Reklama

Chciałem mieć dużą rodzinę, gwarną i wesołą, krzykliwą, ale serdeczną. Taką, w jakiej sam się wychowałem. Rodzice żartowali, że piątka dzieci to kupa śmiechu z przewagą kupy, ale mówili też, że nigdy nie żałowali swoich decyzji, choć wielodzietność wiąże się z kosztami, wysiłkiem, brakiem czasu i miejsca tylko dla siebie. Marlena miała podobny plan na życie. Ona z kolei w ogóle nie miała rodzeństwa i za nic w świecie nie chciała fundować swojemu dziecku losu jedynaka – cichego i samotnego.

Reklama

Dobraliśmy się idealnie i byliśmy nierozłączni, rozumieliśmy się bez słów. Razem kończyliśmy studia, razem zostaliśmy na uczelni, żeby wspólnie pracować. Razem podjęliśmy decyzję, że pora na kolejny etap w naszym życiu, i wzięliśmy ślub. A potem kredyt na niewielki domek na przedmieściach. Nasze życie układało się wspaniale. Wcale na to nie narzekaliśmy, przeciwnie. Żyliśmy bez większych stresów, a kilka lat po ślubie pomyśleliśmy o dziecku i szybko przeszliśmy od myślenia do czynów.

Nasza córka to istne żywe srebro

W ciąży Marlena czuła się doskonale. Poranne mdłości ledwie ją musnęły, wyniki miała książkowe. Nasze dziecko rosło prawidłowo, a mojej żonie rósł brzuszek. Uwielbiałem gładzić go wieczorem po pracy, gdy odpoczywaliśmy. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy wreszcie poznamy nasze dziecko, naszą córcię, i szukaliśmy imienia.
– Może Zosia?
– Może Zuzia?
– A może Aniela, po twojej babci?

Kiedy Anielka się urodziła, popłakałem się. Nie wstydziłem się tych łez. To była kolejna piękna chwila w naszym życiu. W moim. Byłem szczęśliwy, choć położne ostrzegały, że może być ciężko. Że czeka nas spore wyzwanie, bo skoro w brzuchu była taka grzeczna, to teraz da nam popalić.

Miały rację. Aniela płakała całymi dniami. Nocami zresztą też. Dawała nam odpocząć na krótko, po czym koncerty zaczynały się od nowa.
– Dobrze, że mieszkamy we własnym domu, bo sąsiedzi w bloku chyba już by nas wyprowadzili albo oskarżyli o znęcanie się nad dzieckiem! – żartowałem.

Ten cud był wart każdego poświęcenia

Tygodnie, miesiące mijały, mała przestała tyle krzyczeć i płakać, za to nauczyła się poruszać. Wszędzie jej było pełno. Najpierw pełzała po całym parterze, potem zaczęła raczkować i wspinać się na meble. Obiecywaliśmy sobie, że jeśli Marlena zajdzie w ciążę drugi raz, nie obejrzymy żadnego z licznych filmów ze Spider-Manem. Mieliśmy wrażenie, że to dziecko nauczyłoby się chodzić po ścianach i suficie, gdyby tylko jej na to pozwolić. Wieczorem padaliśmy z nóg, kiedy nasz wszędobylski aniołek zasypiał w łóżeczku. Moi rodzice mieli nas piątkę – nie miałem pojęcia, jakim cudem dawali sobie z nami radę!

Woleliśmy być we trójkę niż w dwójkę

Mimo wszystko nigdy nie żałowałem, ani przez chwilę, nieprzespanych nocy, zmęczenia, troski, lęku, nerwów. Ten cud był wart każdego poświęcenia. Uwielbiałem, gdy Aniela się do nas tuliła przez sen, kiedy pozwalaliśmy jej spać z nami w łóżku. To małe, ciepłe ciałko, tak ufnie wtulone we mnie pleckami albo zarzucające mi rączki na szyję, śliniące dekolt… To wzruszenie, ta czułość i miłość są nie do opisania. Znajomi opowiadali o wyjazdach, o nocnym życiu miasta, mnie to nie ruszało. Wolałem to, co czekało na mnie w domu.

Mówili, że stałem się pantoflarzem, tatuśkiem, nudziarzem, ale miałem gdzieś takie opinie. Wiedziałem, co jest dla mnie ważne. Reszta się nie liczyła.
– Może czasem byście ją do nas przywieźli, a sami gdzieś wyszli, co? – namawiali nas rodzice. – My się chętnie małą zajmiemy. Może wyjedziecie gdzieś na weekend tylko we dwoje?

Ale my najbardziej lubiliśmy spędzać czas we trójkę. Poza tym oni nie byli już najmłodsi i nie mieli tej werwy co kiedyś, a za Anielą naprawdę ciężko było nadążyć. Wszędzie udawała się biegiem. Czy to w domu, czy na spacerach. Mieliśmy wrażenie, że ona po prostu nie umie chodzić, że od razu nauczyła się biegać, bo chciała jak najszybciej ruszyć na podbój świata. Musieliśmy mieć oczy dookoła głowy, bo takim samym pędem biegła w nasze otwarte ramiona jak do huśtawek czy do obcego psa, nie zważając, że bujająca się właśnie huśtawka może ją uderzyć w głowę, a pies ugryźć.

Mknęła przed siebie jak pocisk

Pilnowaliśmy jej zwłaszcza w okolicy ulic, bo niesforna, niecierpliwa dwulatka niewiele robiła sobie z faktu, że powinna zatrzymać się przed jezdnią.
Tamtego dnia Aniela sama otworzyła sobie drzwi, żeby wyjść „na spacelek”. Marlena zabierała wózek, kiedy zorientowała się, że mała wybiegła z domu.
– Aniela, wracaj! – zawołała.

Wyobrażałem sobie tę sytuację tysiące razy. Nieposłuszne dziecko mknie przed siebie jak pocisk, uszczęśliwione, że jest już na zewnątrz, na wolności.
– Aniela!!! – Marlena wie, że mała zaraz wybiegnie na ulicę. Zostawia wózek, otwarte drzwi i pędzi za nią.
Aniela staje na środku naszej uliczki i zaśmiewa się.
– Aniela, wracaj!!!
Marlena biegnie z rozpostartymi ramionami.
– Matko święta, pani zabierze to dziecko! – krzyczy jakaś kobieta, która akurat przechodziła obok. – Samochód jedzie!

Marlena zdążyła chwycić małą, podnieść ją i przytulić do siebie. Nie zdążyła już uciec z ulicy, choć podobno samochód ostro hamował. Osłoniła Anielę własnym ciałem. Kiedy upadała na asfalt, ciągle trzymała małą tak, żeby ją chronić.

Tej wiadomości się nie spodziewałem

Gnałem do szpitala jak wariat. Anieli podobno nic się nie stało, zatrzymali ją tylko na obserwacji, ale Marlena była mocno potłuczona, miała kilka złamanych kości i wewnętrzne obrażenia. Nie mogłem uwierzyć, że coś takiego nam się przydarzyło.

Marlena, mimo kroplówek, czuła silny ból. Zaczęła mnie przepraszać za to, że nie dopilnowała Anieli. Uciszałem ją, uspokajałem. Przecież małej nic się nie stało, a ona potrzebuje tylko czasu i spokoju, żeby wydobrzeć. Będzie dobrze, będzie tak jak kiedyś. Kości się zrosną, siniaki zbledną. Będziemy to wspominać jako rodzinną historię, a Anieli kupimy specjalne szelki.

Kiedy zadzwonili rano ze szpitala, myślałem, że chcą przekazać jakieś wyniki badań. Nie spodziewałem się wiadomości, że Marlena nie żyje. W nocy wystąpiło silne wewnętrzne krwawienie i nie udało się jej uratować. Przez jakiś czas stałem z telefonem przy uchu i nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Ocknąłem się, gdy poinformowano mnie, że mogę zabrać córkę.

Zaopiekowali się nią dziadkowie

Jak to: zabrać córkę? Gdzie? Jak? Po co? To przez nią Marlena umarła. Gdyby to dziecko chciało słuchać, kiedy się do niego mówi, gdyby potrafiło się zatrzymać, gdy mu się każe, Marlena wciąż by żyła. Wszystko byłoby w porządku. Nasz świat wciąż by istniał, a tak…

Zadzwoniłem do rodziców Marleny i poprosiłem, by wzięli Anielę do siebie. Ja musiałem zająć się pogrzebem. Zupełnie nie pamiętam, jak przeżyłem te dni. Wypełniałem jakieś dokumenty, podejmowałem decyzje, ale nie potrafiłem potem powiedzieć, czego dotyczyły.

Na pogrzebie wpatrywałem się w trumnę, nie zważając na płacz dziecka, które wyciągało do mnie ręce. Nie chciałem wziąć Anieli ani jej przytulić. Nie chciałem na nią patrzeć. W moim sercu były tylko rozpacz i gniew. To dziecko zabiło mi żonę. Ta przez nią straciłem miłość życia, straciłem wszystko…

– Kiedy zabierzesz Anielkę do domu? – spytała teściowa kilka dni później.
– Nie zamierzam. Nie chcę jej.
– Co…? Co ty mówisz, Dominik? – matka Marleny była przerażona moimi słowami, jakby już zapomniała, co to dziecko nam zrobiło. Bo przecież nie tylko mnie.
– Nie chcę jej. Jeśli wy chcecie, to ją sobie wychowujcie – cedziłem. – Ja mogę ją tylko oddać do domu dziecka. Nie chcę jej widzieć, nie chcę jej dotykać ani zajmować się nią. To przez nią Marlena zginęła!
– Co ty opowiadasz? Nie możesz tak mówić, nie wolno ci! Anielka nie może rosnąć w tak potwornym poczuciu winy, bo to ją zniszczy. Przecież to był wypadek! Straszny, ale takie rzeczy się zdarzają. Ty się załamałeś, my ledwie możemy oddychać… A co ma zrobić to biedne dziecko? Ono straciło matkę! Najbliższą istotę na świecie!
– Mam to gdzieś! To ja straciłem najbliższą mi istotę! Nie chcę jej! Mogę płacić na jej utrzymanie, ale nie chcę jej oglądać. Nie przekonacie mnie. Zabierajcie ją sobie!

I tak właśnie było. Aniela została u dziadków na stałe. Ja wysyłałem im tylko pieniądze, takie dobrowolne alimenty. Teściowie twierdzili, że wnuczka pomagała im ukoić ból po stracie jedynaczki. Widać ja byłem inny. Widok tego dziecka tylko podsycał moje cierpienie, moją złość i rozpacz.

Razem z Marleną umarła moja miłość

Rzuciłem się w wir pracy, żeby choć spróbować zapomnieć. Na początku dostawałem zdjęcia córki, póki stanowczo nie powiedziałem, że sobie ich nie życzę. Odciąłem się całkowicie od własnego dziecka. Wiem, że jestem fatalnym ojcem, a raczej nie jestem nim wcale. Tak bardzo cieszył mnie każdy dzień życia mojej córki… Póki mogłem tę radość dzielić z Marleną. Teraz już nie chcę, nie potrafię.

Zdaję sobie sprawę, że obwinianie dziecka jest absurdalne i że ją krzywdzę, uparcie odtrącając. Matka umarła, by ją uratować, a ojciec jej nienawidzi i nie chce znać. Jak dzieciak ma iść przez życie z takim bagażem? Będzie ciężko, bardzo ciężko, i część mnie jej współczuje. Ale ten mroczny, poraniony ja, wypalony tęsknotą, wciąż wściekły na nieposłuszną smarkulę, nie umie jej wybaczyć, nie potrafi się przełamać, więc chyba lepiej, że jej unikam. Lepsze milczenie i nieobecność, niż gdybym miał jej powiedzieć coś, czego nigdy nie zapomni.

Czas musiałby być cudotwórcą, by mnie uleczył, bym poczuł do córki tę miłość, która była we mnie kiedyś. Na razie nawet nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie spotkać się nią bez tej dławiącej w gardle goryczy, bez tego ściskającego jak imadło żalu… Aniela za chwilę kończy sześć lat, a ja nadal nie mogę się przemóc, by kupić jej prezent i pojechać choć na jeden dzień. Tamtego dnia, kiedy zmarła moja żona, ja w pewnym sensie też umarłem, a przynajmniej ta część mnie, która umiała kochać…

Dominik, 43 lata

Przeczytaj też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama