„Mój ukochany synek nie dożył swoich 6. urodzin, z mężem zaczęliśmy się oddalać. Dokładnie tak, jak przepowiedziała mi wróżka”
Kiedy byłam młoda, myślałam, że dzięki miłości mogę wszystko, nawet góry przenosić. To był wspaniały czas, ale minął i już nie wróci…
- redakcja mamotoja.pl
Tomka poznałam na imprezie. Ot, zwykły grill na działce u kumpla. Kiełbaski skwierczały nad ogniem, syczały kolejne otwierane puszki piwa, a dziewczyny systematycznie dokrajały warzyw do sałatki, żeby nie jeść tylko mięsa. Tomek od razu wpadł mi w oko. Wysoki, ciemnowłosy, o oczach jak gorzka czekolada. Jako jeden z nielicznych nie pił piwa, bo obiecał potem rozwieźć znajomych do domów. Zaczęliśmy rozmawiać… i nim się zorientowaliśmy, przegadaliśmy większość popołudnia. Zadzwonił dwa dni potem, przyznając, że poprosił o numer moją koleżankę. Nie miałam jej za złe tego naruszenia prywatności. Jedna randka, druga, trzecia…
Oczarował mnie swoją erudycją nie mniej niż uśmiechem i czekoladowym spojrzeniem. Ja ponoć ujęłam go wielką ambicją skrytą w drobnej posturze blondynki. Studiował polonistkę, ja prawo. Szybko staliśmy się parą i nie zwlekaliśmy z wynajęciem wspólnego pokoju, gdzie jego lektury i moje kodeksy mieszały się ze sobą. Poznawaliśmy się coraz lepiej, poznaliśmy swoje rodziny, a po zakończeniu studiów Tomek przede mną klęknął, trzymając skromny, ale najpiękniejszy na świecie pierścionek zaręczynowy.
Nie planowaliśmy wielkiego wesela, za to wieczór panieński moja siostra wyprawiła mi z rozmachem. Biegałyśmy po klubach, tańczyłyśmy jak szalone, a po drodze do kolejnego przybytku alkoholu i muzyki zahaczyłyśmy o Stare Miasto. Tam, na rynku, zaczepiła nas Cyganka, prosząc o parę złotych w zamian za wróżbę.
– Dziewczyny, dajcie spokój – oponowałam – nie wierzę w takie rzeczy.
– A kto ci każe wierzyć? – siostra machnęła ręką na moje wątpliwości.
– Uznaj to za kolejny punkt na liście rozrywek. Nie zaszkodzi. Dalej, laski, wyskakiwać z drobniaków.
Gdy Cyganka dostała zapłatę, ujęła mnie za rękę i pociągnęła w stronę latarni, by lepiej widzieć linie na dłoni.
– Zakochana jesteś bardzo w swoim mężczyźnie, a on w tobie – zaczęła mówić. – Taki ciemny, gorzki trochę… Będzie cię bardzo kochał. Dziecko będziecie mieć jedno, tylko… – tu urwała. – To tyle.
– Tyle? Za mało! Tam było trochę kasy, powinno starczyć na porządną wróżbę. Niech pani mówi do końca – dziewczyny zachęcały i popędzały Cygankę.
Ta spojrzała mi w oczy i spytała:
– A ty, pani? Chcesz usłyszeć, co będzie dalej? Jaki los cię czeka? Co będzie trudne i trudniejsze?
W jednej chwili wytrzeźwiałam. Oczywiście, że chciałam. Nawet jeśli w to nie wierzyłam, co szkodzi zerknąć w przyszłość, przygotować się na gorsze czasy? Skinęłam głową.
Kobieta westchnęła.
Lekarze mnie uspokajali, że wszystko jest idealnie
– Dziecko będziesz mieć przez pięć lat. Potem nie widzę, czy to śmierć, czy porwanie, ale zniknie z twojego życia. Mąż zostanie, ale linia miłości też poszarpana się robi i urywa…
Pobladłam, a dziewczyny znowu zaczęły protestować, że co to za wróżba, że to oszukaństwo, że miała być dobra, a nie takie straszenie.
Wróciłyśmy na trasę imprezową. Przyjaciółki pocieszały mnie, mówiły, że nie wolno mi się przejmować takim gadaniem, a ja odpowiadałam, że nie biorę sobie tych słów do serca, choć zalazły mi za skórę jak cierń.
Po tygodniu byłam mężatką. A kiedy dwa lata później udało mi się zajść w ciążę, wróciła do mnie przepowiednia Cyganki i wpadłam w panikę. Oczywiście byłam szczęśliwa, chcieliśmy mieć dziecko, uważaliśmy, że to dobry czas na zostanie rodzicami. Ja zrobię sobie małą przerwę w karierze, a Tomek będzie więcej pracował z domu. Miał taką możliwość, więc oboje moglibyśmy nacieszyć się dzieciństwem syna lub córki. Panika przyszła chwilę po szczęściu. Pięć lat. Pięć lat! I albo porwanie, albo śmierć.
Zrobiłam różne możliwe badania, żeby wykluczyć lub potwierdzić na wczesnym etapie ciąży jakieś choroby. USG, pobieranie krwi, testy PAPPA, wymazy… Wszystko było idealne. Wszystko. Lekarze mnie uspokajali. Mówili, że obawy przy pierwszym dziecku to normalna sprawa, ale trochę przesadzam, nie powinnam aż tak się przejmować. Spokój – tego potrzeba mnie i maleństwu. Spokój i cieszenie się stanem błogosławionym. W myślach prychałam. Co oni tam wiedzą! Nie mają pojęcia!
W maju powitałam na świecie synka. Najpiękniejszego noworodka pod słońcem. Tomek zwariował na jego punkcie. Nie mógł się doczekać, kiedy mały się uśmiechnie, złapie go za palec, zacznie siadać, raczkować, potem chodzić… Ja też cieszyłam się każdym nowym dniem naszego syna, ale jednocześnie bałam się, że każdy z nich przybliża go do piątych urodzin, po których ma się wydarzyć coś złego.
Biegałam z Adasiem po lekarzach. Szczepiłam go, na co się dało. Sprawdzałam, czy wszystko z nim w porządku. Czy nie ma problemów z sercem, czy jego mózg działa, jak należy. Postanowiłam wziąć urlop wychowawczy i nie wracać do pracy. Kto lepiej zajmie się dzieckiem niż jego własna matka? Wierzyłam, że moja miłość go ochroni, sprawi cud, przeskoczy góry niemożliwego i uratuje przed wszelkim złem. Myślałam, że tak to działa, że miłość pokona każdą przeszkodę, że przewrotny los nie ma z nią szans…
Tomek się zgodził. On pracował więcej, ja ogarniałam dom i Adasia. Codziennie walczyłam z przeznaczeniem i usuwałam z drogi mojego dziecka każde potencjalne niebezpieczeństwo. Rodzina i znajomi mówili, że jestem przewrażliwiona, nadopiekuńcza, ale ja wiedziałam swoje. Nie bagatelizowałam żadnej dziecięcej choroby, choćby banalnego przeziębienia. Adaś jeździł grzecznie w wózku, a kiedy zaczął chodzić, potem biegać, nim go wypuściłam z rąk, najpierw sprawdzałam, czy o nic się nie wywróci, nie skaleczy. Dbałam, by nie nabijał sobie siników, nie ranił łokci, kolan ani czoła. I nic mnie nie obchodziły przestrogi Tomka, że muszę dawać dziecku więcej swobody w poznawaniu świata, że nie mogę go tak pilnować i kontrolować, bo wychowam kalekę, tchórza i nieudacznika. Kochałam męża, ale nie mogłam się z nim zgodzić i… nie mogłam mu powiedzieć, skąd ta moja obsesja chronienia Adasia. Do bólu racjonalny Tomasz wyśmiałby moje obawy wynikające z cygańskiej przepowiedni. To już wolałam się z nim kłócić i walczyć o to, by Adaś poznawał świat, ale… pod moją opieką.
Obiecałam mężowi, że za rok powiem mu, o co chodzi
Im bliżej było do jego piątych urodzin, tym bardziej panikowałam i stawałam się ostrożniejsza, choć niełatwo powstrzymać pięciolatka przed robieniem tego, na co ma ochotę. Mnie się udawało. Moje dziecko było posłuszne i przebadane pod każdym kątem. Nie czaił się w nim żaden rak, żadna cukrzyca czy inna choroba. Nie miał kontaktu z chorymi na ospę kolegami ani wszawicą w przedszkolu. Po chodniku szliśmy zawsze za rękę, żeby nie wpadł pod samochód albo rower. Nie pozwalałam mu rozmawiać z obcymi, bo każdy obcy mógł być złoczyńcą albo porywaczem.
Kiedy mój syn zdmuchnął pięć świeczek na torcie, wpadłam niemal w amok pilnowania go na każdym kroku. Nawet razem z nim spałam. Obiecałam mężowi, że za rok mu powiem, o co chodzi, czemu tak świruję, ale ten rok musi jeszcze przecierpieć ze mną i moją paranoją. Nie miałam siły na dyskusje z nim, musiałam się skupić na jednym: na zapewnieniu mojemu dziecku bezpieczeństwa.
Tydzień po piątych urodzinach Adasia pogryzł pies. Nie mam pojęcia, skąd się wziął. Po prostu podbiegł, szczekając i warcząc, i rzucił się na Adasia. Padłam na ziemię, chowając syna pod sobą, a pies szczekał, skakał po mnie, próbował gryźć, szarpać… Ktoś go wreszcie odciągnął, ktoś wezwał policję i karetkę. Skończyło się na siedmiu szwach u małego i dwudziestu sześciu u mnie, ale przetrwaliśmy, przeżyliśmy, choć potem płakałam przez trzy dni, odreagowując stres.
Ale już minęło, mówiłam sobie, już po wszystkim, Adaś jest bezpieczny, blizny się zagoją, zbledną. Może to już koniec?
Niestety, los się uparł i walczył ze mną podstępnie.
Przebicie w gniazdku. Uratowałam syna od porażenia prądem, wrzeszcząc jak wariatka, żeby natychmiast się odsunął. Rowerek, w którym obluzowało się koło. Chwyciłam za kierownicę tuż przed ulicą. Kilka razy łapałam synka za kołnierz i wciągałam na chodnik, bo inaczej wybiegłby na ulicę. Zaczęłam siwieć z tych nerwów, ale co tam siwizna, co tam zmarszczki na czole ze zmartwienia! Grunt, że moje dziecko żyje, że jest całe i zdrowe. Nadal było ze mną, nie zniknęło, czyli przepowiednia się nie spełniła. Taki obrałam sobie cel: wygrać z przeznaczeniem.
Podali mi coś na uspokojenie i wpuścili do szpitalnej sali
Tomek coraz częściej tracił cierpliwość. Oddalaliśmy się od siebie i kłóciliśmy. Jego zdaniem to ja najbardziej krzywdziłam Adasia, nie pozwalając mu normalnie żyć. Błagałam o jeszcze kilka miesięcy. O to, żeby mi zaufał.
– Nie oszalałam, nie jestem żadną histeryczką, mam na uwadze wyłącznie dobro naszego dziecka. Zrozum, proszę!
Kiwał zrezygnowany głową, a ja rzucałam mu się na szyję i przysięgałam, że gdy Adaś skończy sześć lat, wyjaśnię mu, dlaczego tak się zachowywałam. Ale póki co, niech uważa, niech go nie naraża.
Obiecał i… nie dotrzymał słowa. Tydzień przed szóstymi urodzinami Adasia zmogła mnie potężna migrena. Leżałam w ciemnym pokoju, próbując powstrzymać mdłości i czekając, aż kolejna tabletka zacznie działać. Chłopaki mieli bawić się w domu. Zachowywali się cicho, za co byłam im wdzięczna. Zmęczona bólem zasnęłam.
Obudził mnie dzwonek telefonu, wpijając się w mózg. Odebrałam połączenie i po chwili wzywałam taksówkę. Popędzałam kierowcę w drodze do szpitala. Tam było moje dziecko! Wpadłam jak burza na oddział. Przez szybę widziałam małe ciałko Adasia, podłączone do różnych aparatur i rurek. Tomek stał na korytarzu.
– Jak mogłeś?! – rzuciłam się na niego z pięściami. – Jak mogłeś mi to zrobić? Nam? Jemu?! Przecież obiecałeś! To tylko tydzień! Mogłam go uratować…
Podali mi coś na uspokojenie i wpuścili do pokoju pełnego aparatury, gdzie moje dziecko leżało pogrążone w śpiączce. Wpadł do wody podczas spaceru nad jeziorem. Noga zaklinowała mu się w konstrukcji pomostu, tak pechowo, że Tomek nie mógł go wyciągnąć. Potem było pogotowie, śmigłowiec, szpital, walka lekarzy o jego życie. A po trzech dniach, na trzy dni przed szóstymi urodzinami, serce mojego syna się poddało.
Nie wygrałam z przeznaczeniem. Adaś został z nami tylko tyle, ile było mu przeznaczone. Moja miłość nie zdołała przenieść gór, spowodować cudu, przedłużyć mu życia. Moja nadopiekuńczość, którą zatruwałam mu i sobie każdy dzień, zamiast cieszyć się każdą daną nam wspólnie chwilą, nie pomogła, nie ocaliła go. Już nie zaśpiewam mu kołysanki, nie potrzymam za rękę, gdy będzie zasypiał. Nie zobaczę, jak pójdzie do pierwszej klasy, jak będzie zdawał maturę, dostawał do ręki prawo jazdy, zakochiwał się. Niecałe sześć lat – tyle wywalczyła moja miłość. Tyle wyszarpnęła od losu, na tyle oszukałam przeznaczenie.
Czy wolałabym nie wiedzieć, nie usłyszeć tej przeklętej wróżby?
Nie wiem. Nasz wspólnie spędzony czas byłby krótszy, ale dużo szczęśliwszy, dużo radośniejszy… Naprawdę nie wiem…
Nie potrafiłam się pozbierać po pogrzebie Adasia. Nie potrafiłam ani wesprzeć się na ramieniu Tomka, ani być dla niego oparciem, gdy rozpaczał tak samo jak ja. Nie umiałam patrzeć na niego tak samo. W oczach koloru gorzkiej czekolady widziałam już tylko gorycz, śmierć mojego syna, przegraną z losem. Staraliśmy się jakiś czas udawać, uwierzyć, że czas uleczy rany, ale… nie uleczył. Ból nie znikał, nawet się nie zmniejszał. Chodziliśmy cicho po mieszkaniu, powoli usuwając ślady naszego dziecka, żeby ich widok nie ranił nas jeszcze bardziej. Pozostały tylko zdjęcia, choć potrafiliśmy nad nimi jedynie płakać. Nie rozmawialiśmy ze sobą, zamienialiśmy czasem kilka słów, ale to nie była rozmowa. Nie byliśmy już tymi samymi ludźmi. Próbowaliśmy terapii małżeńskiej, bez skutku. Niektórych tragedie mocniej wiążą. Nas podzieliła. Cyganka i tu się nie pomyliła: linia miłości się skomplikowała, a potem urywała. Straciłam dziecko i męża.
Jedyne, co mi zostało, to te kilka lat wspomnień o Adasiu. Zrobiłam wszystko, co tylko mogłam, żeby go uratować. Gdyby to coś dało, sprzedałabym własną duszę diabłu, byle go ocalić. Zostałam sama, bez mojego ukochanego, bez uwielbianego syna, bez różowych okularów, przez które patrzyłam na świat. Spadły w trakcie drogi przez życie. Moje przekonania się zmieniły, bo zweryfikował je los. Wiem jedno: nigdy więcej żadnych wróżb ani przepowiedni. Nawet dla żartu. Lepiej nie wiedzieć, co się może stać, bo ciągły lęk o przyszłość odbiera życiu smak i ograbia z radości.
Alicja
Zobacz także:
- „Po śmierci mojego męża teściowie chcieli mi wszystko odebrać, nawet dom. Dałam im nauczkę”
- „Nasz synek miał raka. Mąż był dla mnie wielkim wsparciem, a jednak odeszłam. Za bardzo przypominał mi Piotrusia”
- „Nigdy nie widziałam siebie w roli matki, ale po śmierci męża poczułam co to samotność. Maryla wypełniła pustkę w moim sercu"