciągi hulające zimą po kamiennej podłodze, zapychające się toalety, niekończący się remont pochłaniający wszystkie oszczędności. No i winnica, o której żadne z nas nie miało pojęcia, musielibyśmy zdać się na fachowców. Bałam się takiego przedsięwzięcia, niejeden połamał sobie na nim zęby.
Dopóki Jean-Paul tylko marzył o wyprowadzce z Paryża, słuchałam spokojnie, pewna, że nigdy nie zdobędziemy wystarczających środków na takie przedsięwzięcie. Wszystko zmieniło się, gdy odziedziczył po dziadku kapitał, i groźba zakupu kamiennej ruiny do remontu stała się całkiem realna.
– Nie bój się, cherie, przejdziemy przez to razem – mruczał, wtulając twarz w moje włosy. – Tylko ty, ja i falujące morze winorośli. Pamiętasz, jak się poznaliśmy? Było dokładnie tak samo.
Przed oczami stanęła mi chłodna piwnica na wino, w której rolę stołu pełniła odwrócona do góry dnem beczka. Stały na niej kieliszki do degustacji miejscowego trunku.
Zawieźli mnie tam znajomi, którym przyznałam się, że nigdy nie zwiedzałam winnicy. Okrzyki pełne grozy uświadomiły mi, że koniecznie muszę nadrobić to zaniedbanie, żeby nie stracić tego, co w życiu najważniejsze. Oczywiście poza serami, dobrym jedzeniem, wakacjami na Lazurowym Wybrzeżu i ogólnie pojętą przyjemnością, wygodą i radością, jaką mogą dać na przykład moules, małże podawane z natką pietruszki i czosnkiem.
Dla mnie, osoby z wiecznie zatroskanego kraju nad Wisłą, takie podejście do życia było prawdziwym odkryciem, któremu jednak nie potrafiłam się poddać. Lubiłam wypić kieliszek dobrego wina, ale żeby aż tak się podniecać i mówić o nim przez kwadrans?
Jean-Paul był dobrym znajomym właściciela winnicy, przyjechał po skrzynkę rose, różowego lekkiego wina o fascynująco długim finiszu. Tych szczegółów dowiedziałam się, gdy nas sobie przedstawiono. Wtedy poznałam magię Jean-Paula, której używał, gdy mu bardzo na czymś zależało.
Zamieniliśmy zaledwie kilka słów i nagle znalazłam się przed mas, wielkim ponurym domem zbudowanym z szarego kamienia. Obok stał on, znajomi gdzieś zniknęli.
– Piękny, non? – Jean-Paul zamruczał, jakby wyznawał miłość kamiennym ścianom. – Kiedyś będę taki miał. Spójrz – położył ręce na moich ramionach, odwracając mnie w kierunku wzgórz porośniętych rzędami winorośli. – Zielone morze, najpiękniejszy widok pod słońcem. Grona dojrzewają, pęcznieją sokiem, obiecują dobre plony.
Słuchałam zafascynowana, a trzeba było wiać. Na Jean-Paula nie ma mocnych, jak się uprze, zawsze dopnie swego. Wiedziałam, że Francuzi potrafią być czarujący, ale nie są zbyt stali w uczuciach, dlatego starałam się być ostrożna, jednak urok Jean-Paula zadziałał. Nie wiem, czy wtedy się w nim zakochałam, on zarozumiale twierdzi, że tak, bo zrobił wszystko, by tak się stało. Cały Jean-Paul!
Widziałam go zaledwie przez godzinę, ale to jeszcze nie był koniec. Odnalazł mnie w Paryżu bez trudu, wiedział, gdzie pracuję i to wystarczyło.
Czekał na mnie na ulicy.
– Tęskniłem, cherie – odparł, gdy spytałam, co tu robi.
Gdybym miała taką szansę, pomyślałabym, że podrywa mnie zbyt sztampowo, ale kiedy Jean-Paul czarował, nie było na niego mocnych. Wpadłam po uszy, nie zastanawiając się, co będzie dalej. Odrzuciłam konwenanse, w jakich zostałam wychowana, szybko zamieszkaliśmy pod jednym dachem.
Nie myślałam o przyszłości, robili to za mnie rodzice, dopytując się, co dalej z naszym związkiem. Kiedy rok później zaszłam w ciążę, pytanie stało się jeszcze bardziej naglące.
We Francji konkubinat uznawany jest za formalny związek, dużo par tak żyje i nikt się temu nie dziwi, Jean-Paul nie wspominał o ślubie, tylko zawiózł mnie do swoich rodziców mieszkających w małym miasteczku w Masywie Centralnym.
Marzyłam o takiej miłości
Bałam się tej wizyty, wiadomo, dziewczyna w ciąży, w dodatku cudzoziemka musi być traktowana nieufnie, jeśli nie gorzej. Tymczasem zostałam przyjęta jak miły gość, madame nie robiła afery, jeśli wypytywała Jean-Paula, to bardzo dyskretnie. Monsieur poszedł do piwniczki po wino na moją cześć. Oboje zachowali spokój i starali się być mili, odniosłam wrażenie, że ich syn tak dawno zerwał pępowinę, że ranka się zabliźniła i teraz rodzice i Jean-Paul wiodą osobne życie, i starają się nawzajem do niczego nie wtrącać. Coś jeszcze mnie zastanowiło.
Patrzyłam, jak ojciec mojego chłopaka, pan z pokaźnym brzuszkiem, adoruje żonę, kobietę, która nie wydawała mi się atrakcyjna, bo nie dbała o to, by się wyszykować, ukryć zmarszczki i zrobić makijaż. Pokazywała światu naturalną, ale pewną siebie twarz, a w oku miała błysk świadczący o wielkim apetycie na życie.
– On ją wciąż dotyka, jak przechodzi obok – szeptałam zafascynowana do Jean-Paula.
– Kocha ją – wzruszył ramionami.
– Rodzice moich kolegów dawno się rozwiedli, tylko oni nie. Miłość, cherie, jest jak choroba, nie można z niej wyzdrowieć – przykrył moją rękę swoją, gestem, który odziedziczył po ojcu.
Pomyślałam, że jeśli jest choć trochę do niego podobny, to czeka mnie dobra przyszłość u boku kochającego faceta.
Następne pięć lat zdawało się to potwierdzać, Jean-Paul był dobrym ojcem i fantastycznym partnerem, przy nim czułam się atrakcyjna niezależnie od tego, jak wyglądałam. A potem zobaczyłam, jak bierze numer telefonu od kelnerki i odkryłam, że Marie wciąż jest jego „przyjaciółką”.
Nie wiedziałam, na czym stoję, potrzebowałam oddechu. Powiedziałam, że jadę odwiedzić rodziców, i wylądowałam z Edytką w Polsce.
Mama przywitała mnie z miną: „A nie mówiłam?”
– Od początku wiedziałam, że ten Francuzik cię zostawi – zawołała mama, gdy pojawiłam się z dzieckiem w rodzinnym domu. – Zostałaś sama z małą, co teraz będzie?!
– Pokłóciliście się? – dopytywał tata, przytulając małą.
– Przyjechałam was odwiedzić, stęskniłam się za krajem – ucięłam domysły, nie chciałam, żeby uprzedzili się do Jean-Paula. Kochałam go, tylko miałam wątpliwości i potrzebowałam spokoju, żeby je rozwikłać.
Mój Francuzik nie zadzwonił, nie przysłał esemesa, co wprawiło mnie w wisielczy humor. Dwa dni później odezwał się do mnie z lotniska.
– Wylądowałem w Warszawie, nie umiem do ciebie dojechać, potrzebuję wskazówek – powiedział beztrosko, jakby nic między nami nie zaszło.
Zostawiłam Edytkę dziadkom i pojechałam po niego. Zanim spytałam, co tu robi, zamknął mi usta pocałunkiem.
– Nie wyłgasz się w ten sposób, musimy porozmawiać! – powiedziałam, gdy mnie puścił.
– Nie zdradzam cię, cherie, i możemy się pobrać, jeśli tego chcesz, to nie problem – oznajmił nonszalancko. – Nie mogłem bez ciebie wytrzymać, dlatego jestem. Chyba odpowiedziałem na wszystkie pytania?
– To mi nie wystarczy, nie wiem, na czym stoję – powiedziałam szczerze, starając się pohamować łzy, które znienacka napłynęły mi do oczu.
– Cherie, nikt z nas nie wie, czy szczęście nie skończy się tak nagle, jak się zaczęło – Jean-Paul potarł bezradnym gestem czoło. – Ja też czasem się boję, że znikniesz, zostawisz mnie i wrócisz do swojego kraju. Wiem, że tęsknisz, że nie wszystko ci się we Francji podoba, że to nie jest twój dom. Jesteśmy z dwóch różnych światów, ale kochamy się? Tak?
Skoro on gotów był dla mnie poświęcić marzenia…
Zajrzał mi w oczy. Kiwnęłam głową. Mijali nas obładowani bagażami ludzie, ale ja ich nie widziałam. Mój Francuzik miał rację, nic nie zagwarantuje nam szczęścia, musimy zadbać o nie sami i liczyć, że nam się uda.
– Widziałaś moich rodziców? Ich sekret polega na tym, że nie zwracali uwagi na pierdoły, skupili się na tym, co najważniejsze, chcieli być razem i są, mimo przeciwieństw.
Uśmiechnęłam się. Powiedział „pierdoły” po polsku, nie wiedziałam, że nauczył się tego ode mnie… Szybko się asymilował, nasze światy nie były tak bardzo odległe.
– Przestraszyłaś się kupna domu i winnicy, bałaś się ze mną zaryzykować, bo nie wiedziałaś, czy możesz na mnie liczyć. No to ci powiem – zawahał się, nigdy nie widziałam, żeby stracił pewność siebie. – Bardzo zależy mi na realizacji tego projektu, ale nie zrobię tego bez ciebie. Jeśli nie chcesz przeprowadzić się na wieś, zostaniemy w Paryżu.
– Naprawdę? – ucieszyłam się.
– Nie byłbym szczęśliwy w winnicy bez ciebie. Zostajemy w Paryżu.
Kamień spadł mi z serca. Poświęcił dla mnie marzenia, wiedziałam, że nie podoba mu się wieczny pęd miasta, chciał osiąść w winnicy, nawet jeśli miało go to wpędzić w długi, ale ja uważałam, że to szalony pomysł. Tak, bałam się ryzykować z mężczyzną, który nawet nie był moim mężem.
Zawiozłam Jean-Paula do domu, Edytka rzuciła się go ściskać, z kolei on złożył trzykrotny pocałunek na policzkach mamy. Kiedy wziął w ramiona mojego ojca, ten uciekł, wołając, że na takie rzeczy on się nie pisze.
Wyjaśniłam zdziwionemu Jean-Paulowi, że oto natknął się na różnicę kulturową, i raczej powinien jej przestrzegać. Następnego dnia mój Francuzik wziął się za przyrządzanie rilettes, francuskiego smalczyku z mięsa. Mama z zainteresowaniem patrzyła mu na ręce, nie zaniedbując najważniejszej jej zdaniem sprawy.
– Weźmiecie w końcu ślub? – spytała Jean-Paula, oczywiście po polsku, ale odpowiednio głośno i wyraźnie, żeby zrozumiał.
– Oui d’accord – zgodził się w ciemno, bo niedobrze jest uprzedzić do siebie teściową.
Musiałam wyjść z kuchni, nie czułam się na siłach tłumaczyć, co mnie tak rozśmieszyło.
Do dziś nie jesteśmy małżeństwem, obiecujemy sobie, że załatwimy to po winobraniu. Mieszkamy w kamiennym domu, winnica jest mała, za to produkuje wina z apelacją, dlatego kosztowała krocie. Jesteśmy zadłużeni po uszy, ale kto nie ryzykuje, szampana nie pije. Zgodziłam się na przeprowadzkę dla Jean-Paula, on poświęcił dla mnie marzenia, ja dla niego poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało mi ustabilizowane życie.
Może to dziwne, ale przestałam się bać przyszłości, jeżdżę na traktorze, robię opryski krzewów, uczę się od naszych pracowników winiarstwa.
Jean-Paul powtarza, że tylko z taką kobietą jak ja mógł porwać się z motyką na słońce. Nie przeczę, miał szczęście, że mnie spotkał. Nauczyłam się trzymać głowę wysoko jak jego matka, a on to widzi i docenia. I nie umie utrzymać przy sobie rąk, mimo że cały dzień chodzę w roboczych ciuchach.
Melania
Zobacz także:
- „Mam 5-letnie dziecko ze zdrady. Moja kochanka zmarła, a żona każe mi oddać córeczkę do sierocińca. Ta kobieta nie ma serca”
- „Córka latami obwiniała mnie o rozwód. Nie wiedziała, że odszedłem, bo dowiedziałem się, że nie jest moją córką”
- „Lekarz powiedział, że jestem bezpłodna. Gdy zdecydowałam się na adopcję, stał się cud i... zaszłam w ciążę”