„Mój syn zachorował na białaczkę. Musiałam odnaleźć wakacyjną miłość, bo tylko on mógł uratować moje dziecko”
„W pewnym momencie zadzwonił telefon. Usłyszałam, że Paweł właśnie dojechał do Poznania. Poczułam, jak wielki kamień spada mi z serca. Prawie się nie odzywał. Chciał tylko wiedzieć, gdzie ma zrobić badania. Po wszystkim odprowadziłam go do samochodu”.
- redakcja mamotoja.pl
Paweł to była przelotna, letnia miłość. Wpadliśmy na siebie w Sopocie w jakimś modnym klubie. Szybko między nami zaiskrzyło. Tańczyliśmy, popijaliśmy drinki, a w końcu wylądowaliśmy w łóżku. Od tamtej pory byliśmy nierozłączni, aż do… końca lata.
Zrobiliśmy badania i w końcu usłyszeliśmy diagnozę. Białaczka
Po wakacjach każde z nas ruszyło w swoją stronę. Ja do Poznania, on do Rzeszowa Co prawda wymieniliśmy się telefonami, ale oboje wiedzieliśmy, że więcej się nie zobaczymy. Taka już uroda wakacyjnych miłości. Są namiętne, gorące, ale trwają krótko.
Nie podejrzewałam, że mogę być w ciąży. Do głowy mi to nawet nie przyszło. Regularnie brałam tabletki antykoncepcyjne. No dobrze, może zapomniałam raz czy dwa, ale to jeszcze nie katastrofa. Tak mi się przynajmniej wydawało. Kiedy nie dostałam miesiączki, to nawet specjalnie się nie przejęłam. Myślałam, że to jakieś zaburzenia hormonalne związane ze zmianą klimatu i diety.
Dwa miesiące szalałam przecież na wakacjach. W końcu wybrałam się do ginekologa. Byłam pewna, że przepisze mi jakieś leki i odeśle do domu, a on oświadczył, że jestem w dwunastym tygodniu ciąży.
Wyszłam z gabinetu oszołomiona. Usiadłam na najbliższej ławce i próbowałam zebrać myśli. Dziecko? Jak to? Przecież studiuję. A teraz mam zostać matką? I to samotną, bo tatuś beztrosko hula sobie po Rzeszowie. Ta myśl tak mnie dobiła, aż się popłakałam. W pierwszej chwili chciałam nawet zadzwonić do Pawła i powiedzieć, jaką mi niespodziankę sprawił, ale się powstrzymałam.
Doszłam do wniosku, że to bez sensu. I co bym usłyszała? Spadaj mała, to nie mój bachor? Radź sobie sama? Prawdę mówiąc, niczego innego się po nim nie spodziewałam. Może gdybyśmy byli parą i łączyło nas głębokie uczucie, to co innego. Ale to przecież była letnia przygoda. Podejrzewałam, że Paweł trzyma już w ramionach inną. Wrzuciłam więc komórkę do torebki i pojechałam do domu. Musiałam powiedzieć o wszystkim rodzicom.
Wiedziałam, że się wściekną, ale wierzyłam, że gdy już ochłoną, to nie zostawią mnie z tym problemem i pomogą znaleźć jakieś rozsądne rozwiązanie. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, nie było wcale tak źle. Ojciec co prawda zaczął krzyczeć, wypytywać, co zamierzam zrobić z dzieckiem, ale mama natychmiast go zgasiła. Stwierdziła, że ma siedzieć cicho, bo kobieta w ciąży musi mieć spokój. A jak się maluch urodzi, to postanowimy, co dalej. Potem przyznała, że przez całą ciążę modliła się, żebym przypadkiem nie oddała dziecka do adopcji. Nie wyobrażała sobie, że ktoś obcy mógłby wychowywać jej wnuka.
Modlitwy mamy zostały wysłuchane
Nie oddałam Patryka. Nie byłabym w stanie. Przyznaję, myślałam o tym, ale gdy synek pojawił się na świecie, pokochałam go z całego serca. Rodzice też oszaleli na jego punkcie, zwłaszcza mama. To ona wzięła na siebie gros obowiązków związanych z opieką nad moim dzieckiem. Chciała, żebym spokojnie mogła się uczyć i miała czas dla siebie. Na zmianę ze mną wstawała w nocy, chodziła z nim na spacery, uspokajała, gdy płakał. Bez jej pomocy pewnie nie skończyłabym studiów i nie znalazła dobrej pracy. Będę jej za to wdzięczna do końca życia.
Do piątego roku życia Patryk chował się dobrze i zdrowo. Był radosnym, pogodnym dzieckiem. Uwielbiał chodzić do przedszkola, bawić się na podwórku. Ale potem nagle przygasł. Osłabł, sprawiał wrażenie wiecznie zmęczonego. Nie rozumiałam, co się dzieje. Zaniepokojona poszłam do lekarza.
Zrobiliśmy badania i usłyszeliśmy diagnozę. Białaczka
To był potworny cios. Miałam wrażenie, że cały świat zwalił mi się na głowę. I znowu z pomocą przyszli rodzice. Przez następne trzy lata razem ze mną wspierali Patryka w walce z chorobą. Nie będę opisywać, co się wtedy działo, bo na samo wspomnienie łzy napływają mi do oczu. Powiem tylko, że to był dla nas wszystkich naprawdę bardzo trudny czas.
Przy zdrowych zmysłach trzymała mnie tylko nadzieja, że kiedyś ten koszmar się skończy i synek wyzdrowieje. I rzeczywiście po pierwszej chemii było dobrze, ale potem choroba wróciła. W końce lekarze orzekli, że chemia nie wystarczy i konieczny jest przeszczep szpiku. Niestety nikt z naszej rodziny nie mógł być dawcą. W rejestrach też brakowało odpowiednich kandydatów.
Gdy to usłyszałam, wpadłam w rozpacz. Krzyczałam, że to niemożliwe, że na świecie musi być ktoś, kto uratuje mojego synka. I wtedy przypomniałam sobie o Pawle. Wymazałam go z pamięci. Ale przecież był i gdzieś tam sobie żył. Na szczęście miałam jeszcze zapisany jego numer. Teoretycznie wystarczyło tylko zadzwonić i namówić na badania.
Bałam się tej rozmowy jak diabli. Brałam komórkę do ręki i znowu odkładałam. Nie chodziło o to, że wstydziłam się zadzwonić do Pawła. Gdy na szali leży życie dziecka, nie ma mowy o wstydzie. Po prostu nie miałam pojęcia, jak mam z nim rozmawiać. Gdyby chociaż wiedział o synu, byłoby mi łatwiej. A tak? Obawiałam się, że gdy usłyszy, że jest ojcem, to się przestraszy i rzuci słuchawką. I wtedy nie zdążę powiedzieć mu o chorobie Patryka.
Postanowiłam, że wyślę SMS-a. Na wszelki wypadek napisałam w nim, żeby się nie bał, nie chcę od niego żadnych pieniędzy. Prosiłam tylko, żeby się zbadał i jeśli okaże się odpowiednim dawcą, oddał szpik dla naszego dziecka.
Potem może zapomnieć o naszym istnieniu. Nacisnęłam „wyślij” i czekałam. Miałam nadzieję, że po tych zapewnieniach się odezwie, że wykrzesze z siebie odrobinę przyzwoitości. Minął dzień, potem noc, a telefon milczał. Co chwila sprawdzałam, czy nie przyszła jakaś wiadomość, ale skrzynka była pusta. Zdesperowana próbowałam się do niego dodzwonić, ale wyłączył telefon. Byłam zdruzgotana. Pomyślałam, że na nic zdały się moje zapewnienia i się przestraszył, a teraz zaciera za sobą ślady, żebym nigdy go nie znalazła. Z bezsilności i złości chciało mi się wyć.
Paweł, żeby cię szlag trafił! – pomyślałam
I w tym momencie zadzwonił telefon. Usłyszałam, że właśnie dojechał do Poznania. Poczułam, jak wielki kamień spada mi z serca. Umówiliśmy się w szpitalu. Spodziewałam się, że Paweł od razu zażąda wyjaśnień, zarzuci mnie mnóstwem pytań. Ale nie, prawie się nie odzywał. Chciał tylko wiedzieć, gdzie ma zrobić badania. Po wszystkim odprowadziłam go do samochodu.
– Dziękuję, że przyjechałeś. Wyniki badań będą dopiero za dwa dni, jeszcze nic nie wiadomo. Ale i tak dziękuję.
– Proszę – mruknął.
– Słuchaj, może chcesz pogadać? O coś zapytać? – zapytałam.
Spojrzał na mnie spod oka.
– Nie – warknął.
– W porządku, nie będę naciskać – odwróciłam się, by odejść.
– Wiesz dlaczego? – usłyszałam.
Odwróciłam się.
– Ponieważ mnie obraziłaś i wkurzyłaś. Naprawdę uważasz, że jestem takim sukinsynem bez serca? – zapytał.
– Słucham? – kompletnie nie rozumiałam, o co mu chodzi.
– Te zapewnienia, że nie chcesz pieniędzy i że mogę o was zapomnieć. Myślałem, że szlag mnie trafi, jak to przeczytałem!
– Przepraszam, nie chciałam cię spłoszyć. Przecież nie wiedziałeś o Patryku!
– No właśnie. Dlaczego nie zadzwoniłaś, gdy odkryłaś, że jesteś w ciąży?
– Myślałam, że mnie pogonisz.
– A nie korciło cię, żeby sprawdzić?
– Nie. Uznałam, że nie warto.
– Masz mnie za drania?
– Tak, to znaczy miałam. Kiedyś. Teraz zmieniłam zdanie… – plątałam się.
– Pozwolisz mi zobaczyć Patryka?
– A chcesz? – zdziwiłam się.
– Jeszcze pytasz?
– Tylko z daleka – zastrzegłam. – Bo…
– Wiem, on nie ma pojęcia, że jestem jego ojcem. I lepiej, żeby o tym na razie nie wiedział. Za duże emocje i w ogóle…
– No właśnie.
– W porządku, poczekam. Jeszcze nadrobimy stracony czas, jak mały wyzdrowieje – uśmiechnął się.
Pewnie się spodziewacie że teraz napiszę, że cała historia skończyła się happy endem, że synek wyzdrowiał, a jego tata i ja jesteśmy małżeństwem? Nic z tych rzeczy. Ale okazało się, że Paweł może być dawcą. Najdalej za miesiąc Patryczek będzie miał przeszczep. A kiedy wyzdrowieje, wszystko się może zdarzyć. Paweł nie zamierza znikać z naszego życia. I wiecie co? Bardzo się z tego cieszę.
Teresa, 28 lat
Czytaj także:
- „Zostałem samotnym ojcem z dwójką dzieci. Żona uciekła za granicę w poszukiwaniu pieniędzy i nigdy już nie wróciła"
- „Moja córka jest wyrodną matką. Woli imprezować i jeździć na wczasy. Boli mnie serce, gdy na to patrzę"
- „Smutki topiliśmy w wódce i zapomnieliśmy o własnym dziecku. Gdy kurator zapukał do drzwi było za późno... Odebrali nam córkę"