Reklama

Kiedy mój syn poszedł do pierwszej klasy, byliśmy dumni i chyba bardziej przejęci niż on. Wychowawczynię miał super, niestety, nauczycielka języka angielskiego nie wzbudziła mojego entuzjazmu. Przeciwnie. Sama kończyłam tę szkołę dwadzieścia lat temu, i już wtedy „Aldonica”, jak ją nazywaliśmy, nie cieszyła się sympatią. Choć dopiero po studiach, uczyła marnie i uczniowie, którym zależało na wynikach, musieli brać korepetycje. Miałam nadzieję, że z wiekiem spokorniała, że wieloletnie doświadczenie zadziała na jej korzyść, ale nic z tego. Już pierwsze tygodnie przyniosły rozczarowanie.

Reklama

Klasa „niegrzecznych” dzieci

Mój syn zarobił kilka uwag, typu: kręci się na krześle, wchodzi pod ławkę, nie uważa. Dla mnie to zrozumiałe zachowanie dla dziecka, które przechodzi z zerówki, gdzie było więcej zabawy niż nauki, do trybu siedzenia w ławkach. Musi się przyzwyczaić. Może Adaś potrzebuje trochę więcej czasu?

Jednak rozmowy z innymi rodzicami obudziły moją podejrzliwość. Okazało się, że nie tylko mój syn jest „niegrzeczny”, ale niemal cała klasa.

– Agata dostała uwagę, bo obejrzała się na zegar wiszący na ścianie z tyłu – skarżyła się jedna z mam.

– A Franek, bo nie zrozumiał polecenia po angielsku – tata Franka wzniósł oczy do nieba. – Przecież to jakaś paranoja. Mam tłumaczyć kobiecie uczącej tyle lat, że siedmiolatek ma prawo nie rozumieć poleceń wydawanych w obcym języku, choćby najprostszych, bo dopiero zaczyna się go uczyć? Absurd.

Jakoś jednak przetrwaliśmy pierwszy rok, łudząc się, że dzieci i nauczycielka w końcu znajdą, nomen omen, wspólny język. Poświęcaliśmy angielskiemu więcej czasu niż całej reszcie przedmiotów, uczyliśmy syna słówek, sprawdzaliśmy, czy odrobił pracę domową, czy spakował potrzebne podręczniki. I co? Na koniec roku spotkał nas duży zawód. Mimo całej tej pracy w ocenie opisowej z języka obcego znalazła się informacja, że nasz syn wszystkie zadania zaliczył poniżej oczekiwanego poziomu.

– Nie chcę chodzić na ten głupi angielski! Wypiszcie mnie! – zawołał z płaczem Adaś.

Tłumaczyliśmy mu, żeby się nie przejmował, bo my wiemy, jak dużo się uczył, i na pewno wie więcej, niż zobaczyła pani nauczycielka. Jednak sami też czuliśmy się źle z tak niesprawiedliwą oceną starań naszego dziecka.

Uwagi na zapas? Rany, czy ja dobrze słyszę?

Mieliśmy nadzieję, że przez wakacje wszyscy zapomną o pierwszym roku i coś się zmieni na lepsze. Naiwne, życzeniowe myślenie. Nagan było coraz więcej i coraz bardziej idiotycznych.

– Julka dzisiaj dostała uwagę, bo spadł jej ołówek z ławki i schyliła się, żeby go podnieść – donosił Adaś przy obiedzie, a my z mężem patrzyliśmy na siebie zdumieni. Co to za powód do wpisywania uwagi uczennicy?

Na zebraniach z wychowawczynią nieraz poruszaliśmy temat pani anglistki, ale mieliśmy wrażenie, że ona też nie ma sposobu na panią Aldonę. Obiecywała, że z nią porozmawia. Żadnego efektu. Byliśmy już zmęczeni wiecznym tematem angielskiego w naszym domu. Każda lekcja przynosiła nowe uwagi. Dzieci nie potrafiły niczego powiedzieć, nawet właściwie się przedstawić. Rodzice po kolei szukali prywatnych szkół językowych, by dzieciaki nauczyły się czegokolwiek, co samo w sobie zakrawało na absurd.

My też w połowie roku złamaliśmy się i znaleźliśmy dla Adama lekcje online, które… uwielbiał. Nie mógł się doczekać następnej i czasem z własnej woli wracał do nagrania poprzednich zajęć, bo tak lubił słuchać miłej, kompetentnej lektorki.

– Czyli to nie kwestia samego przedmiotu – mówiłam mężowi. – Jak w moim przypadku, gdy nie znosiłam matematyki, bez względu na to, kto jej uczył. To musi być kwestia Aldonicy. Przecież sam widzisz, jakie oni dostają uwagi. I nie wierzę, żeby wszystkie dzieciaki były takie odporne na wiedzę, by w drugiej klasie musiały mieć korki z anglika. To niemożliwe!

Rodzice wzruszali ramionami na szaleństwa pani Aldony i powtarzali: jakoś przetrwamy, jeszcze tylko trzecia klasa i zmienią im nauczyciela. Nie zgadzałam się z takim podejściem. Bałam się, że dzieciaki zostaną rzucone na zbyt głęboką wodę – nowy wychowawca, nowe przedmioty, nowi nauczyciele, a do tego jeszcze trzyletnie zaległości z języka obcego.

No ale sama miałam iść na wojnę z nauczycielką, która wydawała się jak góra: nie do ruszenia?

I wtedy tykająca bomba naszej cierpliwości wybuchła.

Na początku nowego roku szkolnego jedna z mam zadzwoniła do innych z pytaniem, czy nasze dzieci też dostały uwagę za brak podręcznika. Bo jej syn takową otrzymał, mimo że podręcznik miał. Lotem błyskawicy rozeszła się wieść, że uwagę dostała cała klasa, nawet ci, których tego dnia nie było w szkole, bo chorowali. Myślałam, że nic mnie już nie zdziwi, jeśli chodzi o wyczyny pani Aldonki, a jednak. Widać nie tylko ja byłam w szoku. Ten incydent przelał czarę goryczy i rodzice nie wytrzymali. W poniedziałek wytypowana trójka zjawiła się w szkole, by zapytać panią o tę uwagę.

– Proszę państwa, dzieci dostały uwagę na zapas, bo na pewno kiedyś podręcznika zapomną – usłyszeliśmy.

Szczęki opadły nam do podłogi.

– Przepraszam… pani chyba żartuje? – spytał z niedowierzaniem ojciec Franka. – Jak to na zapas? I w ramach odpowiedzialności zbiorowej? Przecież to nie ma nic wspólnego z jakimś podejściem wychowawczym!

– Proszę pana, to ja tu jestem pedagogiem od dwudziestu pięciu lat.

– Więc jak pani może karać za coś dziecko, którego nawet nie było w szkole?

– Fakt, że ktoś odczytał taką wiadomość, to chyba żadna tragedia, prawda? – pani Aldona była wyraźnie poirytowana i urażona naszymi pretensjami. – Zresztą akurat pan powinien Franka dopilnować, żeby nie zachowywał się infantylnie na lekcjach.

– To znaczy?

– To znaczy, że jak uczeń nie rozumie polecenia, to nie musi od razu płakać. Po prostu niech się ogarnie.

– Moje dziecko płakało na pani lekcjach i to jest infantylna postawa?

– A Agacie to tak się do domu spieszy, że ciągle tylko patrzy na zegar z tyłu! Adam zaś mógłby się skupić na nauce, zamiast coś nucić pod nosem.

– Nuci, gdy się nudzi – warknęłam, bo nie wierzyłam własnym uszom.

– Zgadzam się, byłoby lepiej, gdyby się nie nudził na pani lekcjach.

– Dobrze! Jak tak państwu zależy, to nie będę zwracać uwagi na nic! Od dziś niczego nie będę pisać! – zdenerwowana nauczycielka podniosła głos.

– Przecież nam nie chodzi o to, by pani w ogóle nie zwracała im uwagi, ale o to, by to były merytoryczne uwagi, a nie jakieś zarzuty brane z sufitu plus odpowiedzialność zbiorowa – wtrąciła mama Agaty.

– Okej, niech będzie, że jestem jak dyktator i tyran! – pani Aldona założyła ręce na piersi w obronnym geście.

– Jeśli pani tak przeinacza nasze słowa, to nic dziwnego, że dzieci też niczego nie rozumieją … – westchnęłam.

Naprawdę, nie wierzyłam, że jestem świadkiem takiej rozmowy.

To ma być nauczycielka? Pedagog od ćwierćwiecza? A zachowuje się jak naburmuszona czterolatka!

Maluchy pokochały lekcje angielskiego. Cud!

Tym razem nie odpuściliśmy. Napisaliśmy pismo do dyrekcji, że żądamy zmiany nauczyciela. Tym bardziej że po naszej interwencji dzieciaki zaczęły być szykanowane. Ciągle dostawały jedynki za nieprzygotowanie do lekcji. Mojego syna przed lekcjami angielskiego bolał brzuch. To nie było normalne, że dzieci błagały, by je wypisać z angielskiego.

Pierwsze pismo zostało bez odpowiedzi. Na drugie otrzymaliśmy odmowną odpowiedź. Trzeciego już nie składaliśmy, bo widać pani Aldonka faktycznie miała w tej szkole „wieczny etat”. Pojechaliśmy do kuratorium. I zagroziliśmy, że rozbijemy się tam obozem strajkowym, póki nie dostaniemy obietnicy zmiany nauczyciela. Nie mieliśmy ochoty na kolejne batalie przez dziewięć miesięcy, które zostały do końca roku szkolnego.

Albo wyglądaliśmy tak strasznie, albo na tak zdesperowanych, bo zdarzył się cud. Nagle pojawiła się możliwość zmiany. O dziwo, wcale nie na młodszą nauczycielkę, po której można by oczekiwać, że będzie bardziej elastyczna i nowoczesna w podejściu. Przeciwnie. Jak stwierdziła z uśmiechem siwa jak gołąb pani Marysia, uczyła jeszcze zanim my, rodzice, pojawiliśmy się na świecie. Co ważniejsze, uczyła świetnie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nasze dzieci polubiły lekcje angielskiego. Powoli nadrabiały braki, bo pani Marysia aż się za głowę złapała, gdy sprawdziła stan ich wiedzy i umiejętności. Zaczęła się prawdziwa nauka. Pani była wymagająca, ale uśmiechnięta. Dzieciaki mozolnie wkuwały słówka, powtarzały i uczyły się nowych tematów. I kolejny cud – zaczęły mówić po angielsku. Nie bały się odezwać, nie bały się bury, gdy źle coś zrozumieją. Uczyły się piosenek i wierszyków, dzięki którym łatwiej zapamiętywały trudniejsze wyrażenia.

Na następnym zebraniu wychowawczyni nie mogła się nadziwić, jak zmieniło się postrzeganie tego przedmiotu przez dzieci. Kiedyś musiała je niemal siłą zaciągać do sali od angielskiego, a teraz same tam biegły. Czyli opłacił się nasz bunt. Zawsze warto walczyć o swoje – to jako rodzice pokazaliśmy dzieciakom, które zasługiwały na dobrą i mądrą nauczycielkę.

Katarzyna

Zobacz także:

Reklama
  • „Przez nową wychowawczynię, moja 7-letnia córka znienawidziła szkołę. Płakała, symulowała choroby i miała koszmary”
  • „Moje dzieci wstydzą się, że ciągle robię awantury w szkole. A ja walczę o swoje. Ci mali niewdzięcznicy tego nie doceniają”
  • „Koledzy ze szkoły znęcają się nad naszym synkiem. Ukrywał to, bo tata kazał mu >>sobie radzić
Reklama
Reklama
Reklama