„Moja 45-letnia pacjentka marzyła o ciąży. Myślałem, że to kaprys, próba odmłodzenia – dopóki nie poznałem jej wstrząsającej historii”
Człowiek myślący z wiekiem uczy się wiele o życiu. Na przykład tego, żeby nie oceniać pochopnie innych. Jednak nawyków trudno się pozbyć… Niestety, mnie też to się zdarza. Nawet w pracy czasami przypinam komuś łatkę, a przecież jestem lekarzem ginekologiem – powinienem być obiektywny, daleki od jakichkolwiek osądów.
- redakcja mamotoja.pl
Natura ludzka bierze górę i często przyłapuję się na tych niskich, małostkowych myślach. Na przykład, gdy wchodzi do gabinetu bardzo młoda dziewczyna, od razu zakładam, że to kolejna wpadka. Zaraz wyobrażam sobie, że trzeba będzie przypominać o podstawowych zasadach troski o ciążę, nakłaniać do dbania o siebie, zachęcać do dobrej diety i tłumaczyć zgubny wpływ nałogów. A przecież już nieraz okazało się, że ta młoda dziewczyna zaszła w ciążę z pełną świadomością – z całą odpowiedzialnością i powagą, jakiej wymaga ten stan. Z drugiej strony, widywałem już dojrzałe, zamożne kobiety, które w gabinecie sprawiały wrażenie idealnego materiału na matkę, a pod drzwiami przychodni ćmiły papierochy!
Chciała zajść w ciążę, choć była po czterdziestce
Ostatnio do mojego gabinetu przyszła jednak para, która zaskoczyła mnie zupełnie. Dała lekcję pokory, której nigdy nie zapomnę. To byli dojrzała kobieta i jej mąż. Oboje eleganccy, stonowani i dyskretni.
– Panie doktorze, chciałabym zajść w ciążę... – powiedziała ona, gdy już usiedli.
– A że mam czterdzieści cztery lata, to chcę się pana poradzić. Czy można, czy jest sens? Czy zagrożenie chorobą dziecka nie powinno nas od tego pomysłu odstraszyć?
– Miesiączkuje pani?
– No tak, oczywiście. Inaczej bym przecież nie przychodziła.
– Jeśli tak, to odpowiedź na pierwsze pytanie jest oczywista – można zajść w ciążę w pani wieku. Czy to się uda? To już sprawa do wyjaśnienia. To byłaby pierwsza ciąża?
– Nie… Trzecia. W dwóch już byłam.
– Donosiła pani obie?
– Tak, tak. Donosiłam – odpowiedziała i odwróciła wzrok, jakby się speszyła.
Z jej reakcji wywnioskowałem, że wstydzi się swojej potrzeby. Nic dziwnego. Ludzie w naszym kraju dość krytycznie reagują na późne macierzyństwo. Sam mam na jego temat mieszane uczucia, bo to jednak ryzyko dla płodu. No i dla przyszłości dziecka w szerszej perspektywie, bo przecież pięćdziesięcio- i sześćdziesięciolatkowie umierają znacznie częściej niż ludzie koło czterdziestki. Tak więc zawsze jest zagrożenie, że późno urodzony maluch może stracić rodziców, zanim się usamodzielni. O tym właśnie myślałem, gdy na nich patrzyłem. Ale naturalnie nie zdradziłem się z tą opinią. Rzeczowo wypytywałem dalej.
– To daje nam dobrą perspektywę. A kiedy zaszła pani w ciążę ostatni raz?
– To było dwadzieścia lat temu.
– OK. A co do zagrożeń, to oczywiście rosną one poważnie w porównaniu z ciążą w wieku dwudziestu, trzydziestu lat, ale nie możemy mówić o żadnej pewności. Po prostu rośnie wtedy prawdopodobieństwo pewnych chorób. Przytoczę więc państwu statystyki, a wy już zdecydujecie sami.
Opowiedziałem im o wszystkich niebezpieczeństwach, powikłaniach i wypytałem o stan zdrowia. Odpowiedziałem na kilka pytań, które im się w trakcie rozmowy nasunęły. Na koniec podziękowali za pomoc i obiecali, że zjawią się u mnie, jeśli podejmą decyzję.
Pojawili się po tygodniu już zupełnie pewni swego. Wizyta była krótka, bo w zasadzie przypomniałem kobiecie, jakie suplementy ma przyjmować, i odesłałem do domu, żeby próbowali. Na razie bez żadnego wsparcia medycznego, bez żadnych badań.
Starali się przez pół roku. Gdy po tym czasie nie było efektu, trzeba było interweniować. Nie ma co opowiadać o wszystkich procedurach i testach, które przeszli ci ludzie, ale trzeba przyznać, że byli bardzo zdeterminowani. Przez kolejne osiemnaście miesięcy zmagali się z wieloma przeciwnościami. To był czas niepewności, stresów, poświęceń i dużych wydatków. Ale w końcu się udało. Pani Dorota zaszła w ciążę jakoś tak przed swoimi czterdziestymi szóstym urodzinami.
Już wtedy byłem zdumiony ich poświęceniem. A przecież wkrótce okazało się, że najgorsze dopiero przed nimi. Dziewięć miesięcy walki o utrzymanie ciąży i zmagań ze słabościami nie najmłodszego już ciała pani Doroty. Ciąża była zagrożona i w najtrudniejszym okresie hospitalizacja trwała miesiąc. Do tego moja pacjentka bardzo szybko dostała cukrzycy ciążowej i musiała przejść na bardzo restrykcyjną dietę. Od samego początku dokuczały jej też żylaki. Mimo że było lato, musiała chodzić w obcisłych pończochach i znosić dokuczliwy ból nóg.
Towarzyszyłem jej w walce o urodzenie dziecka, starałem się pomóc, jak najlepiej mogłem, ale z każdym miesiącem coraz trudniej było mi ją zrozumieć. Dlaczego kobieta w jej wieku decyduje się na ciążę, skoro ma już dwójkę dzieci? Po co? Czy dwa to aż tak mało? Nie mogłem tego pojąć. W tych najtrudniejszych chwilach nawet się trochę na nią złościłem. Jej postawa wydawała mi się egoistyczna i nierozważna.
Dostałem od tej pary prawdziwą lekcję pokory
Dopiero w okolicach ósmego miesiąca zrozumiałem, co kieruje tymi ludźmi.
No i znów dostałem nauczkę. Znów okazało się, że nic nie wiem i nic nie rozumiem. Bo błędnie założyłem, że skoro pani Dorota ma za sobą dwie donoszone ciąże, to ma też w domu dwójkę dzieci...
Jak bardzo się mylę, uświadomił mi jej mąż. Przyszli do mnie wtedy na KTG. Było duszno, gorąco, a w poczekalni siedziało kilka osób. Pani Dorota weszła do gabinetu wyraźnie umęczona. Wyglądała bardzo źle. Była dość blada i pozbawiona energii.
– Jak się pani czuje? – zapytałem, widząc, że nawet lekko wspiera się na ramieniu męża.
– Dobrze, panie doktorze, naprawdę nieźle… – uśmiechnęła się, bo zawsze bagatelizowała swoje problemy.
– Żona tak tylko mówi, panie doktorze. Często robi jej się duszno, a nawet słabo. Nie jest najlepiej przy tej pogodzie… – wtrącił się małżonek.
– Pani Doroto, dam pani skierowanie do kardiologa… Tak dla pewności, na rutynowe badania.
– O, nie… – jęknęła. – Ja już mam dość lekarzy. Z całym szacunkiem, panie doktorze…
Uśmiechnąłem się, zbadałem ją, wypisałem skierowanie, a potem wysłałem na KTG.
Zaprowadziłem ją tam osobiście, bo miałem do pogadania z pielęgniarką. Kiedy wróciłem, mąż pacjentki jeszcze siedział u mnie w gabinecie. Zdziwiłem się trochę, ale on wtedy wstał i wyciągnął rękę.
– Przepraszam, panie doktorze, ale chciałem jeszcze podziękować za opiekę nad nami.
– Ale nie ma za co! Przecież to normalne…
– Wcale nie. Widzę, jak się pan angażuje. Ile ma dla nas cierpliwości, ile zrozumienia… Odbiera pan telefony o każdej porze.…– powiedział, a potem zawahał się na chwilę, jakby nie wiedział, czy kończyć wątek. – Bo pan nie wie… Pan pewnie myśli, że myśmy zwariowali na starość z tym dzieckiem…
– Ależ skądże – zapewniłem nieszczerze.
– Proszę, niech mi pan da powiedzieć… – przerwał. – Powinien pan wiedzieć, że myśmy nasze dzieci stracili osiem lat temu. Jechaliśmy na narty i był wypadek. Wjechał w nas taki jeden… Żona była poważnie ranna, a Kubuś i Grześ… oni zginęli na miejscu. Myśleliśmy z żoną, że powariujemy. Że nam zmysły ten horror odbierze. Ale jakoś się pozbieraliśmy. To znaczy ja się pozbierałem, a żona jeszcze ciągle próbuje. Dlatego to dziecko. To jest najlepsza terapia dla niej… Chciałem, żeby pan doktor wiedział. Bo pan zasługuje…
Uścisnął mi rękę bez patrzenia w oczy i wyszedł z gabinetu. A ja musiałem zamknąć się na chwilę, żeby pozbierać emocje do kupy i przetrawić swoją głupotę. To było wstrząsające, zawstydzające i niezapomniane wydarzenie. Do dziś się wstydzę swoich myśli. Tego, że oceniałem tych zrozpaczonych ludzi. Bo niezależnie od konsekwencji i zagrożeń nikt nie ma prawa wyrokować, czy robią źle, czy dobrze. Nikt, kto takiego horroru nie przeżył.
Od tego dnia jeszcze bardziej poświęcałem się pracy dla nich. Dzwoniłem, żeby zapytać, jak pani Dorota się czuje, i przyjmowałem ich poza kolejką, żeby nie musiała czekać.
Tak się też szczęśliwie złożyło, że byłem przy rozwiązaniu. Miałem akurat dyżur.
No i muszę przyznać, że był to chyba najbardziej wzruszający poród, jaki odebrałem. Patrzyłem na jej udręczoną twarz i zastanawiałem się, co może czuć kobieta, która straciła dwójkę dzieci, a teraz na nowo zaczyna tę przygodę. Niesłychane…
Mam z nimi kontakt do dziś. Przychodzą do mojej przychodni z małym. Wesoły urwis, którego ewidentnie rozpieszczają. Zawsze coś w poczekalni nabroi. Czasem ludzie patrzą na tę rodzinę bykiem i oburzają się na psoty chłopca, ale ja przymykam na to oko. Niech się cieszą życiem, ile mogą.
Krzysztof
Zobacz także:
- „Niedoszła teściowa rozpowiada w miasteczku, że się sprzedaję. Mści się, bo nie dopuszczam jej do wnuka”
- „Znajomi żartowali, że znalazłam sobie utrzymanka. Śmiałam się z tego, dopóki mój wybranek nie wyczyścił mi konta”
- „Wróciłam wcześniej od rodziców i przyłapałam męża z kochanką. Dla niego rzuciłam karierę, a on tak mi się odpłaca?”