Reklama

Chciałam zachować się jak dorosła, miałam przecież dwadzieścia dwa lata, więc zamiast dzwonić, pojechałam do Zbyszka, do miasta. Tłukłam się pekaesem ponad godzinę, układając sobie w myślach przemowę, w której poinformuję go, że antykoncepcja zawiodła, ale to nic strasznego, bo przecież się kochamy, a ja jestem gotowa poczekać ze ślubem, aż on spokojnie zda wszystkie egzaminy.

Reklama

Jakoś to załatwimy

Wiedziałam, że jego rodzice będą niezadowoleni. Moi zresztą także. Wierzyłam jednak, że razem damy sobie ze wszystkim radę. Miłość zwycięży…
– O czym ty mówisz?! Jaki ślub? – wrzasnął mój ukochany dwie godziny później, kiedy już doczekałam się go przed bramą uczelni. – Baśka, jakie dziecko? Ja muszę skończyć studia! Ty wiesz, ile moich rodziców kosztuje, żebym mógł się uczyć? Muszę zdobyć zawód! Mam być lekarzem, nie rozumiesz?!
– Przecież mówiłeś… – zaczęłam, czując, że drży mi broda.
– Co mówiłem? No co?! – naskoczył na mnie. – Niczego ci nie obiecywałem! Słuchaj, załatwimy to jakoś – dodał, widząc, że zaczynam płakać. – Tu, na medycynie ludzie mają różne kontakty, coś się wymyśli. Tylko spokojnie…
– O czym ty mówisz?

Nagle zrobiło mi się bardzo zimno. Nie takiej reakcji się spodziewałam, nie takiego Zbyszka znałam i pokochałam.
– Nie bądź dziecinna – zniżył głos. – To nie jest czas na bawienie się w rodzinę. Ja muszę skończyć studia, potem zrobić staż, ty ciągle mieszkasz u rodziców. Jak niby chcesz wychować dziecko, skoro żadne z nas nie ma pracy?

Niespodziewane towarzystwo

Uciekłam stamtąd z płaczem. Zbyszek wołał za mną, żebym wracała i nie robiła scen, ale ja nie chciałam mieć już z nim nic do czynienia. Jeszcze z autobusu zadzwoniłam do Marty, mojej przyjaciółki – była poza zasięgiem. Nie wiedziałam, co robić. Wysiadłam w swojej miejscowości, lecz bałam się wracać do domu. Co powiem rodzicom? Że zaszłam w ciążę, ale mój chłopak chce, żebym ją usunęła? Że nie ma mowy o żadnym ślubie ani pewnie nawet o alimentach? Że chociaż chcę urodzić, nie będę w stanie utrzymać swojego dziecka?

Poszłam nad jezioro. Jak na ironię pogoda była przecudna, wiosna, wszystko kwitło, ptaki śpiewały. Jednak mnie było przeraźliwie zimno, aż się trzęsłam. Obejmowałam kolana ramionami i kiwałam się w przód i w tył, aż w końcu coś we mnie pękło i zaczęłam głośno szlochać.
– Hej, nic pani nie jest? A, to ty, Basiu… – usłyszałam nagle męski głos za swoimi plecami.

Opowiedziałam mu wszystko

To był Karol, gospodarz z końca wsi. Dziesięć lat temu stracił w wypadku żonę i córeczkę. Od tego czasu ten trzydziestosześcioletni mężczyzna, choć dość przystojny i zamożny, nie związał się z żadną kobietą, stronił też od ludzi. Nikogo nie odwiedzał ani nie zapraszał. Mówili o nim, że to dobry rolnik, gospodarny i pracowity, ale bardzo nietowarzyski. „Dziki”, jak to określiła moja mama.
– Co się dzieje, Basiu? Płaczesz tak, że aż kaczki z szuwarów wypłoszyłaś – uśmiechnął się z lekkim skrępowaniem i kucnął obok mnie. – Krzywda cię jaka spotkała, ktoś zachorował?

Na początku nie chciałam się zwierzać temu mężczyźnie, starszemu ode mnie o kilkanaście lat i przecież obcemu. Kiedy jednak posiedział koło mnie bez słowa przez pięć czy dziesięć minut, po prostu dotrzymując mi towarzystwa, przełknęłam ostatnie łzy i wszystko mu opowiedziałam.
– Musisz porozmawiać z rodzicami – orzekł, kiedy skończyłam. – Tego chłopaka zapomnij. Nie wart ciebie, skoro takie rzeczy ci proponuje.

Inaczej się nie da

– Rodzice nie zniosą takiego wstydu! Córka z chłopakiem z miasta się puściła – omal się nie udławiłam tym słowem – a teraz on jej nie chce znać… Nie pomogą mi, nie zrozumieją.
– Znam twojego ojca – mruknął Karol i zabrzmiało to dziwnie niechętnie. – Możesz mieć rację co do niego. Ale mama to chyba spokojna kobieta. Idź, powiedz jej wszystko. Inaczej przecież się nie da. A jak będziesz potrzebować pomocy czy choćby i pogadać, to zajdź do mnie, może jakoś pomogę.

Trochę mnie uspokoiły jego słowa, więc wróciłam do domu. Ojciec właśnie pojechał do banku załatwiać kredyt na nowy ciągnik, młodsze siostry odrabiały lekcje, a mama akurat piekła chleb. Usiadłam ciężko przy stole w kuchni.
– Mamuś, masz chwilę? – zapytałam i opowiedziałam jej wszystko. O ciąży, reakcji Zbyszka i o tym, że ślubu nie będzie, o swojej rozpaczy.

Mama położyła dłoń na ustach i długą chwilę nic nie mówiła.
– Ojca to zabije – wydusiła z siebie w końcu. – Dopłaty nam cofnęli, żywiec w skupie spadł z ceny, rata za ciągnik pewnie będzie wyższa, niż przewidywaliśmy. Dziewczynki idą w przyszłym roku do gimnazjum, pieniądze trzeba szykować. A tu jeszcze ciąża. Boże, Boże…

Ojciec nie żartował

Właściwie to nie robiła mi wymówek, tylko strasznie się martwiła, że przysporzyłam rodzinie problemów. Mama nigdy nie robiła nam awantur – zawsze się zamartwiała, a potem leczyła na wrzody. Jej smutek był chyba nawet gorszy od furii ojca. Jednak i na niego nadszedł czas.
– Co?! – ryknął, kiedy byłam już w swoim pokoiku bez okien przerobionym z dawnej łazienki. – W ciąży?! I co, ja mam jej bękarta utrzymywać?! Mowy nie ma! Prędzej zdechnę!
Potem usłyszałam jego kroki pod drzwiami i krzyk mamy, żeby się opanował, jednak było za późno. Ojciec wpadł do mojej pakamery, czerwony z wściekłości.

– Wynocha z mojego domu! – stanął nad moim tapczanikiem i przez moment bałam się, że mnie uderzy. – Co to ma być? Ja tu sobie co dzień żyły wypruwam, matka też haruje, a ty sobie dzieciaka dałaś zrobić?! I co myślisz? Że my z matką ci go wychowamy?! Zabieraj się do swojego kochasia, ale już! Nie uważaliście, jak robicie, to róbcie, jak uważacie! Jutro ma cię tu nie być, rozumiesz?!
Przerażona skinęłam głową.

Miałam przecież dobrze wyjść za mąż

W końcu mama jakoś zdołała wyciągnąć go z pokoju, ale w drzwiach posłała mi tylko spojrzenie pełne żalu i przygnębienia.
Zrozumiałam, że ojciec mówił poważnie. Nie mogłam wychowywać mojego dziecka w tym domu. Zresztą niby gdzie? Mój pokoik miał może wszystkiego pięć metrów kwadratowych, bliźniaczki tłoczyły się we dwie w niewiele większym, a rodzice w trzecim. Czwarty pokój zajmowała babcia, którą się wszyscy opiekowaliśmy, bo już nie wstawała z łóżka.

Ojciec pracował w polu w sezonie po szesnaście godzin na dobę, my mu pomagałyśmy, ile mogłyśmy, a pieniędzy i tak było jak na lekarstwo. Rodzice chcieli, żebym dobrze wyszła za mąż (dobrze, czyli za bogatego chłopaka), bo na pracę w okolicy nie było co liczyć. Nie podobało im się, że się zadaję z siostrzeńcem ludzi z sąsiedniej wsi. Bo z miasta, bo student, bo do żeniaczki mu nieśpieszno. A teraz uważali, że to z nim powinnam zamieszkać.
– Córcia, najlepiej jedź do tego Zbyszka, niech on odpowiedzialność za was weźmie – powiedziała mama i popatrzyła wymownie na mój brzuch. – Ja, jak co oszczędzę, to ci wyślę…

Spakowałam się i poszłam

Nie powiedziałam jej, że Zbyszek mnie namawiał do aborcji. Pewnie doznałaby szoku. Ona też zaszła ze mną w ciążę jako panna, ale ojciec zareagował jak na mężczyznę przystało i z miejsca się jej oświadczył. Od dwudziestu trzech lat byli dobrym, zgodnym małżeństwem. Może mamie się wydawało, że i mnie ze Zbyszkiem tak się ułoży… Tylko że ona nie widziała tej jego miny pełniej niesmaku i nieskrywanej złości, kiedy mu zapowiedziałam, że nie mam zamiaru pozbyć się własnego dziecka.

Co miałam zrobić? Rano spakowałam się i poszłam na przystanek. Robiło się gorąco, większość ludzi w polu, nawet pod sklepem nie było nikogo. W nocy wyznałam przez telefon przyjaciółce, że nie mam dokąd pójść. Doradziła mi, żebym w mieście najpierw poszukała jakiejś pracy, a potem domu samotnej matki, kiedy już urodzę. Obiecała, że będzie mi pomagać, po czym się rozłączyła, bo rano musiała wstać o czwartej piętnaście, żeby zdążyć na pierwszy autobus do miasta, gdzie pracowała jako magazynierka.

Na przystanku słońce już prażyło, powietrze było duszne, zrobiło mi się słabo i niedobrze. Nie byłam w stanie wsiąść do autobusu, który podjechał. Uznałam, że poczekam na następny.

Kolejne spotkanie z Karolem

Potem zgłodniałam i weszłam do spożywczego. Mama dała mi tysiąc złotych, pieniądze odłożone na czarną godzinę – równy plik banknotów, które aż żal było rozmieniać, ale musiałam kupić sobie jakąś bułkę i banana, żeby nie zemdleć z głodu. Sprzedawczyni, znajoma mamy, zapytała, czemu jestem taka smutna, i nie udało mi się powstrzymać łez.

Znowu płakałam przy obcej osobie, chociaż tym razem nie wspomniałam o ciąży.
– Basia, a ty znowu ptaki płaczem płoszysz? – rozległ się dzwonek nad drzwiami sklepu i obok mnie stanął Karol.

Na jego widok zrobiło mi się jeszcze smutniej, uciekłam więc ze sklepu na przystanek, kompletnie zapominając o bułkach i bananie. Po chwili Karol przyszedł do mnie z reklamówką, usiadł na ławce i zapytał, co się dzieje. Zrelacjonowałam mu, co mi zapowiedział ojciec. Wyznałam, jak strasznie się boję, co będzie dalej.

Nie wiem, jak to się stało, ale jakoś przekonał mnie, że do miasta mogę jechać równie dobrze jutro, a tymczasem żebym zatrzymała się u niego. Podjechał do sklepu samochodem, więc po prostu do niego wsiadłam. Zawiózł mnie do swojego dużego, pięknego domu – tego, do którego nigdy nikogo nie zapraszał.

Brakowało tu kobiecej ręki

– Jak tu ładnie – powiedziałam, rozglądając się po obejściu.
– Tam jest obora, tu kurnik, a tu stajnia – wskazał na solidne, bielone zabudowania. – Pracownicy pilnują, żeby tu był porządek, ale w domu to różnie z tym bywa – uśmiechnął się, chyba trochę zakłopotany. – Zresztą chodź, sama zobaczysz.

Rzeczywiście, widać było, że z domem od dawna nie miała nic wspólnego żadna kobieta. Meble proste, tapicerka dawno nieczyszczona, dywany miejscami zaplamione. Żadnych ozdób, dekoracji, nawet obrazków na ścianach, poza jednym powiększonym zdjęciem szczęśliwej rodziny – Karola z żoną i córką. W kuchni – sodoma i gomora! Garnki poustawiane na palnikach i stole, patelnie na podłodze, prodiż z jakąś spaloną zawartością pod oknem.

Fakt, nie było tam brudu, żadnych resztek jedzenia czy nieumytych naczyń, jednak wszystko sprawiało wrażenie jakiejś tymczasowości, jakby tylko czekało, że ktoś przyjdzie i powkłada sprzęty i garnki na właściwe miejsca.
– Skoro już tu jestem, to może trochę posprzątam? – zaproponowałam po prostu.
– Nie musisz – prychnął Karol, wyraźnie skrępowany. – Ja tak żyję od kilkunastu lat.

Wnętrza wyglądały jak nowe

– Ale ja lubię sprzątać – nie ustępowałam, bo było mi głupio, że nie mam jak mu się odwdzięczyć za okazaną mi pomoc i współczucie.

Karol jednak nie chciał słyszeć, żeby to było w ramach wdzięczności, i zaproponował, że mi zapłaci za doprowadzenie domu do stanu świeżości, jak się wyraził. I tak zostałam u niego przez cały tydzień. Pracowałam uczciwie, od rana do późnego popołudnia, myjąc okna i podłogi, szorując blaty, znajdując nowe miejsca dla garów poustawianych na podłodze. Potem poszłam do sklepu i kupiłam płyn do tapicerki, żeby doprowadzić do porządku wszystkie meble i dywany.

– Czuję się tak, jakbym nie był u siebie – zażartował Karol po tygodniu. – Nawet nie pomyślałem, że zasłony się pierze. No i że one są jasnobeżowe. A firanki białe, a nie szarożółte.
– I jeszcze szafki w kuchni! – dopowiedziałam ze śmiechem. – Okazuje się, że pod spodem były niebieskie!

A może zostaniesz?

Żartowaliśmy tak sobie jeszcze dobrą chwilę. Karol nawet napił się nalewki z wiśni, mnie częstując sokiem. Jedliśmy ciasto, które upiekłam w doczyszczonym prodiżu, a potem zapadła niezręczna cisza.

– To ja właściwie skończyłam z tym sprzątaniem tutaj… – rzuciłam, bardzo się bojąc tego, co miało nastąpić za chwilę. – Chyba powinnam się zbierać, jechać jutro do miasta. Te pięćset złotych od pana bardzo mi się przyda. Dziękuję.
– Wiesz co? – przyjrzał mi się, jakby dopiero co wpadł na ten pomysł, choć potem przyznał się, że myślał o tym od samego początku. – Co ty będziesz robić w mieście? Tam wcale nie jest tak łatwo o pracę, a za kilka miesięcy może ci być trudno nawet się poruszać… Basiu, jeśli chcesz, możesz zostać tutaj – zaproponował. – Ja mam czwórkę pracowników na sezon do pracy w polu, ale w domu nikogo nie ma. Co o tym myślisz? Zostałabyś tu?

Co pomyślałam? Że to dziwne. I co ludzie powiedzą. Dziewczyna w ciąży, dwudziestodwulatka, mieszka ze sporo starszym wdowcem. Jako kto? Kochanka? Konkubina? I czyje to dziecko? No i co zrobię, jak urodzę? I co Karol wtedy zrobi?
– Wie pan, ja naprawdę jestem wdzięczna, ale… nie mogę tak – pokręciłam głową. – Moi rodzice by tego nie wytrzymali.

Wrócił biegiem z pola

– Ach! Przepraszam! – podniósł ręce w geście nagłego zrozumienia. – Że też sam o tym nie pomyślałem! Basia, mnie nie chodziło o to, żeby dawać ludziom temat do plotek… Nie! Po prostu ty potrzebujesz dachu nad głową i pracy, a ja czystych firanek i tak naprawdę kobiecej ręki w obejściu. Ale rozumiem, dobrze rozumiem… To może, słuchaj, wiem, że to nagłe i musisz to przemyśleć, ale pomyśl, proszę. Może dla świętego spokoju weźmiemy ślub? Żeby ludzie nie gadali? Ja się opinią ludzką nie przejmuję, ale ciebie rozumiem. Ślub cywilny, po prostu na papierze, żeby im zamknąć usta, a jak już staniesz na nogi, to się rozwiedziemy i znowu będziesz wolna. A pokój będziesz miała swój na piętrze, nawet zamek w drzwiach ci założę… To co?

Najpierw bardzo długo mrugałam oczami, potem gapiłam się w świeżo wyprany bieżnik na stole, a na koniec pobiegłam do łazienki, bo z tych emocji zrobiło mi się niedobrze. I spędziłam tam z półtorej godziny.

Tej nocy więc nie podjęłam decyzji, bo czułam się zbyt słabo, żeby w ogóle myśleć, a co dopiero zastanawiać się nad swoim życiem. Rano znowu obudziły mnie mdłości. W ciągu dnia zasłabłam przy kuchni i rozbolał mnie brzuch.
Zadzwoniłam do Karola, że fatalnie się czuję i muszę pojechać do lekarza, bo boję się o dziecko.

– Co? Połóż się i nie ruszaj, dopóki nie przyjadę! Jestem na polu. Zaraz będę! – krzyknął i kwadrans później już mnie wiózł do prywatnej przychodni. Na szczęście z dzieckiem wszystko było w porządku, ale kiedy Karol tak siedział obok mnie w przychodni, denerwował się, że musimy czekać, i pytał, jak się czuję, zrozumiałam, że powinnam przyjąć jego ofertę. Powiedziałam mu to wieczorem, upewniając się, że chodzi tylko o „papierowe małżeństwo”.

Ślub tylko po to, żeby cię nie obmawiali

– Basiu, mogę ci to przyrzec – popatrzył na mnie bez śladu pretensji. – Ja cię pamiętam, jak ty miałaś sześć lat, jak przybiegałaś po jabłka do mojej mamy. Marzenka miała cztery latka, kiedy… – tu urwał. Na jego twarzy odmalowały się tęsknota i smutek. Utkwił wzrok w ścianie za mną. Wiedziałam, że widzi teraz swoją córeczkę i żonę, że wspomina szczęśliwe dni, które spędzili razem. Potem bezwiednie przetarł dłonią czoło i spojrzał na mnie.

– Po prostu będziesz tu mieszkać. Jak widzisz, dom jest za duży dla jednej osoby – powiedział rzeczowo. – Całe piętro mogę ci oddać, będziesz spokojniejsza. A ślub to tylko dla formalności weźmiemy, żeby cię złe języki nie obmawiały.
I tak zrobiliśmy. Bez żadnych ceregieli, bez przyjęcia, po prostu pewnego dnia podpisaliśmy odpowiednie papiery przed urzędnikiem.

Tak się umówiliśmy

Jednak ludziom we wsi głośno mówiliśmy, że jesteśmy małżeństwem, a na palcach oboje nosiliśmy złote obrączki. Żadne z nas się swojej nie wstydziło. Moi rodzice nie byli zadowoleni. Ojciec wprost mi powiedział, że miałam „ze swoim wstydem” zupełnie im z oczu zniknąć, a nie pod bokiem mieszkać. Mama i siostry raz przyszły się ze mną zobaczyć, ale na widok Karola szybko zabrały się do domu.

Tylko Marta do mnie często zachodziła i ciągle pytała, co zrobię, jak się zakocham w kimś innym.
– Karol da mi rozwód – odpowiadałam. – Tak się umówiliśmy. Ale wiesz, mnie się do tego rozwodu nie śpieszy… Mam dom, za dwa miesiące urodzę dziecko, a Karol jest dla mnie dobry, szanuje mnie, a ja go po prostu lubię. Miłość romantyczna to wymysł literatury, wiesz? Wcześniej ludzie się pobierali z rozsądku.

I faktycznie tak to traktowałam. Jak małżeństwo z rozsądku, ale wcale przez to nie gorsze. Karol z kolei troszczył się o mnie i Pisklaka – bo tak nazywał dzidziusia w moim brzuchu – i chyba też był szczęśliwszy, niż zanim się do niego wprowadziłam.
– Pozdrowienia dla żony – mówiła sprzedawczyni w sklepie, a on ponoć wtedy promieniał, tak mi powiedziała Marta.

Zamarłam. Jego odpowiedź rozstrzygnęła sprawę

W końcu nadszedł dzień rozwiązania. Akurat prasowałam, kiedy odeszły mi wody. Karol nie wpadł w panikę, tylko zaprowadził mnie do auta i zawiózł do szpitala. Urodziłam Frania.

Karolowi zaszły łzami oczy, kiedy zobaczył maleństwo.
– Chce pan potrzymać synka? – zapytała położna i wiedziałam, że to, co teraz powie mój „papierowy mąż”, przesądzi o całej naszej przyszłości.
– Tak – odpowiedział. – Chcę wziąć mojego synka na ręce.
Od tamtego dnia jesteśmy prawdziwym małżeństwem. Franek ma prawdziwego tatę, nie „papierowego”. Kiedy ksiądz przyszedł po kolędzie, zapytał, kiedy weźmiemy ślub kościelny, a my od razu zaczęliśmy myśleć o terminie.
– Bo z rozsądku można się pobrać cywilnie, ale z miłości trzeba przed Bogiem – mówi Karol.

I ja się z nim zgadzam, jak zresztą w większości spraw. Jak na takie dziwne początki, naprawdę dobrane z nas małżeństwo!

Aneta

Przeczytaj też:

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama