„Straciłam syna i nikt mi nie współczuł, a teściowa oskarżyła o potworne rzeczy”
„Ludzie na wsi obwiniają mnie śmierć mojego dziecka, a co gorsza o to, że na niej zarobiłam. Obrzydliwe! Zdrowe organy mojego syna uratowały aż 6 osób”.
- redakcja mamotoja.pl
Kiedy w sklepie spotkałam sąsiadkę, powiedziałam jej „dzień dobry” i byłam pewna, że jak zawsze przystaniemy na chwilę i wymienimy się nowinkami, ale… pani Wanda mnie zignorowała. Zwykle odpowiadała na moje pozdrowienie, a teraz weszła między półki i demonstracyjnie odwróciła się do mnie plecami. Zrobiło mi się przykro. I przyznam, że stchórzyłam – zamiast podejść do niej i poprosić o wyjaśnienie, o co właściwie chodzi, poszłam w drugą stronę.
Wróciłam do domu, powłócząc nogami, jak bardzo zmęczony człowiek. Weszłam do kuchni, położyłam zakupy na stole i ciężko usiadłam na stołku. Spojrzałam na siatki – były w nich tylko podstawowe produkty: chleb, masło, mleko… Z bólem serca pomyślałam, że brakuje nutelli i chipsów. Nigdy nie jadłam takich świństw i zawsze krzyczałam na Sebastiana, że je kupuje, bo drogie i w dodatku niezdrowe, a teraz… Tak wiele bym dała, żeby usłyszeć trzask rozrywanej torebki chipsów, poczuć ich drażniący zapach…
– Nie przed obiadem! – powiedziałabym natychmiast.
– Tylko kilka, mamo! Obiad przecież też zjem! – usłyszałabym od syna.
No pewnie, że zjadłby. Wiadomo, uwielbiał rósł. Zresztą potrzebował kalorii i już jakiś rok wcześniej z wiecznego niejadka, zmienił się w głodomora. Ale to się nie stanie… Sebastian nie wejdzie do kuchni i nie pocałuje mnie w policzek na powitanie, i już nigdy nic do mnie nie powie…
Pomyślałam o sąsiadce, która mnie tak jawnie zignorowała w sklepie. „A więc paskudne plotki rozsiewane przez moją teściową dotarły już do mojego bloku” – wszystko stało się dla mnie jasne. Westchnęłam, a w oczach pojawiły się łzy.
Moja teściowa nie była jedyną osobą, która oskarżała mnie o śmierć mojego syna. Sama także zastanawiałam się wielokrotnie, czy dobrze wtedy postąpiłam. Do końca życia będę miała wątpliwości… I ogromy żal do losu, że coś takiego mnie spotkało. A przede wszystkim, że spotkało Sebastiana. Tysiące dzieci przecież chodzi na basen, a potem wybiega z niego z mokrą głową. Mój syn także robił to milion razy. Do czasu…
Zawsze byłam jego najwierniejszym kibicem
Sebastian był urodzonym sportowcem. Już jako mały chłopiec bez przerwy się ruszał, po prostu trudno go było upilnować, co zresztą zawsze strasznie denerwowało mojego męża.
– Zrób coś z nim! – powtarzał.
– Ale co? Mam kazać mu siedzieć w miejscu? Może byś poszedł z nim na spacer, wyszalałby się w parku, to byłby spokojniejszy – proponowałam.
– Nie mam czasu. Posadź go przed telewizorem – mawiał.
Nigdy nie miał czasu dla syna. Zachowywał się, jakby został ojcem za karę. Miałam wrażenie, że robi wszystko, aby tylko być zajętym. Kiedy okazało się, że dostał świetną propozycję pracy za granicą, nawet się ucieszyłam. Pomyślałam, że skoro mąż i tak nie angażuje się w wychowanie syna, to przynajmniej niech z tego będą jakieś pieniądze.
I faktycznie, Marcin całkiem nieźle zarabiał na kontrakcie i przysyłał do domu spore sumy. Nagle stać nas było na spłatę kredytu za mieszkanie i miesięczne opłaty, ale także na inne rzeczy – mogłam na przykład zapisać Sebastiana na zajęcia dodatkowe, na których jego niespożyta energia wreszcie znajdowała ujście.
Syn kochał grać w piłkę, ale jeszcze bardziej uwielbiał basen. W wodzie mógł siedzieć godzinami i czuł się w niej jak ryba. Trener, z którym miał zajęcia, z miejsca dojrzał w moim synu talent i już po miesiącu powiedział, że ma dla niego miejsce w drużynie pływackiej.
Sebastian był tym wyróżnieniem zachwycony! Od tej pory biegał na treningi pływackie dwa razy dziennie – rano i wieczorem. Chociaż wstawanie bladym świtem (budzik nastawiał codziennie na piątą), szczególnie zimą, musiało mu się dawać we znaki, to jednak nigdy nie usłyszałam od mojego syna jednego słowa skargi. Zawsze budził się sam, jadł lekkie śniadanie, które mu przygotowałam, brał torbę z rzeczami i wychodził na przystanek tramwajowy. Mieszkamy zaledwie dwa przystanki od pływalni, więc bardzo szybko Sebastian zaczął dojeżdżać na nią sam.
W ogóle uprawiając sport, stał się o wiele bardziej odpowiedzialny, taki dorosły. Obudził się w nim duch rywalizacji. Do tej pory nie bardzo zależało mu na szkolnych stopniach. Niby się uczył, ale było mu obojętne, czy ze sprawdzianu dostanie czwórkę czy tylko trójkę. Rywalizacja w wodzie wpłynęła na niego mobilizująco. Tak samo jak walczył w zawodach pływackich o lepsze miejsce, tak i zaczął się starać o lepsze oceny w szkole. Byłam tym zachwycona.
Tymczasem moja teściowa – wręcz przeciwnie, nie pochwalała zaangażowania Sebastiana w sport. Puszczałam jej uwagi mimo uszu, bo należy do osób, którym często jest nie w smak to, co robią inni, i potrafi każdego skrytykować. Kiedy Sebastian nie ćwiczył, wiele razy powtarzała mi, że powinnam zapisać syna na jakieś zajęcia. A gdy to zrobiłam, nasłuchałam się, że tylko biega taplać się w wodzie, zamiast się uczyć.
– Za dużo czasu spędza na tej pływalni! – sarkała.
– Spędza go tyle, ile musi. Ma treningi! – usprawiedliwiałam syna.
– Przecież widzę, że ciągle biega z tą swoją sportową torbą, zamiast się uczyć! – dogadywała.
Moja teściowa mieszka zaledwie dwa bloki ode mnie. Kiedy kupowaliśmy z mężem mieszkanie, Marcin uparł się, że powinniśmy znaleźć coś blisko jego mamy.
– Twoi rodzice mieszkają w innym mieście, nie pomogą przy dziecku, a moja mama może to robić – argumentował.
Wtedy wydawało mi się to rozsądnym pomysłem. Niestety, w praktyce okazało się, że teściowa wcale mi nie pomaga, za to próbuje wtrącać się we wszystko. Dużo energii kosztowało mnie nauczenie jej, że mój dom jest moim domem i nie powinna mi w nim niczego przestawiać, ani wpadać bez zapowiedzi, kiedy tylko chce.
Z kolei jej pomoc w wychowaniu Sebastiana ograniczała się do dawania dobrych rad. Na przykład właśnie takich, że powinnam ograniczyć synowi chodzenie na basen. A dlaczego? Bo tak!
Myśleliśmy, że to zwykłe zapalenie ucha
Nie miałam zamiaru stosować się do rad teściowej. Mimo że Marcin, podpuszczany przez matkę, także pytał mnie dziesiątki razy przez telefon, czy Sebastian przypadkiem nie przesadza z treningami.
A przede wszystkim zaproponuj coś w zamian, jesteś przecież jego ojcem!
Sebastian kochał pływanie. A ja cieszyłam się, że ma pasję. Przygotowywał się właśnie do ważnych zawodów. Był pochłonięty treningami. Pewnego dnia zauważyłam jednak, że jest jakiś nieswój.
– Kochanie, co się dzieje? – próbowałam drążyć.
– Boli mnie ucho – powiedział syn.
– Które?
– Prawe…
Posmarowałam mu na noc skórę wokół ucha olejkiem kamforowym, aby je rozgrzać. Zwykle to pomagało i wszelkie dolegliwości przechodziły jak ręką odjął. Ale nie tym razem. Następnego dnia Sebastian nadal skarżył się na ból. Widać było, że cierpi. Zmierzyłam mu gorączkę, była wysoka. Poszłam z nim więc do lekarza, który dał nam skierowanie do laryngologa. Na cito.
Udało mi się dostać do specjalisty dopiero w trzeciej przychodni.
– Zapalenie ucha środkowego – brzmiała diagnoza lekarza.
Sebastian dostał leki przeciwzapalne i przeciwbólowe.
– Ucho należy trzymać w cieple – przestrzegał laryngolog.
To oznaczało ni mniej, ni więcej, tylko rezygnację z treningów na pływalni.
– Ale ja nie mogę nie pływać! Mam zawody! – postawił się Sebastian, jak tylko poczuł, że z jego uchem jest trochę lepiej.
– W żadnym wypadku nie pójdziesz na pływalnię! To może być niebezpieczne! – powiedziałam kategorycznie.
Przetrzymałam syna tydzień w domu, czyli tak długo, aż skończył brać leki. Ale dłużej się nie dało. Po tygodniu pobiegł na trening i zaczął ćwiczyć z jeszcze większym zapałem niż wcześniej, twierdząc, że musi nadrobić zaległości.
Start w zawodach miał bardzo udany, zajął drugie miejsce. Kiedy widziałam mojego uśmiechniętego czternastolatka na podium, radowało się moje matczyne serce. Sebastian powiesił sobie swój medal z zawodów nad łóżkiem. Był z niego taki dumny!
Jednak tydzień po zawodach zapalenie ucha wróciło i to w zaostrzonej formie. Do silnego bólu dołączyła także wydzielina sącząca się z ucha.
– Ostre zapalenie. Widocznie tamto nie zostało do końca wyleczone – powiedział lekarz i tym razem przepisał Sebastianowi antybiotyk.
Syn wziął go do końca, dziesięć tabletek w dziesięć dni. I wydawało się, że lek pomógł. Ale po kilku dniach… mój syn zemdlał w szkole na lekcji. Kiedy zadzwoniono do mnie z gimnazjum, byłam potwornie wystraszona. Dowiedziałam się od wychowawczyni, że nieprzytomnego Sebastiana zabrała karetka do szpitala. Od razu zwolniłam się z pracy i pojechałam do dziecka.
– Na razie nie odzyskał przytomności. Robimy mu badania – dowiedziałam się. – Czy syn ostatnio na coś cierpiał? – padło pytanie.
– Tak, miał zapalenie ucha środkowego – powiedziałam.
Odzyskał przytomność, ale… nie na długo!
Godzinę później poznałam straszliwą diagnozę – zapalenie mózgu. Stwierdzono, że to powikłanie po zapaleniu ucha. W pierwszej chwili to nawet się za bardzo nie przestraszyłam, bo pomyślałam, że przecież Sebastian jest w szpitalu i tutaj mu na pewno pomogą. Lekarka powiedziała mi, że wysłali próbki płynu mózgowego do laboratorium, żeby specjalnie dla Sebastiana zrobić antybiotyk, który najlepiej zadziała. Byłam więc przekonana, że syn jest pod doskonałą opieką.
I właśnie tak powiedziałam mężowi przez telefon.
– Nie mogę teraz przyjechać! – tłumaczył mi Marcin. – Mam nawał pracy, szef mi nie da wolnego.
„Jak zwykle” – pomyślałam. A głośno stwierdziłam:
– Chyba nie ma potrzeby, żebyś przyjeżdżał. Wkrótce podadzą Sebastianowi antybiotyk i pewnie po nim szybko poczuje się lepiej. Wrócimy do domu.
Naprawdę byłam dobrej myśli, bo przecież syn nawet odzyskał świadomość. Wprawdzie nie do końca kojarzył, co się z nim dzieje, i mówił bardzo niewyraźnie. Ale siedział, patrzył na mnie i usiłował ze mną rozmawiać.
Potem jednak, już po dostaniu pierwszej dawki antybiotyku, znowu stracił przytomność. I już jej nie odzyskał. Szalałam z niepokoju. Spędziłam mnóstwo czasu w szpitalnej kaplicy, modląc się o zdrowie Sebastiana. Niestety, Bóg nie chciał mnie wysłuchać.
Kiedy siedziałam przy łóżku syna, aparatura, do której był podłączony, nagle zaczęła szaleć. W pokoju błyskawicznie zaroiło się od personelu. Zostałam wyproszona na korytarz, chociaż bardzo chciałam zostać. Ale trwała akcja ratunkowa. Ze strachu o dziecko przez kilka minut nie kojarzyłam, co się dzieje wokół mnie.
Tymczasem mój syn…
– Bardzo mi przykro, ale stwierdziliśmy śmierć mózgową – usłyszałam od lekarki.
„O czym ona mówi?” – byłam zdumiona. Stałam przecież przy łóżku syna, do którego mnie w końcu dopuszczono i widziałam wyraźnie, jak porusza się jego klatka piersiowa, w górę i w dół. Mój syn przecież oddychał! Fakt, z pomocą aparatury, ale jednak.
– Przykro mi, ale Sebastian nie żyje. Nie udało nam się pokonać antybiotykiem bakterii, które zaatakowały jego mózg, było ich zbyt wiele. Tak, on oddycha, ale tylko dzięki aparaturze, która dotlenia jego organizm. Jeśli ją wyłączymy, to będzie koniec.
– To jej nie wyłączajcie! – powiedziałam z uporem.
– Ale pani syn już nigdy nie odzyska świadomości. Jego mózg nie działa, Sebastian nie żyje – usiłowała mi wyjaśnić lekarka.
Nie docierało to do mnie. Nie rozumiałam dlaczego, skoro nie żyje, to go podłączyli do aparatury podtrzymującej życie? W końcu się wyjaśniło.
– Nie jest mi zręcznie prosić panią o to w takiej chwili, ale… organy pani syna mogą uratować wiele osób. Dlatego pytam: czy zgadza się pani na ich pobranie?
– Co?! – w pierwszej chwili nawet do końca do mnie nie dotarło, o co ta lekarka prosi. Chcą wyciąć mojemu synowi organy? A jak on będzie bez nich żył?!
– On już nie żyje – uświadomiono mnie ponownie.
A więc to tak… Pompują tlen w jego ciało, aby utrzymać przy życiu organy, które potrzebne są innym! W pierwszej sekundzie chciałam powiedzieć: NIE! A potem nagle do mnie dotarło, że gdyby chodziło o moje dziecko, gdyby to Sebastian potrzebował nowego serca, nowej wątroby po to, aby żyć, tobym po nogach całowała matkę, która się zgodziła na pobranie organów do przeszczepu od swojego dziecka. I powiedziałam: Tak!
Moje dziecko nie żyje, ale dzięki niemu żyją inni
Wszystko, co się potem wydarzyło, pamiętam jak we śnie… Pożegnałam się z moim dzieckiem, i Sebastiana, a raczej jego ciało, po raz ostatni przewieziono na salę operacyjną. Tam pobrano od niego organy. Kiedy zadzwoniłam do mojego męża z wiadomością, że nasz syn nie żyje, nie powiedziałam mu, że pozwoliłam lekarzom pobrać jego organy do przeszczepu. Zamierzałam to zrobić po jego przyjeździe. Sądziłam, że tak będzie lepiej. Marcin potem miał o to do mnie pretensje. Powiedział mi, że nie miałam prawa sama podjąć takiej decyzji.
– Musiałam, skoro ciebie nie było – ucięłam dyskusję.
Patrzyłam na niego jak na obcego człowieka. Zdałam sobie sprawę z tego, że tak naprawdę tylko Sebastian sprawiał, że byliśmy małżeństwem. Uczucie między nami już dawno się wypaliło i teraz już nic nas nie łączyło. Mąż myślał najwyraźniej tak samo, bo w miesiąc po pogrzebie naszego syna wystąpił o rozwód. Nie protestowałam. Wręcz przeciwnie, poczułam ulgę.
Zostałam sama ze swoim bólem. Codziennie po tysiąc razy zadawałam sobie pytanie, czy słusznie zrobiłam, że zgodziłam się na transplantację organów. Mój syn w trumnie wyglądał tak zwyczajnie, jakby spał. Nie był okaleczony, nic nie wskazywało na to, że nie ma nerek, trzustki, wątroby, a nawet serca. Tuż po jego śmierci nie powiedziano mi dokładnie, czy wszystkie jego organy wykorzystano do transplantacji.
Dopiero kilka miesięcy później zadzwoniła do mnie lekarka, która walczyła o życie mojego syna.
– Myślę, że powinna pani wiedzieć, że organy Sebastiana uratowały życie sześciu osobom. Ani jeden nie został odrzucony po przeszczepie. Jego serce dostała młoda dziewczyna z wrodzoną wadą. Bez niego by zmarła, teraz przechodzi rehabilitację i czuje się coraz lepiej. Po jednej nerce otrzymali pacjenci z cukrzycą, u których było już bardzo źle. Dzisiaj nie potrzebują dializ. Wątrobę dostał piętnastoletni chłopiec, który swoją miał zniszczoną, bo zjadł trujące grzyby. Bez niej nie miałby szans na przeżycie.
Słuchałam tego i płakałam. Już wiedziałam, że postąpiłam słusznie. Wbrew temu, co twierdziła po pogrzebie Sebastiana moja teściowa i co zaczęli szeptać wokoło ludzie. Dotarły do mnie plotki, że specjalnie zabiłam swojego syna, każąc odłączyć go od aparatury, żeby dostać mnóstwo pieniędzy za jego organy.
– Mąż ją rzucił, to znalazła sobie sposób na zarobienie kasy! – usłyszałam.
Zabolało, ale postanowiłam, że to mnie nie złamie. Bez względu na to, co mówią ludzie, wiem, że postąpiłam słusznie!
Agnieszka, 40 lat
Czytaj także:
- „Z dobrej woli pomogłam synowi przy wychowaniu wnuka. Z czasem stałam się ich służbą, a oni zaczęli mnie wyśmiewać”
- „Córka po stracie babci ma okropną traumę. Widziała śmierć na własne oczy, zamknęła się w sobie i przestała mówić”
- „Zabrałem syna na wyprawę, żeby zrobić z niego prawdziwego faceta. Tymczasem to ja okazałem się słabeuszem bez wyobraźni”