Reklama

Kończyliśmy obiad. Jarek, mój mąż, jak zwykle grzecznie podziękował, odniósł naczynia do kuchni i skierował się w stronę gabinetu, aby swoim zwyczajem zaszyć się tam na kilka godzin. Tak naprawdę nic zawodowego nie robił, co najwyżej kartkował branżowe periodyki z dziedziny architektury i przeglądał strony internetowe, już niekoniecznie branżowe. Byliśmy na emeryturze, więc i motywacja do rozwoju była nikła. Jednak dobrze mu robiło to, że ciągle trzymał rękę na pulsie i wiedział, co w jego profesji obecnie się dzieje.

Reklama

Ale z niego uparciuch!

– Poczekaj, jeszcze jest deser – zatrzymałam go, następnie wyciągnęłam z lodówki pucharki z galaretką i kremem.

Bardzo je lubił, więc oczy mu się zaświeciły. Nawet najedzony po uszy nie pogardziłby takim poczęstunkiem.

– O czymś zapomniałem? Z jakiej okazji takie pyszności? – zapytał z pełnymi ustami.

– Nadchodzą moje imieniny… – zaczęłam tłumaczyć.

– No tak, oczywiście, ale to dopiero za dwa miesiące – wyjaśnił z pobłażliwym uśmiechem swojej żonie ignorantce, kiedy są jej imieniny.

– Wiem przecież – burknęłam. – Chciałam pogadać o gościach.

– Cóż, goście będą jak zwykle: wujek Antek, Lusia, Kowalscy, Zielińscy z dziećmi. Może jeszcze ściągniemy Ludwika z Baśką, chociaż oni zawsze są gdzieś w rozjazdach. O kimś zapomniałem? – Jarek wyliczał znane mi do znudzenia grono biesiadników.

Zapadła chwila ciszy.

– O własnej córce zapomniałeś! – warknęłam wściekle.

– Martwisz się o wujków i pociotków, a córki nie bierzesz pod uwagę?

– Ją tak, ale jego nie! – odpowiedział z determinacją. – On jest obcy.

– Ale to jej wybór, jej życie i jej szczęście. Jeśli im dobrze razem, to co nam do tego? A przez twój ośli upór to my… my nie mamy kontaktu z własnym dzieckiem i wnuczką! – niemal płakałam.

– Wiesz, jak było – wycedził przez zęby. – Wybrała po swojemu i w ten sposób zdecydowała.

– O czym niby zdecydowała? – spytałam.

– Że woli jego niż nas – odparł Jarek, podnosząc się z krzesła. – Sama z Jadzią może przyjść, ale z nim nie. Jak się zjawią tu wszyscy, to ja… wyjadę. Tak! Wyjadę na zawsze i zostaniesz sama.

Po tym pokazowym szantażu emocjonalnym wyszedł, acz nie omieszkał wziąć ze sobą do gabinetu napoczętego pucharka. Ja zostałam nad swoją słodką górą galaretkowo-kremową i pomyślałam, że zawsze robię ten deser, nawet we własne imieniny, bo Jarek go lubi. A ja wręcz przeciwnie – nie cierpię. Ale od teraz koniec z uleganiem. Nie będzie galaretki, póki trwa ta chora sytuacja. A listę gości ustalę sama.

Wróciłam myślami do czasu, gdy to wszystko się zaczęło. Było piękne, słoneczne lato. Nasza córka była wtedy prawie cały czas w rozjazdach. Jako wzorowa studentka zdała wszystko w terminach zerowych i mogła prawie cztery miesiące odpoczywać. Jednak po pierwszym lipcowym wyjeździe z koleżankami wróciła zniechęcona, twierdząc, że jej stare towarzystwo z liceum jest nudne i nie zamierza tracić z nimi kolejnych miesięcy. Po kolejnych kilku dniach wyjechała, nie informując nas, dokąd ani z kim.

Wybrała miłość zamiast kariery

To miał być jej „dziki” okres – kiedy jest się już na tyle dorosłym, że można nikogo nie pytać o zdanie, ale jednocześnie na tyle młodym, by rozsądek rzadko brał górę nad emocjami.

Po kilku tygodniach wróciła szczęśliwa, jakby odmieniona. Nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia moje wymówki ani reprymendy Jarka o brak kontaktu przez tak długi czas. Spędziła wakacje, jak chciała. Sądząc po jej zachowaniu, musiało być naprawdę super.

Kilka tygodni później siadła z nami w kuchni i oświadczyła, że jest zakochana, a do tego w ciąży.

Dodała, że ojciec dziecka już wie i też jest zachwycony, a poznamy go w kolejny weekend.

Poczuliśmy się tak, jakby niebo runęło nam na głowę.

Na nic nasze starania, studia naszej córki, jej kariera, wspólne plany i marzenia – wszystko przepadło. Okazało się, że ów młody człowiek to artysta, lub się za takiego podaje, i mieszka na Wybrzeżu.

Od tej chwili atmosfera w domu stała się nie do wytrzymania. Marta nie zamierzała zmienić zdania, ja ciągle płakałam, a Jarek chodził z kąta w kąt, mełł pod nosem przekleństwa oraz układał plan zemsty na jurnym Pomorzaninie. Chyba oczywiste, że w takim klimacie spotkanie nie mogło się udać.

Ukochany Marty miał na imię Rafał i był zachwycony naszą córką, nadchodzącym ślubem oraz rodzicielstwem.

Jednak poza tym zachwytem niewiele mógł zaoferować. Gdzieś pracował, gdzieś się uczył, coś planował na przyszłość – z każdym kolejnym słowem coraz wyraźniej widzieliśmy, że to nie jest solidne oparcie dla nowo powstającej rodziny. Wybuchła awantura, padły oskarżenia o lekkomyślność, żądanie zniknięcia z życia naszej córki, wreszcie ultimatum: on albo my. Rafał wyjechał jak niepyszny, a za nim Marta, nasza duma i radość. Wybrała jego.

Nie byliśmy na ich ślubie, nie odwiedziliśmy córki w szpitalu po porodzie, nie bawiliśmy malutkiej wnuczki. Kontakt przez ostatnie lata ograniczył się do dwóch wizyt bez udziału Rafała. W końcu miałam tego dość.

Za plecami Jarka zaczęłam odwiedzać wnuczkę

Postanowiłam ponownie połączyć naszą rodzinę. Od kilku miesięcy odwiedzałam ich w tajemnicy przed Jarkiem, wcześniej serdecznie przeprosiwszy ich za nasze zachowanie. Poznawałam przy tym bliżej naszą wnuczkę Jadzię, która skończyła już sześć lat.

Tyle czasu nie było mnie w ich życiu… Sześć długich lat kłótni, złych myśli i zakazu używania imienia „Rafał” w naszym domu.

Paranoja. Mój zięć rzeczywiście był artystą, może nie wybitnym, ale aktywnym.

Bardzo poważnie traktował swoje obowiązki w roli ojca i męża, pracował, zarabiał i dbał o swoje dziewczyny. A przede wszystkim bardzo je kochał. To stawało się oczywiste dla każdego, kto na nich patrzył bez uprzedzeń, bez szukania dziury w całym. Im lepiej ich poznawałam, tym silniejszego nabierałam przekonania, że Marta dobrze wybrała, choć w dość nieoczekiwanych okolicznościach, a my się myliliśmy co do Rafała.

Jednak na Jarka nie było siły. Wciąż czuł się opuszczony, zdradzony. Nie potrafił zaakceptować i wybaczyć, że ukochana córeczka odrzuciła własnego ojca i pobiegła za jakimś przybłędą.

Jednak ja nie zamierzałam dłużej tego tolerować i opracowywałam plan. Bardzo ryzykowny…

– Kto to jest? – Jarek krytycznym wzrokiem taksował mężczyznę koszącego trawę przed domem.

– Pan Wojciech, od dziś pomaga mi w ciężkich pracach wokół domu. Spokojnie, nie jest zbyt drogi – wyjaśniłam Jarkowi.

– Nie potrzebujemy go, przecież ja… – zaczął swoje gderanie mój mąż uparciuch.

– Jarosławie – wycedziłam – nie mogę się doprosić o posadzenie krzaków od zeszłej wiosny, o pomalowanie płotu od trzech lat, a o wyczyszczenie smug z cementu na podmurówce od chwili wprowadzenia, dlatego proszę: chociaż nie przeszkadzaj. Zrobi swoje i pójdzie. A przy okazji pomożemy człowiekowi.

Jarek zamilkł i z zaciętymi ustami obserwował „intruza”. Niezrażony pan Wojciech radził sobie doskonale mimo tej niechętnej lustracji.

Wieczorem musiałam wysłuchać długiej reprymendy na temat wpuszczania nieznajomych na teren posesji, braku ostrożności wobec przypadkowych ludzi oraz nieliczenia się ze zdaniem własnego męża.

Jednak kiedy powiedziałam, ile pan Wojciech wziął za swoje usługi, Jarek nieco zmiękł.

– No dobrze, niech na razie popracuje. Poznamy go trochę lepiej, to się zobaczy, co dalej – zdecydował w końcu, a ja odetchnęłam z ulgą. Pierwsza przeszkoda została pokonana…

Pan Wojciech był miłym człowiekiem, nosił brodę i miał już lekkie zakola, co świadczyło, że pomimo młodego wieku nastolatkiem już nie jest. Jarek w końcu przyjął do wiadomości fakt, iż ktoś będzie się kręcił po naszej posesji.

Pan Wojciech zaskarbił sympatię mojego męża

Więcej niż zadowalające wyniki działań naszego pracownika mogliśmy podziwiać już na drugi dzień. Więc bez zwłoki poinformowałam go o kolejnych rzeczach wymagających naprawy w domu i w ogrodzie. Pan Wojtek szedł z zadaniami jak burza. Na czwarty dzień zaprosiłam go na kawę i ciastka. Jarek przysiadł się do nas.

– Nieźle panu idzie. Kim pan jest z zawodu? – zagadnął.

– Z wykształcenia jestem grafikiem. A w tej chwili czekam na decyzję w sprawie poważnego kontraktu dla agencji reklamowej. Po trosze jestem również architektem, bo… – wyjaśniał nasz brodaty pomocnik.

– Serio!? – przerwał mu Jarek, który poświęcił tej profesji ponad czterdzieści lat swojego życia. – Dlaczego po trosze? – dopytywał.

– Kiedy byłem na ASP, zacząłem grafikę i wydział architektury wnętrz, ale skończyłem tylko grafikę. Obowiązki, rodzina, wie pan, jak to jest. Nie było czasu na architekturę.

– Aha – Jarek trochę zmarkotniał. Miał nadzieję na pogawędkę z inżynierem architektem, a nie z artystą. – Ma pan rodzinę?

– O tak – potwierdził pan Wojtek. – Teraz muszę tu spędzić kilka tygodni, więc chwilowo zostałem słomianym wdowcem, ale jestem żonaty i mam córkę.

– To miło – mruknął Jarek i zasępił się jeszcze bardziej. Być może myślał o naszej Marcie. Ale po chwili zmienił temat, powracając do swojego konika, czyli architektury.

– A jako prawie architekt niech mi pan powie, jaką znaną budowlę na świecie uważa pan za najbardziej nieudaną.

– Operę w Sydney – odparł bez zastanowienia pan Wojtek.

Opadły mi ręce. No nie… Mój mąż miał bzika na punkcie słynnego gmachu, kolekcjonował jego zdjęcia z różnych stron, zbierał o nim ciekawostki, a tu nagle ktoś mu mówi, że to największa architektoniczna porażka wszech czasów.

– Ależ! – żachnął się Jarek. – Przecież…

– Zaraz wytłumaczę – wszedł mu w słowo pan Wojtek.

Rozmowa potoczyła się dalej, a ja ze zdumieniem patrzyłam na mojego męża – nie obrażonego lub złoszczącego się, lecz zawzięcie dyskutującego o ponadczasowym przesłaniu budynków-żagli w kraju kangurów. Nie było w tym krzty złości czy zawziętości. Po prostu dwóch estetów rozmawiało o swoich zainteresowaniach, a każdy miał swoje argumenty.

W ciągu kilku następnych tygodni pan Wojciech wpadał do nas regularnie i wyglądało na to, że się polubili z moim mężem.

Jarek zawsze ciągnął go na architektoniczne pogawędki, które często przeradzały się w dyskusje na tematy wszelkie. A mnie narzucała się refleksja, że mój mąż zbyt wcześnie poszedł na emeryturę. Miał jeszcze sporo energii i najwyraźniej szukał dla niej ujścia.

– Słuchaj – Jarek zagadnął mnie pewnego dnia przy kolacji. – Zaprosiłem pana Wojtka na twoje imieniny.

Zaskoczona milczałam.

– Przepraszam, że się wcześniej z tobą nie skonsultowałem, ale jakoś tak wyszło. On jest tu sam, bez rodziny, okazał się całkiem sympatyczny, no i całkiem dobrze nam się gada, więc pomyślałem: niech wpadnie, rozerwie się trochę. Wiem, że niby powinienem cię spytać, ale… masz coś przeciwko? – Jarek jak zwykle zrobił, co chciał. Skoro polubił pana Wojtka, zaprosił go na moją imprezę. Oczywiście w drugą stronę to tak nie działa: ja muszę pytać go o zdanie, jeśli chcę uniknąć scen.

– No dobrze – bąkałam. – Też go lubię.

Jarek poszedł do gabinetu, a ja zostałam w kuchni, celebrując tę chwilę. Realizacja planu zbliżała się do punktu kulminacyjnego.

„Wszystkiego najlepszego”, „Sto lat”, „Zdrówka, zdrówka i jeszcze raz zdrówka”. Kiedy przebrzmiały te wszystkie niezbyt oryginalne, acz szczere życzenia, grupa gości zasiadła za stołem.

Przybyli wszyscy wymienieni przez Jarka dwa miesiące wcześniej, plus Marta z Jadzią, jednak bez Rafała, zgodnie z zastrzeżeniem mojego męża. Atmosfera była sztucznie wesoła; biesiadnicy spotykali się rzadko, a oschłość na linii ojciec–córka była wyraźnie wyczuwalna. W pewnym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Jarek zerwał się od stołu, pewien, że to „jego” gość i wreszcie będzie miał z kim sensownie pogadać.

– Proszę, proszę, zapraszamy. Jak miło, że znalazł pan czas, panie Wojciechu – prowadził go do stołu.

Podniosłam się, aby przyjąć bukiet, prezent i życzenia, Jarek już ściskał przyniesioną butelkę koniaku. Pan Wojtek wszystkim się przedstawiał i podawał rękę. Wtedy do pokoju wparowała Jadzia, która bawiła się klockami w naszej sypialni. Spojrzała na nowo przybyłego ze zdumieniem.

– Tata? Super, że babcia też cię zaprosiła! – przytuliła się do brodacza, a potem jak gdyby nigdy nic wróciła do zabawy.

Jarek w końcu zaakceptował zięcia-artystę

Zapadła cisza. Wszyscy jak na komendę utkwili wzrok w mężczyźnie, który dopiero co został im przedstawiony jako przyjaciel domu. Ja zaś patrzyłam na Jarka, sondując, co zamierza teraz zrobić.

– Tak… więc… mhm… siadajmy – po sekundzie osłupienia mojemu mężowi wrócił rezon. – Panie Wojciechu, musimy się napić po jednym – dodał.

Jarek nie zwykł urządzać publicznych awantur, jak ognia unikał więc zachowań, które mogłyby go narazić na skandal czy kompromitację. Z drugiej strony nie cierpiał, gdy ktoś go ośmieszał.

Dlatego nie miałam pojęcia, jak zareaguje. Uzna nasz podstęp za śmiertelny, niewybaczalny afront, i da temu wyraz, czy pogodzi się z sytuacją?

Impreza trwała nadal, goście zjedli, wypili, a potem… szybko się pożegnali.

Wszyscy czuli, że stało się coś ważnego i mamy sobie w gronie najbliższej rodziny wiele do wyjaśnienia.

Gdy zostaliśmy sami, Jarek odwrócił się i bez słowa poszedł do swojego gabinetu.

– I co teraz? – spytała ostrożnie Marta.

Wzruszyłam ramionami. Widzów już nie było, więc na dwoje babka wróżyła. Może mój uparty mąż właśnie się pakuje na wieczną tułaczkę, zgodnie ze swoimi groźbami.

– Chodźmy sprawdzić razem – zakomenderowałam, czując, że trzeba działać, zanim zapadną kolejne bezdyskusyjne decyzje.

Jarek siedział na krześle, patrzył tępo w ścianę i stukał długopisem w blat.

Kiedy stanęłam przed nim, spojrzał na mnie.

– Aleście mnie podeszli… – szepnął.

Za mną do pokoju weszła Marta, trzymając Jadzię za rękę; Rafał stał oparty o framugę drzwi i patrzył badawczo na teścia.

– Aleście mnie zrobili – mruknął Jarek ponownie.

– Skarbie, posłuchaj… – zaczęłam, chcąc wytłumaczyć mój plan, według którego miał polubić zięcia, a potem zaakceptować go jako jednego z gości.

Jednak mój mąż najpierw samowolnie i spontanicznie zaprosił Wojtka, a później Jadzia popisała się dziecięcą szczerością, zdradzając prawdziwą tożsamość naszego pracownika. Stąd aż takie zaskoczenie.

– Nieźle to sobie wymyśliliście – powiedział Jarek już głośniej. Następnie spojrzał na mnie: – I bardzo ci za to dziękuję.

Potem obrócił do Marty. W jego oczach zalśniły łzy.

– Przepraszam cię, córeczko. Jestem starym, upartym osłem. Należało mi się. Pana, panie Wojciechu vel Rafale, też przepraszam – zerknął nieśmiało na zięcia, który puścił do niego oko i wybuchnął zaraźliwym, rozładowującym napięcie śmiechem.

Mój plan powiódł się tylko dlatego, że Jarek widział Rafała raz, dawno temu i bez brody, więc teraz nie mógł go poznać. Poza tym do głowy by mu nie przyszło, że „przybłęda”, który ukradł mu córkę, może być tak sympatycznym i pomocnym człowiekiem jak pan Wojciech.

Elżbieta

Zobacz także:

Reklama
  • „Po śmierci mojego męża teściowa pochowała go bez mojej wiedzy. Nigdy mnie nie lubiła, ale to był cios prosto w serce”
  • „Teściowa wyzyskuje moje dzieci i zaprzęga je do roboty jak konie. Kazała synowi całymi dniami rąbać drewno”
  • „Gdy po 7 latach starań zaszłam w ciążę, teściowa mi nie uwierzyła. Uznała, że mam urojenia i udaję, bo za dobrze wyglądam!”
Reklama
Reklama
Reklama