„Na zaproszeniu pisało: tylko dorośli. To miał być najpiękniejszy dzień w życiu mojej siostry, a te dzieciaki i ich rodzice go zrujnowali”
Kocham swoją siostrę nad życie. Chciałam więc, żeby jej ślub i wesele były idealne. Takie, jakie sobie wymarzyła. Niestety, uroczystość okazała się totalną katastrofą. A wszystko przez to, że niektórzy goście nie uszanowali jej prośby i zabrali ze sobą małe dzieci. Żałuję, że od razu nie kazałam im się wynosić!
- redakcja mamotoja.pl
Ta ja poradziłam Kasi, by uprzedziła wszystkich zaproszonych, że nie chce maluchów na swoim ślubie i weselu.
Wesele 18+
– No nie wiem, to chyba nie wypada – krygowała się.
– Co nie wypada? Dzieciaki krzyczą, hałasują, rozrabiają. Potrafią rozwalić każdą imprezę. Po co ci to?
– A jak się obrażą?
– To pies z nimi tańcował. To twój dzień i ty stawiasz warunki. A jak się to komuś nie podoba, niech zostanie w domu – upierałam się. Moje argumenty trafiły jej do przekonania, bo w zaproszeniach zaznaczyła, że spodziewa się tylko pełnoletnich osób. Nikt nie protestował, więc wydawało się, że sprawa jest załatwiona. Okazało się jednak, że nie.
W dniu uroczystości pomagałam Kasi w przygotowaniach, więc przyjechałam pod kościół dosłownie w ostatniej chwili. Przed wejściem czekali już wszyscy goście. Wśród nich dostrzegłam piątkę maluchów. Nie spodobało mi się to, ale cóż było robić. Na jakąkolwiek interwencję było już za późno. Miałam tylko nadzieję, że ich rodzice okażą się odpowiedzialni i zrobią wszystko, by pociechy odpowiednio się zachowywały. Niestety…
Kasia ze wstydu miała ochotę zapaść się pod ziemię
Horror zaczął się już w czasie mszy. Kasia stała przed ołtarzem i ślubowała Aleksandrowi miłość i wierność. Była tak przejęta i wzruszona, że aż głos jej drżał. Przygotowywała się przecież do tej chwili przez wiele miesięcy. Marzyła, że będzie magiczna. A tu nagle w połowie przysięgi: „Uuuuu, łeee, uuuu, łeee…”. Jakieś dziecko zaczęło drzeć się wniebogłosy. Już wcześniej słyszałam marudzenie, ale teraz to był prawdziwy ryk.
W kościele od razu zapanowało poruszenie. Ludzie, zamiast podziwiać parę młodą, zaczęli się rozglądać w poszukiwaniu źródła tego potwornego wrzasku. Chłopczyk został po kilku minutach wyprowadzony, ale czar prysł. Biedna Kasia tak się zdenerwowała, że aż zapomniała, co ma powiedzieć. Stała jak słup soli i gapiła się na Olka. W końcu ksiądz nie wytrzymał.
– Dziewczyno, przecież to proste. Tak mi dopomóż Panie Boże i Wszyscy Święci! – huknął na cały głos.
Ludzie zachichotali. Kasia dokończyła słowa przysięgi, ale widziałam, że ze wstydu miała ochotę się pod ziemię zapaść. Gdy uroczystość w kościele się skończyła, nie wytrzymałam i podeszłam do matki, której synek urządził ten koncert.
– Mam nadzieję, że jest ci głupio! – napadłam na nią.
– Nie, a dlaczego? – wybałuszyła oczy.
– Jeszcze pytasz? Nie dość, że nie uszanowałaś prośby panny młodej i przyszłaś na ślub z dzieckiem, to jeszcze nie przypilnowałaś, żeby było cicho!
– Próbowałam, ale sama wiesz, jak to jest. Patryczek to jeszcze maluch. Nie potrafi spokojnie usiedzieć w miejscu. A jak mu się coś nie podoba, to głośno protestuje – rozłożyła ręce i odeszła. Nie obchodziło jej, że Patryczek zepsuł siostrze uroczystość. Uważała, że wszystko jest w porządku.
Masz dziecko, to go pilnuj!
Potem był początek wesela i pierwszy taniec państwa młodych. Kasia przez pół roku ćwiczyła z Olkiem choreografię. Miała dopracowany każdy kroczek, obrót. Ledwie jednak wyszli na środek sali, wokół nich zgromadziła się piątka maluchów. Zaczęli podskakiwać, dokazywać. Miałam nadzieję, że rodzice natychmiast ściągną je z parkietu, ale nikt nie ruszył się od stolików. Kasia i Olek nie mogli swobodnie tańczyć, bo musieli manewrować między dzieciakami. No i stało się najgorsze. W pewnym momencie siostra niefortunnie postawiła stopę, straciła równowagę i wywaliła się jak długa. Gdy zbierała się z podłogi, miała łzy w oczach. Jak mi jej było żal, przecież taki wypadek to największy koszmar panny młodej! Nie zastanawiając się, wybiegłam na parkiet.
– Kochani, proszę, zabierzcie dzieci. Przypominam, że to pierwszy taniec państwa młodych, a nie występy w przedszkolu! – zawołałam. Mamusie wstały i odprowadziły maluchy na bok, ale wcale nie poczuwały się do winy. Ba, uważały, że ich dzieci wyglądały na parkiecie słodko.
– Ale dlatego się przewróciła – jęknęłam.
– O rany, takie wypadki się zdarzają. Nie ma co rozpaczać. Będzie przynajmniej miała co wspominać – zachichotała jedna z nich.
Pozostałe ochoczo jej przytaknęły. Już zamierzałam zapytać, czy też by chciały mieć takie wspomnienia, ale zrezygnowałam. Wesele to przecież nie miejsce na kłótnie. Policzyłam więc w duchu do dziesięciu i z uśmiechem poprosiłam wszystkich rodziców, by od tej pory lepiej pilnowali maluchów. Obiecali, ale nie dotrzymali słowa.
Bawili się w najlepsze, a dzieciaki robiły, co chciały. Biegały, hałasowały, niszczyły dekoracje, przebijały baloniki, wchodziły na krzesła i grzebały w talerzach. Kasi było bardzo przykro. Zamiast cieszyć się najpiękniejszym dniem swojego życia, martwiła się, czy czegoś nie zbiją lub nie zniszczą. Próbowałam ratować sytuację i przywołać je do porządku, ale nie słuchały. Wręcz przeciwnie, im częściej zwracałam im uwagę, tym broiły coraz bardziej. A rodzice nie widzieli w tym niczego złego.
Żałowałam, że nie pogoniłam ich wcześniej, sprzed kościoła
– To tylko dzieci, rozpiera je energia. Muszą się wybiegać – usłyszałam od jednej z matek.
– No właśnie. Jak się zmęczą, to popadają i będzie spokój – dodała szybko druga. Czułam się bezsilna. Miałam tylko nadzieję, że dzieciaki rzeczywiście wkrótce się zmęczą, a my wreszcie odetchniemy z ulgą.
Niedługo przed jedenastą dzieciaki rzeczywiście się zmęczyły. Zaczęły marudzić, popłakiwać. Ale matki i ojcowie ani myśleli rezygnować z zabawy. Zaczęli się rozglądać za miejscem, w którym mogliby położyć pociechy spać. Gdy usłyszeli, że takiego nie ma, byli oburzeni. Obstąpili Kasię i zaczęli robić jej wymówki. Biedna nie wiedziała, jak się bronić. Do tej pory byłam grzeczna i trzymałam nerwy na wodzy, ale tego było już za wiele. Odciągnęłam ich na bok.
– Co, może apartament małżeński ma wam oddać? – warknęłam.
– Nie, oczywiście, że nie… Ale na każdym porządnym weselu jest pokój dla dzieci – odparła jedna z matek.
– Na tym nie ma, bo dzieci nie były zaproszone – przypomniałam.
– No niby tak, ale teraz nie ma to już znaczenia. Skoro są, to trzeba im zapewnić miejsce do wypoczynku, prawda? – spojrzała na pozostałych. Skinęli głowami. Ogarnęła mnie jeszcze większa złość.
– To zapewnijcie. Najlepiej we własnych domach. Tam będzie im najwygodniej! – krzyknęłam. Osłupieli.
– Zaraz, czyżbyś nas wypraszała z wesela? – odezwał się w końcu jeden z ojców.
– Nic podobnego. Ale same przecież nie pojadą – zrobiłam niewinną minę.
– No wiesz, jesteś bezczelna! Ciekawe, co na to powie Kasia…
– Zostawcie moją siostrę w spokoju! Wasze dzieci i tak napsuły jej już dość krwi. Za waszym zresztą przyzwoleniem. Pakujcie się więc do samochodów i do widzenia! To wesele, a nie kinderbal – odwróciłam się na pięcie i odeszłam. Nie zamierzałam z nimi dłużej dyskutować, niczego tłumaczyć. Wiedziałam, że to nic nie da. Przecież zaraz bym usłyszała, że to tylko dzieci, że muszą się wyszaleć. I wszyscy powinni to zrozumieć. A niby dlaczego? Od szaleństw jest plac zabaw.
To nie święte krowy
Pojechali. Nawet się nie pożegnali z innymi gośćmi. Szybko ubrali dzieciaki i już ich nie było. Siostra była przerażona.
– O Boże, suchej nitki na moim weselu nie zostawią… Może trzeba im było dać klucz do apartamentu małżeńskiego – jęknęła.
– Jasne, i jeszcze szampana ich dzieciom otworzyć, truskawkami poczęstować i świece zapalić, żeby było przyjemniej. Zwariowałaś? To oni cię nie uszanowali, więc niech idą do diabła! – odparłam.
Byłam przekonana, że postąpiłam słusznie. Ba, żałowałam, że nie pogoniłam ich wcześniej, sprzed kościoła. Wtedy siostra miałaby wymarzone wesele.
Wyproszeni przeze mnie goście oczywiście nie darowali mi zniewagi. Wylali na portalach społecznościowych swoje żale. Ale, co mnie cieszy, większość komentujących była po naszej stronie. Pisali, że to oni byli bezczelni, że nie mieli prawa przychodzić na uroczystość z maluchami. Bo dzieci, nawet te małe, to nie święte krowy.
Marzena, lat 39
Zobacz także: